Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Dusze nierozdzielne.

Pewnego rana Karmelita po nocy przepędzonej w gorączkowej bezsenności, spostrzegła wchodzącego Kolombana, który wczoraj rozstał się z nią dopiero o północy. Był on bledszy, ale weselszy niż zwykle.
Pomyślała, że breton zwyciężył skrupuły i przyszedł jej wyznać miłość. Pobiegła ku niemu i posadziła go przy sobie na kanapie. Lecz w otwartych drzwiach spostrzegła sylwetkę ogrodniczki, która w ręku list trzymała.
— Proszę pani, rzekła Nanetta, list od pana Kamila.
Karmelita krzyknęła i rękę podniosła do serca.
Kolomban zbladł okrutnie.
Ogrodniczka, od której nikt nie odbierał listu, położyła go na kolanach Karmelity.
Przyszła ona pierwsza do przytomności, gdyż jeżeli nie była silniejszą od Kolombana, to bardziej zdeterminowaną. Wszystkie inicjatywy pochodziły od niej. Westchnęła, rozpieczętowała list i przeczytała. Potem podała go Kolombanowi z oczyma wzniesionemi na młodzieńca i rzekła tylko:
— Przeczytaj!
Zdawałoby się, że Kolomban bardziej już zblednąć nie mógł, a jednak bladość jego jeszcze się powiększyła. Pierwszy raz przeczytał cicho, a drugi raz głośno, kilka wierszy następujących:

„Droga Karmelito!

„Otrzymałem nareszcie pozwolenie ojca, ciotek i całej rodziny, a siódmego przyszłego miesiąca będę w Paryżu.

Kamil.“

Nigdy skazany, czytając swój wyrok śmierci, nie mógłby tak okropnie wyglądać jak breton, kiedy powtórnie i głośno odczytywał list swego przyjaciela.
Karmelita, oparta o poduszkę kanapy, patrzyła głęboko, gorąco, czekając aż podniesie oczy. Ale zamiast tego, oczy młodzieńca się zamknęły, a między zaciśniętemi powiekami przepłynęły dwie łzy.
— Co ci jest, zapytała Karmelita swym harmonijnym głosem, dlaczego powrót przyjaciela wprawia cię w takie osłupienie?
— A Karmelito! Karmelito! rzekł breton, nie pytaj mnie...
— Kolombanie, mówiła dalej, dlaczego tak jesteś blady, dlaczego plączesz?
— Bo umieram Karmelito! zawołał młodzieniec.
— Umierasz, Kolombanie, kończyła niemiłosiernie, dlatego, że mnie kochasz, prawda?
— Ja! wybuchnął Kolomban otwierając oczy z przerażeniem, ja, ciebie kocham?
— Tak, odpowiedziała Karmelita. Dlaczegożby nie? Ja też bardzo ciebie kocham.
— Cicho! cicho bądź, Karmelito!
— O! rzekła dziewica, dosyć już dawno jestem cicho, i ty także! Dosyć już dawno żywimy w sercu naszem tę żmiję, która je pożera.
— Karmelito! krzyknął Kolomban, jestem nędznikiem!
— Nie, Kolombanie, ty masz wielkie serce; długo było ono zwycięzkiem, teraz uległo.
— O, Karmelito, Karmelito! jęknął Kolomban, czy przebaczysz mi?
— Co ci mam do przebaczenia, skoro cię zawsze kocham, skoro cię zawsze kochałam?
— Cicho, Karmelito! przerwał Kolomban, powiedziałaś już to, a ja miałem dość siły, by cię nie słuchać.
— A więc, zawołała Karmelita z pewnym rodzajem gwałtowności, powtarzam: kocham cię, Kolombanie, kocham cię, kocham.
— Karmelito! Karmelito! palą mnie twe słowa.
Wyrwał się z pod tego czaru i chwiejnym krokiem odszedł od niej.
— Siostro moja! siostro moja! rzekł, wina nasza jest jednaką; ażeby ją odpokutować, prośmy Boga o siłę i rezygnację.
— Co ty nazywasz rezygnacją, mój przyjacielu?
— Rozumiesz mnie Karmelito!
— Nie, na duszę moję, nie rozumiem cię. Czy chcesz powiedzieć przez to, że powinnam zaślubić Kamila?
— Koniecznie!
— Zaślubić Kamila z miłością w sercu dla ciebie, i miłości twojej świadoma?
— Koniecznie! koniecznie! wołał Kolombau z akcentem rozpaczy.
— Dlaczegóż to, koniecznie! Powiedz mi, Kolombanie, zapytała, przed kimże odpowiedzialną jestem za moją na tym świecie miłość? Jestem sama jedna, a tem samem sąd o molem postępowaniu, do mnie tylko należy.
— Mylisz się, Karmelito, społeczeństwo ocenia twe postępowanie, a Bóg jego najwyższym sędzią.
— Chciałabym, ażebyś wytłómaczył mi Kolombanie, jakim to sposobem społeczeństwo może mnie zmusić, ażebym uczyniła nieszczęśliwymi dwóch ludzi i siebie, zaślubiając tego kogo nie kocham, z krzywdą tego, któregom ukochała? Jakim sposobem Bóg może mi nakazywać czyn, który nietylko wstrętny jest sercu mojemu, ale i sumieniu? Czyż radziłam się praw społecznych w chwili upadku? Kiedy, krążąc na wybrzeżu przepaści, w głębi której czekał mnie Kamil i boleść, wyciągałam ręce do Boga wzywając Go na pomoc, czyż Bóg zatrzymał mnie?
— Bluźnisz Bogu, Karmelito!
— Nie bluźnię, Kolombanie, bo ja kocham ciebie!
— Karmelito! nie bierzmy życzeń naszych i instynktów za prawa i obowiązki!... Patrz, patrz, dokąd to nas doprowadziło!
— Wyrzut, Kolombanie?
— O! zawołał młodzieniec rzucając się jej do nóg, niech mnie Bóg skarżę, jeżelim miał na myśli wyrzut! Dla mnie, Karmelito, ty masz w sobie wszystkie uczucia kobiece, ale jesteś czystą, jak Ewa w dniu stworzenia.
— Kolombanie! rzekła Karmelita opadając na kanapę i kładąc obie ręce na głowę młodzieńca, a twarz jego opierając na kolanach, odsuwam moje prawa i obowiązki i radzę się tylko serca. Mało mnie obchodzi odpowiedzialność przed Bogiem i ludźmi; wiem co odpowiedzieć ludziom i Bogu, bylebym się przed tobą tylko, mój przyjacielu, usprawiedliwiła.
— A ja, czy myślisz, Karmelito, wyrzekł zcicha młodzieniec przez pół zwyciężony, zdołam zapomnieć przysięgi uczynionej Kamilowi? A choćbym jej i nie uczynił, czy sądzisz, że zdradziłbym Kamila? Dlatego to powiadam ci, że trzeba prosić Boga o siły i rezygnację.
— Nigdy! nigdy, Kolombanie! zawołała dziewica z gwałtownością.
— Karmelito! Karmelito!
— Jakże chcesz bym prosiła Boga, ażeby mi odjął pierwiastek życia, odejmując miłość i dając na jej miejsce rezygnację, tę cnotę bezwładną i bezpłodną? Ty nie wiesz, że bez ciebie, bez twej obecności, bez miłości twojej, byłabym już umarła lub zagrzebała się żywcem w klasztorze? Już zamierzyłam to w dniu odjazdu Kamila, rzucając na wiatr kwiaty naszej biednej róży; i to dzięki tobie, dzięki tej miłości życia, jaką tchnąłeś we mnie, zamiaru tego zaniechałam... I chcesz, ażebym zapomniała, że to ty mnie ocaliłeś, Kolombanie?
— Dlatego, Karmelito, chcesz mnie zgubić razem z sobą?
— Czy to znaczy zgubić się, cierpieć, umrzeć, jeżeli zgubę, cierpienie, śmierć dzielić będziemy wspólnie?
— Karmelito! na imię nieba!...
— Pomyśl tylko Kolombanie, że ja zapomniawszy ciebie na tym świecie, myśleć o tobie będę na tamtym.
— Cóż więc czynić?
— A, nareszcie zaczynasz rozmyślać! rzekła Karmelita ze śmiechem, który dreszczem przejął Kolombana. Co czynić? Właśnie też!... O! myślałam o tem oddawna, co nam czynić należy.
— Mów zatem, mów! zawołał Kolomban wciąż na kolanach i chwytając głowę oburącz, jakby się obawiał oszaleć.
— Są tylko dwie alternatywy, Kolombanie.
— Jakie?
— Opuścić ten dom, uciec, żyć zagranicą, na końcu świata, w ustroniu Indji, na jakiej z wysp Oceanji... w zapomnieniu...
— A druga? zapytał Kolomban, wskazując tą odpowiedzią, że się nie zgadza na pierwszą.
— Drugą, odpowiedziała z mocą Karmelita, jest śmierć, Kolombanie!
— O! wyrzekł breton schylając głowę do jej kolan.
— Nie mogąc połączyć się w życiu, mówiła dalej Karmelita, połączymy się przynajmniej w śmierci!
— Obrażasz Boga, Karmelito!
— Nie sądzę... Ale w każdym razie, Kolombanie, wolę cierpieć z tobą w wieczności, niżeli być „z nim“ połączoną tu na ziemi.
— Niepodobna, Karmelito! niepodobna!
— Dobrze, silny jest słabym... Słaby więc musi mieć siłę za dwoje.
Kolomban podniósł głowę.
— Nie mogąc być twoją ponieważ mnie odtrącasz, Kolombanie, mówiła dalej Karmelita z gestem wielkości, nie mogąc należeć do niego, bo ja go odtrącam, jutro wstąpię do klasztoru... Boże, przyjmij mnie, oddaję się tobie!
— O, Karmelito! jakiż słaby jestem wobec ciebie!
— Ty, mój przyjacielu,, jesteś aniołem abnegacji, dobroci i obowiązku.
— Nie, nie; kocham cię jak szalony! Wszystko zrobię, Karmelito, wszystko, co tylko chcesz!
Karmelita uśmiechnęła się smutnie, tryumf jej był zupełny. Kolomban klęcząc, pochylony, złamany u jej nóg, powiedział jej: „kocham cię!“
— Jestto postanowienie ważne, odpowiedziała, zasługuje też, abyś się nad niem zastanowił, Kolombanie. Ja mówię jak istota bez imienia, osamotniona, zgubiona pośród świata, ciągnięta do grobu przez ojca i matkę, którzy ją tam poprzedzili. Ty jesteś ostatnim w rodzinie, nosisz wielkie imię, masz ojca, który cię kocha... Pamiętaj na twojego ojca! Jutro powiesz mi coś obmyślił.
— Do jutra więc, Karmelito.
— Do jutra, Kolombanie!
I rozeszli się, po serdecznem i braterskiem uściśnieniu ręki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.