Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Lwica zraniona.

Od tej chwili Karmelita uważała dom ten za grób swój, a ogród za różany cmentarz Karmelitanek, których dziwnym trafem nosiła imię.
Zrozumiała pannę de la Valliere, która trzy lata światła i słońca, odpokutowała trzydziestu laty mroku w głębi klasztoru.
Zrozumiała Magdalenę, która nie śmiąc oczu wznieść aż do czoła Chrystusa, nogi mu ocierała włosami.
Przyszłość jej zdała się streszczoną w tych dwóch słowach, nakreślonych czarnemi głoskami na białej stronicy: „Płakać i Umrzeć“.
I w istocie, nic już nie mogło jej przywiązać do dóbr tego świata.
Przez trzy kwadranse była zatopiona w ponurych rozmyślaniach, to jest tyle czasu ile potrzeba było bretonowi do odprowadzenia Kamila, poczekania na przejście dyliżansu i powrócenia.
Trzy te kwadranse były trzema wiekami dla Karmelity.
Za powrotem, Kolomban na miejscu młodej dziewicy, z którą rozstał się przy odjeździe, zastał schylone pod ciężarem najsroższego przygnębienia widmo martwe, z oczyma błędnemi, z cerą bezbarwną. Ale nie zrozumiał nic prostoduszny Kolomban; sądził, że rozpacz ta nie ma innej przyczyny nad odjazd Kamila i usiłował pocieszyć biedną opuszczoną, mówiąc jej o jego powrocie.
Wtedy dopiero, po sposobie w jaki głową potrząsała, pojął, że złe pochodzi z innego źródła i rozpoczął dzieło wiernego przyjaciela, wypytując ją braterskiemi słowy.
Karmelita nie odpowiadała wcale; niema na spojrzenia, głucha na wyrazy, nosiła w sobie taki ogrom bólu, że zdawała się obawiać, by nim nie obciążyć przyjaciela.
Tak tedy upłynął dzień pierwszy.
Kolomban widząc, że odpycha jego pocieszenia, tak jak chore dziecko odpycha dobroczynny napój, przypisał rozdrażnieniu nerwowemu smutek, który zdawał mu się przypadkowym, przemijającym i ściślejsze badanie odłożył do jutra i dni następnych.
Ale nazajutrz i dni następnych, melancholia Karmelity była takaż sama, unikała wciąż wszelkich zwierzeń. Czas upływał więc, nie wyjawiając bretonowi tajemniczych przyczyn tej głuchej rozpaczy.
Godziny dnia rozdzielone były regularnie i niezmiennie. Od listopada, Kolomban pomimo deszczu, błota, wiatru i śniegu, wychodził pieszo z Bas-Meudon między siódmą i ósmą zrana, udając się do Paryża, do Szkoły Prawa, na kurs, który rozpoczynał się o wpół do dziewiątej. Kurs ten trwał dwie godziny, wracał przeto o godzinie pierwszej.
Siadali do śniadania, w godzinę potem rozchodzili się oboje, każde do swojego zajęcia i już nie widzieli się jak o godzinie szóstej na obiedzie.
Resztę wieczoru przepędzali razem, bawili się muzyką, rzadko zaś rozmową.
Rozmowa była niebezpieczną. Breton czuł, że było jego obowiązkiem wypytać Karmelitę, ale widział jej opór i nie unikając sposobności sprowadzenia rozmowy na ten grunt, nie szukał jej jednak, działając jak rozsądny lekarz w chorobie organicznej, to jest oczekując więcej od czasu, niż od umiejętności, więcej od Boga, niż od lekarza.
Ale co zadziwiało Kolombana, to ogromne postępy, jakie Karmelita uczyniła w muzyce od wyjazdu Kamila.
Rzekłbyś, że rozwinął się w niej jakiś nowy, nieznany, niemal straszny zmysł muzyczny. Jeżeli grała, fortepian jej zyskiwał głos, duszę; płakał, łkał, jęczał; jeżeli śpiewała, głos jej, zwłaszcza w wysokich tonach, nabierał rozciągłości, uczucia, bolesnej goryczy, która z głosu tego czyniła wołanie rozżalonego anioła, co ludzkim dźwiękiem płakał za niebiosami.
Upłynęło tak kilka tygodni, listu od Kamila nie było, a Kolomban ze zdziwieniem spostrzegł, że Karmelita nigdy nie spytała się Nanetty, czy nie ma jakiego listu.
W końcu grudnia dopiero nadszedł pierwszy. Kolomban z radością przyniósł go Karmelicie.
Siedziała ona przy fortepianie.
— List od Kamila! zawołał Kolomban wchodząc do pokoju.
Ale Karmelita nie odrywając rąk od klawiszów:
— Przeczytaj, mój przyjacielu, odrzekła.
Odpieczętował więc i czytał.
List opowiadał wszystkie rozprawy, jakie Kamil miał, nie z ojcem, ale z ciotkami, babkami i z resztą rodziny, która opierała się jego zamiarowi, a w chwili gdy to pisał, przeciwniejszą mu była, niż kiedykolwiek. Oprócz tego zawierał wyrażenia najżywszej czułości dla Karmelity, najgłębszej wdzięczności dla Kolombana.
W ogólnym tonie listu panował rodzaj melancholji niezwykłej u amerykanina, którą breton, kładł na rachunek miłości, doznającej przeszkód w niezgodzie rodzinnej i w walce, jaką staczał.
Lecz co najmocniej dziwiło Kolombana, to zimny sposób w jaki Karmelita przyjęła ten list od swego przyszłego małżonka. Nie śmiał on jej żadnej pod tym względem uczynić uwagi, ale wieczorem, zostawszy sam, zastanawiał się nad przyczynami tej widocznej obojętności, a im więcej szukał w tajemniczych głębiach kobiecego serca, tembardziej oddalał się od istoty rzeczy.
Pod koniec stycznia przyszedł od Kamila drugi list, pełen namiętnej czułości. Walka nie ustawała w łonie rodziny Rozan, Kamil jednak przerobił kilku jej członków, a niektórych rozczulił; słowem zyskał nieco gruntu; był to zatem postęp.
Drugi ten list przyjęła Karmelita z takąż samą obojętnością, jak pierwszy; czytała wszystkie te palące wiersze bez najmniejszego wzruszenia; doszedłszy do ostatniego, zamknęła list i położyła go na kominku bez afektacji, ale z lodowatą pogardą.
Kolomban miał wielką chęć korzystać z tej okoliczności, by ją wypytać, ale po za tą pozorną oziębłością, dostrzegł w niej takie gorączkowe wzburzenie, że obawiał się zmrozić ją jak mimozę, samem dotknięciem. Zaniechał więc w tej chwili wszelkich zapytań i zastanawiał się dalej, choć daremnie, tak jak od trzech miesięcy, nad przyczynami niewytłómaczonej chorobliwości.
Tak upłynął rok.
Kolomban, ażeby Karmelity nie pozostawiać samej, napisał do ojca, że go obowiązek pewien zatrzymuje w Paryżu i nie będzie miał szczęścia odwiedzić go podczas przyszłych wakacyj.
Ten rok wreszcie, zamiast wlec się zwolna, jako rok nieobecności, upłynął z szybkością nadzwyczajną, w niewymownej pogodzie ze strony Kolombana, w namiętnem uwielbieniu i nieustannych wyrzutach sumienia ze strony Karmelity.
Pewnego wieczora, kiedy jak zwykle, zeszli się w pawilonie Kolombana, a było to 23-go października, w samą rocznicę wyjazdu Kamila, breton wyjawił zdanie, oparte jedynie na prawości charakteru, jaką przypisywał kreolowi, że Kamil przed miesiącem skończył lat dwadzieścia pięć, a więc jest pełnoletnim, niezawodnie zatem powróci i ożeni się za zezwoleniem, lub bez zezwolenia ojca.
Karmelita potrząsła głową w ten znaczący sposób, który już nie raz przestraszył bretona, choć nie rozumiał dokładnie jego znaczenia, coby go nierównie więcej przestraszyło.
Na ten raz postanowił żądać wyjaśnienia.
— Karmelito, rzekł, rok już jest, gdy na moje zapewnienie o blizkim powrocie Kamila, smutnie potrząsnęłaś głową. tak jak i w tej chwili. Daremnie poszukiwałem przyczyny tego milczącego powątpiewania, a nie mogąc jej dociec, proszę cię, ażebyś mi wypowiedziała ją tak uczciwie, jak ja uczciwie cię pytam.
— Wszystko z tobą, Kolobanie, musi być poważnem, odpowiedziała Karmelita, a ponieważ ty sam nic nie czynisz bez rozumnego powodu, więc słusznie żądasz, ażebym ci wytłómaczyła. Otóż, to poruszenie głową, mój drogi przyjacielu, jest dowodem mojego niedowierzania... Ja nie mam twej przezacnej ufności, bo nie jestem jak ty doskonałą, od chwili gdy Kamil odjechał zwątpiłam o jego powrocie; upłynął rok, a ja wątpię jeszcze bardziej.
— O! mylisz się Karmelito, zawołał Kolomban, czyż nie znasz przesądów, jakiemi przesiąkłe są rodziny amerykańskie? Jedyna przeszkoda do powrotu Kamila leży w tem, bądź przekonaną, że Kamil walczy przeciw tym przesądom; pod lekkomyślną powierzchownością ma on serce prawe i uczciwe, i żałuję, Karmelito, że mając sposobność ocenienia go, nie wyrobiłaś lepszego o nim wyobrażenia.
Karmelita westchnęła.
— To ty, Kolombanie, rzekła, jesteś sercem złotem; to ty widzisz wszędzie dobro, bo masz je w sobie. Powiadasz, że miałam sposobność ocenić Kamila... Tak, mój drogi, oceniałam go i dlatego właśnie powtarzam, Kamil nie wróci.
— Ale zkąd ci przyszło takie krzywdzące przekonanie Karmelito?
— Z trzymiesięcznego wspólnego pożycia, podczas którego zrozumiałam go nie pytając, poznałam nie badając... Można żyć z przyjacielem dwadzieścia lat i nie być poznanym, gdy tymczasem w obec kobiety są chwile, w których mimowolnie mężczyzna się zdradza; takim ja sposobem doszłam do poznania istotnego charakteru Kamila. Nie chcę obarczać nieobecnego posądzeniem, ale z tego poznania wynikło, że doznałam oziębłości, następnie niesmaku a potem zwolna pogardy. Że Kamil kocha mnie w pewien sposób, nie przeczę. Ale on ma dla mnie tę lękliwą przyjaźń, jak zły uczeń dla nauczyciela, a posiadanie mnie więcej próżność, niż miłość jego zadawalnia. Nie przeczę, że w chwili opuszczenia, we wstrząśnieniu jakie sprawia rozłąka miał zamiar powrócić. Nawykły do łatwej miłości pewnych kobiet, dziwił się, gniewał nawet wewnętrznie, że przy mnie znajdował codzienną przeszkodę, opór każdej chwili; on raz tylko podszedł mnie, i na tem koniec, i ta walka, którą toczy o tysiąc mil od nas, trzyma go wciąż na uwięzi. Ale wierzaj mi, mój przyjacielu, ja dla Kamila jestem ceną zwycięztwa, nie zaś celem istotnego przywiązania.
Kolomban patrzał na dziewicę z głębokim smutkiem.
— Karmelito, rzekł, ty już nie kochasz Kamila?
— Nigdym go nie kochała, odpowiedziała dumnie, jakby te słów kilka miały ją usprawiedliwić.
— O! nie mów tego, Karmelito, rzekł breton łagodnie.
— Jak przed Bogiem, odezwała się uroczyście Karmelita, mówię prawdę, Kolombanie; ja nigdy nie kochałam Kamila.
— A jednak... począł wahająco młodzieniec.
— A jednak uległam... to chcesz powiedzieć, mój przyjacielu, prawda?... Tak jest, uległam, ale nie słabości własnej, nie potędze Kamila, lecz jakiejś sile nieznanej, większej nad moją; jakiejś władzy tajemniczej, większej nad jego władzę. On nie uczynił żadnego wysilenia, by upadek mój sprowadzić, tak, jak ci to sam wreszcie powiedział, dla usprawiedliwienia zdrady swej przysięgi, ale na zimno wyczekiwał sposobności, i to ja mu właśnie wyrzucam, to właśnie napędza mi do czoła nie rumieniec, a płomień wstydu, gniewu, wzgardy.
— Cicho, cicho, Karmelito, rzekł Kolomban ręką zasłaniając oczy, tak jakby w ten sposób nie mógł już słyszeć słów Karmelity.
— I, mówiła dalej Karmelita, zsuwając się po ślizkiej drodze, czy chcesz, żebym ci powiedziała całą prawdę, Kolombanie?
— O! nie, nie, nic już nie chcę słyszeć! zawołał breton.
— Dlaczegóż więc wypytywałeś? zapytała niemal groźnie.
— Mów tedy!
— Otóż poznasz boleść moją w całej jej rozciągłości, błąd mój w całej jego głębi, gdy się dowiesz, że tej nocy tryumfu Kamila, ja nie jemu uległam.
— A komu? zapytał Kolomban.
— Widmu mojej wyobraźni, marzeniu mojego serca. Kamil był tylko wysłańcem nieszczęścia, narzędziem fatalności.
Kolomban wzniósł na Karmelitę spojrzenie jasne jak światło.
— Karmelito, rzekł, nie rozumiem cię.
— O Kolombanie, dokończyła, była to piękna noc, szczęśliwa noc, w której chodziliśmy razem z sobą po różę, z pod stóp grobowca biednej la Valliere!...
I podniósłszy się zwolna, wyszła z pawilonu i wróciła do siebie, a Kolomban wiódł za nią oczyma, prawie olśniony tym pierwszym promieniem światła, który zstąpił aż do jego serca. I wyrzekł z cicha:
— O mój Boże! mój Boże! więc ona mogła była mnie kochać, skoro nie kochała wcale Kamila?...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.