Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Scena, którą opowiedzieć mamy, odbyła się w przeddzień ostatniego wtorku.
Dzień następny nadszedł z tą jednostajną regularnością, z jaką godziny, smutne czy wesołe, posuwają się po zegarowej płycie. Był to dzień mglisty i ponury, odpowiedniejszy na dzień zaduszny, niż zapustny.
Koniec jego widzieliśmy w pierwszym tej książki rozdziale, spotkawszy błąkających się po ulicach Paryża trzech młodzieńców: Jana Roberta, Ludowika i Petrusa.
W tym to dniu zrana, Karmelita i Kolomban zeszli się w pawilonie.
Wielki ogień palił się na kominie. O ile jednak ogień wesołym jest w wieczorach zimowych, o tyle smutnym zrana, kiedy widziało się słońce, choćby przez chwilę. Ogień wtedy wydaje się chybioną kopią, śmiesznem przedrzeźnianiem słońca.
Siedzieli oboje przed kominkiem smutni, milczący, od czasu do czasu zamieniając kilka słów krótkich, jak delikwenci oczekujący kata. Nareszcie Karmelita pierwsza wszczęła kwestję:
— On przybywa jutro, odezwała się.
— Jutro, powtórzył Kolomban.
— A my nie powzięliśmy jeszcze stanowczego postanowienia, mój przyjacielu, rzekła Karmelita.
— Owszem, odparł Kolomban po chwili milczenia, ja powziąłem swoje.
— To i ja również, odpowiedziała dziewica podając rękę bretonowi.
— Ja umrę! zawołał Kolomban.
— Ja umrę! zawołała Karmelita.
Kolomban zbladł.
— Stanowczo, Karmelito? zapytał głosem drżącym.
— Stanowczo, Kolombanie! odrzekła głosem silnym.
— Czy umrzesz bez żalu?
— Z radością, z uniesieniem!
— Niech więc Bóg nam przebaczy! rzekł Kolomban.
— Bóg już nam przebaczył, rzekła wznosząc do nieba spojrzenie pełne ufności.
— To dobrze, odezwał się Kolomban, rozłączymy się po raz ostatni, nim się połączymy na zawsze; przed śmiercią porozmyślajmy w samotności.
— Chcesz kogo pożegnać, mój przyjacielu?
— Napiszę jeden list do ojca, drugi do Dominika.
— A ja, rzekła Karmelita, napiszę do moich trzech przyjaciółek z pensji, do moich trzech sióstr z zakładu Saint-Denis.
Ścisnęli się czule za ręce i rozeszli; Karmelita do swego pokoju, Kolomban do pawilonu.
Oto list, który Kolomban napisał do ojca, starego hrabiego Edmunda de Penhoel:
Przebacz mi boleść, jaką ci sprawię. Chociaż postanowienie moje jest niezłomne, chociaż nic mnie odeń odwieść nie zdoła, nawet miłość twoja dla mnie, nawet wdzięczność moja dla ciebie, waham się i zbieram siły, by napisać co następuje... Ojcze mój najdroższy, najzacniejszy, przebacz mi, przebacz! Wyrzekam się życia, które mi dałeś. Uczyłeś mnie od lat dziecinnych, mój ojcze, ażebym się strzegł nad wszystko pogardy ludzkiej; ja z obawy pogardy tej uciekam na łono śmierci. Kiedy list ten otrzymasz, drogi mój ojcze, biedny twój Kolomban żyć już nie będzie; woli on bowiem według rady twojej, wyrzec się życia, niż uchybić obowiązkowi. Nie dlatego, ażebym już uchybił, szlachetny mój ojcze! tego nie lękaj się ani chwili, bo w takim razie zamiast świat opuszczać nikczemnie, byłbym publicznie odpokutował winę, głosząc ją przed wszystkiemi. Opierałem się, walczyłem, bo rozpacz twą przed oczyma miałem. Niechcąc uledz, wołałem umrzeć. Czy pamiętasz, ukochany ojcze, przechadzki nasze nad wybrzeżem dzikiego morza? Raz, wściekła nawałnica przecięła na dwoje olbrzymią opokę, stojącą niewzruszenie od chwili, gdy ziemia wyszła z rąk Stwórcy. Wobec tej zwyciężonej i złamanej opoki, opowiadałeś mi dzieje kataklizmów i przewrotów ziemskich, ukazując mi blok granitowy, który odcięty od podstawy, padł jak trzcina pod siłą fali. Tłómaczyłeś mi ten wielki bój istot i rzeczy; objaśniałeś, że tytany Hezjoda, furje i olbrzymy teogonji, były niczem innem tylko wygasłemi wulkany i mówiłeś, żebym się ukorzył przed tą ustawiczną walką sił natury. Korzę się, ojcze mój: huragan namiętności zerwał siły moje; fala boleści ludzkich okryła mą duszę i zgasiła ją!
Schylam głowę i umieram.
Czy pamiętasz jeszcze, o! najdroższy ojcze, te słowa z „Naśladowania“, które czytywaliśmy razem podczas wieczorów zimowych?... O! słodkie dni młodości mojej, w naszej starej spędzone wieżycy, gdzież jesteście? Postępuj na ziemi, jako podróżny i obcy, którego nie obchodzą sprawy tego świata“. Tak mówiło „Naśladowanie“ święte.
Owóż, czcigodny ojcze, jako podróżny przez trzydzieści lat błąkałem się między obcymi, a zamiast łączyć się ze sprawami tego świata, bez żalu opuszczam ziemię i idę oczekiwać cię w niebie.
Umarłbym ze spokojnem sumieniem, prawie z radosnem sercem, ojcze, gdyby moja samolubna radość nie była ubliżeniem dla twego uczucia. Błagam cię więc na kolanach, błagam cię uwielbiany ojcze mój, przebacz to zmartwienie, jakie ci sprawiam, w miłości swej dla mnie pamiętając na to, że życie wielką było mi niedolą, a śmierć będzie wielkiem szczęściem. Twój niewdzięczny syn,
Kilka łez zwilżyło ostatnią stronicę tego listu.
Natychmiast potem, odsunąwszy go na stronę Kolomban napisał drugi do Dominika Sarranti, który brzmiał jak następuje:
Umieram! Do ciebie odwołuję się jako do przyjaciela i jako do kapłana. Potrzebuję zarazem kapłana i przyjaciela. Jako kapłan, bracie mój, nie rzeknij nad ciałem mojem okrutnego przekleństwa, że „ten kto sobie życie odbiera, nie kocha nikogo“; ja, przeciwnie, umieram, bo kochałem za wiele!
„Mam przed oczyma książkę, w której samobójstwo wyklętem jest; powiedziano tam, że pomiędzy zwierzęty nie ma żadnego, coby szarpało wnętrzności własne, a samowolnie pozbawiało się żywota. Tak, bezwątpienia; zwierzęta ślepo słuchają Stwórcy; człowiek jedynie powstaje przeciw niemu, ależ Bóg zwierzęciu dał tylko instynkt, a człowiekowi namiętności.
Powiedz mi bracie, czy zbliżać się dobrowolnie ku Bogu, znaczy powstawać przeciw Niemu? Czy prawdziwym z mojej strony grzechem nie byłoby raczej, gdybym żył przeklinając życie, a może i tego, który mi je dał? Nie, wyrzekając się życia dobrowolnie, uprzedzam tylko wyroki natury; byt i śmierć, to dwa jej prawa; jedna droga tylko prowadzi do życia, tysiąc zaś otwiera się, wiedzie do śmierci, wzywa do wieczności...
Wiem, że nie mogę Boga obwiniać o nieszczęścia moje, bo są następstwem namiętności, które otrzymałem w chwili przyjścia na świat. Nie upadł bym pod niemi, gdyby Bóg nie był ich wlał we mnie tak silnemi; a zatem i tu widzę prawicę Jego! Bóg wreszcie nie oznaczył jak długo trwać ma wiek ludzki, wszyscy muszą rodzić się, żyć i umierać, takie jest prawo boskie, bez względu na długość czasu i sposób zgonu.
Śmierć moja, o naturo wiecznie chłonąca i płodna! nie ujmie ci nic z tego, co mi dałaś; ciało moje, ta nieskończenie mała cząsteczka wielkiej całości, połączy się z tobą w innej formie. Dusza moja albo umrze wraz ze mną i rozpłynie się w gronie wszechrzeczy, albo będzie nieśmiertelną, a w takim razie boska jej istota pozostanie nietkniętą.
Rozum mój długi czas uległy wierze, nie daje się już uwieść sofizmatom; słyszę głos samego Boga, który mówi do mnie: Człowieku, stworzyłem cię dlatego, ażebyś przez własne szczęście przyczyniał się do szczęścia powszechnego, a iżbyś śmielej tego dostąpić mógł, dałem ci przywiązanie do życia i wstręt do śmierci. Ale jeżeli suma dolegliwości przewyższa w tobie sumę szczęścia, jeżeli drogi, które przed tobą otworzyłem dla ucieczki od złego, mają przeciwnie powieść cię do nowych boleści, któż zatem zobowiązuje cię do wdzięczności, skoro życie, które ci dałem jako dobrodziejstwo, ma stać się dla ciebie źródłem niedoli?
Szalony! jakaż to zarozumiałość! ja sądzę się pożytecznym światu! Lata moje są atomem niedostrzeżonym w nieskończonej przestrzeni czasów; nie wiem ani dlaczego, ani jak przyszedłem na świat, ani czem jestem; a jeśli, ażeby dowiedzieć się o tem, wybiegam myślą to wracam zmieszany straszniejszą jeszcze nieświadomością.
Nie wiem czem jest moje ciało, czem są zmysły, czem dusza moja; nie wiem jaka cząstka jestestwa mojego myśli to co pisze i rozmyśla nad wszystkiem i nad sobą, nigdy nie dochodząc do poznania siebie: próbuję nareszcie myślą zmierzyć niezmierne przestwory otaczającego mnie świata; widzę się przyczepionym do przestrzeni niepojętej, nie wiedząc dlaczego tu a nie gdzie indziej i dlaczego krótka chwila bytu mojego, szybka błyskawica między dwiema nocami, należy raczej do tej godziny wieczności, jak do poprzedniej lub następnej. Zewsząd widzę tylko nieskończoność, w której ginę jak atom!...
A skoro w ciągu ostatnich ośmiu lat przeszłego wieku; skoro przez piętnaście lat wieku bieżącego, zginęło cztery miljony ludzi, poświęconych kilku skrawkom ziemi, zwących się „granicami“ i sławie człowieka zowiącego się „zdobywcą;“ toż ja obawiałbym się poświęcić sobie samemu i kobiecie, którą kocham i z którą umieram, tę trochę dni, które mi zostają? Przyznaj bracie, byłoby to niedorzecznem, głupiem, tak w porządku fizycznym, jak moralnym.
Oto co piszę dla kapłana, myśliciela, filozofa: dla kapłana, który, wiedząc ile wycierpiałem, wzniesie za mnie do Boga czyste ręce i umysł wolny od wszelkiej namiętności; dla kapłana, który nie pozwoli jakkolwiek mało chrześciańską była śmierć nasza, ażeby ciała nasze zeszły do grobu bez modlitwy, a przynajmniej bez pożegnania.
A teraz odzywam się do przyjaciela:
Drogi mój Dominiku! przyjacielu serca mojego! Jutro rano, jak tylko odbierzesz ten list, przyjedź do Bas-Meudon, znasz dom w którym mieszkam. Wejdziesz tam i zastaniesz, spoczywające na jednem łożu zwłoki młodzieńca i dziewicy, którzy umarli dlatego, ażeby nie rumienić się za siebie ani przed Bogiem, ani przed ludźmi.
Tobie, tobie jednemu, drogi przyjacielu, zlecam ostatnią posługę około naszego pogrzebu.
Nie mogliśmy żyć razem na tym świecie; nie mogliśmy należeć do siebie, pragniemy przynajmniej spoczywać w tej samej trumnie przez wieczność. Każ więc zrobić trumnę dużą, kochany Dominiku, ażeby oboje nas pomieścić mogła; zbierz ostatnie kwiaty róży, którą zastaniesz w naszym pokoju i posyp nas tem kwieciem, potem potrzebować tylko będziemy twych modłów.
Ale pozostanie jeden człowiek, któremu ciebie będzie potrzeba, drogi przyjacielu mojego serca — to mój ojciec! Jak tylko ostatnią posługę oddasz synowi, wyjedziesz zaraz do Bretanii; wszak nic cię nie zatrzyma w Paryżu, nieprawdaż? Zastaniesz go we łzach: nie usiłuj pocieszać go, płacz z nim.
Żegnam cię, drogi przyjacielu! Jutro o tej samej godzinie, ludzie, których opinii poświęcam się, nie będą mogli już nic zrobić ani dla mnie, ani przeciwko mnie: spoczywać będziemy z Karmelitą u stóp Pana. Twój przyjaciel... więcej jak przyjaciel, twój brat.
Zapieczętował oba listy, napisał adresy, tylko na adresie ojca dodał: „Oddać na pocztęNa liście Dominika Sarranti położył:
„Odnieść jutro, przed siódmą zrana“.