Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Odjeżdżający.

W kwadrans po Kolombanie, wszedł do pawilonu Kamil, trzymając w ręku ćwiartkę papieru na pół zapisaną.
— Czy już? zapytał Kolomban zdziwiony.
— Nie, rzekł Kamil, przeciwnie, zaledwiem zaczął.
Kolomban spojrzał nań okiem sędziego śledczego.
— O! nie kwap się z potępieniem, rzekł Kamil. Przy pierwszych wyrazach przyszły mi na myśl twoje zarzuty względem pozwolenia ojca i jakoś zakręciły mi w głowie.
— Cóż ci to przeszkadza, Kamilu, rzekł breton, jeśli masz stałe postanowienie...
— To prawda; ale myślę, ile to listów wymienić trzeba nim trafimy do końca. Nie spodziewałem się nigdy otrzymać tego pozwolenia od razu; będziemy więc dyskutować, parlamentować, dni będą upływać, nasza niecierpliwość wzrośnie...
— Jakżeż zrobić inaczej?
— Zdaje mi się, że mam sposób, rzekł Kamil.
— Jaki?
— Pojechać sam prosić o pozwolenie ojca.
Breton utkwił w Kamilu swe przejrzyste oczy. Kamil wytrzymał wzrok przyjaciela nie mrugnąwszy okiem.
— Masz słuszność, Kamilu, rzekł Kolomban, i to co przekładasz mi, jest myślą uczciwego człowieka, albo łotra bez czci i wiary!
— Spodziewam się, że nie wątpisz o mnie? zapytał Kamil.
— Nie, odpowiedział Kolomban.
— Pojmujesz, że przez tydzień osobistych nalegeń, więcej wskóram u ojca, niż przez trzy miesiące listowych oblężeń.
— Sądzę tak jak ty.
— Trzy tygodnie podróży tam, trzy z powrotem, ze dwa tygodnie dla załatwienia się z ojcem, to wszystko dwa miesiące.
— Zostałeś logiką wcieloną Kamilu.
— Rozum przychodzi z wiekiem, mój stary Kolmbanie. Na nieszczęście...
— Co?
— O, zamiar ten jest prawie nie do wykonania.
— Jakto?
— Nie mogę z sobą zabrać Karmelity.
— Oczywiście.
— Z drugiej strony, nie mogę jej pozostawić tutaj.
— Co ci przeszkadza?
— Młoda dziewczyna, sama, wystawiona na obelgi sąsiadów!
Kolomban zmarszczył brew.
— Więc myślisz, że jabym pozwolił znieważać Karmelitę? rzekł.
— Zgadzasz się zatem czuwać nad nią?
Kolomban uśmiechnął się.
— Doprawdy, rzekł, sądziłem, że mnie znasz lepiej.
— Mieszkać będziesz pod jednym z nią dachem?
— Nieinaczej.
— Kolombanie! zawołał Kamil, jeżeli tak zrobisz, całe życie moje nie wystarczy do zawdzięczenia ci tego dowodu przyjaźni.
— Niewdzięczny! wyrzekł z cicha breton.
— Nie, Kolombanie, ja nie jestem niewdzięczny, ale znam twoję drażliwość, bałem się proponować, ażebyś mieszkał sam z młodą dziewczyną, w domu odosobnionym...
— Czyż nie mieszkałem z Karmelitą sam przez trzy miesiące, nim ona poznała ciebie?
— Tak, ale nim mnie poznała, jak powiadasz.
— A dlaczegóż by mnie mogła razić myśl opiekowania się żoną mojego brata, moją siostrą ukochaną? Czy obciąłeś zrobić aluzję do mojej dawnej miłości dla Kamelity?
— Kolombanie!
— Czy sądzisz mnie zdolnym do złamania przysięgi?
— Sądzę cię zdolnym do poniesienia raczej śmierci!
— W takim razie uprzedź Karmelitę; pojmujesz, że nie przyjmę tego położenia inaczej, jak tylko za jej zgodą... A choćby odmówiła, to i tak odjechać możesz z całem bezpieczeństwem; najmę pokój naprzeciw jej domu... blizko jej domu, jeśli nie naprzeciw, a będzie równie bezpieczną od wszelkiej zniewagi, jak gdybym z nią mieszkał. Idź więc ją uprzedzić, bo nie więcej masz czasu do stracenia, jak gdybyś list posyłał zamiast siebie samego.
Kamil usłuchał, nie wymówiwszy słowa.
Karmelita ze drżeniem przyjęła tę wiadomość. Nie uczyniła jednak żadnego zarzutu, nie stawiała żadnego oporu. Wysłuchała propozycji, spojrzała na Kamila z niewymownem osłupieniem i nie rozbierając dokładnie wrażenia, jakie wiadomość ta na niej sprawiła, czuła instynktownie całą niskość Kamila i całą wielkość Kolombana.
Jedyną zmianą w projekcie było to, iż wyjazd odłożono na 23go października; statek osadniczy bowiem odchodził, jak mówiliśmy, w dniu 25ym; pozostawało więc dziesięć dni do odjazdu Kamila z Paryża do portu.
Kolomban opowiedział jakie życie surowe, niemal zakonne, wiódł w wieży Penhoel, błąkając się nad brzegiem szumiącego morza, lub siedząc przy łożu chorego ojca, któremu czytał Odysseję.
Kolomban przekonał się jak dużo skorzystała Karmelita w muzyce, podczas długiej nieobecności bretona i częstych wycieczek Kamila do Paryża.
Ten ostatni próbował przypomnieć wesołość dawniejszych wieczorów, lecz oprócz tego, że chwile bliskiego odjazdu były pełne niepokoju i żalu, stało nadto między temi trzema osobami widmo o trzech obliczach.
Dla Kamila, było to sumienie. Dla Kolombana, powątpiewanie. Dla Karmelity, zniechęcenie.
Widmo to ustawicznie przesuwało się ponad ich głowami, ale poważne i posępne szło obok nich, podczas smutnych dni i melancholijnych wieczorów, jakie upłynęły aż do odjazdu Kamila.
Były czasami pomiędzy nimi chwile głuchej niecierpliwości, która ich przestraszała; rzekłbyś wtedy, że na podobieństwo ludzi rozprawiających w chwili nadchodzącego niebezpieczeństwa, śpieszą z rozstaniem, ponieważ rozstać się mają później lub prędzej.
W tem smutnem usposobieniu nadszedł dzień 23-go.
Umówiono się, że Kolomban odprowadzi Kamila aż do dyliżansu, który odchodził z Paryża o dziesiątej godzinie rano, drogą na Wersal.
Breton oka nie zamknął przez noc całą; o szóstej wstał, oczekując na Kamila. O ósmej wszedł do jego pokoju.
— Która godzina? zapytał Kamil.
— Ósma, odpowiedział Kolomban.
— O, to mamy czas jeszcze! rzekł Kamil pozwól mi się przespać z godzinę.
Drzwi Karmelity były otwarte; usłyszała odpowiedź leniwego kreola.
— Ma słuszność, rzekła, pozwól mu się jeszcze przespać, mój przyjacielu.
Kolomban zamknął drzwi i wszedł do pokoju Karmelity. Zdawało się jakoby wcale nie spała, łóżko jej zaledwie było poruszone.
— Zmęczona jesteś, Karmelito, rzekł Kolomban, spoglądając na nią.
— Tak, odpowiedziała, czytałam jedną część nocy.
— A drugą część nocy płakałaś!
— Ja? Nie, odrzekła, spozierając na bretona okiem suchem i gorączkowem.
Kolomban spuścił głowę i westchnął. Potem, chociaż wiedział, że wszystko jest przygotowane, podniósł się i wyszedł, pod pozorem przygotowań do drogi.
W gruncie, to widzenie się sam na sam z Karmelitą rozrywało mu serce, potrzebował powietrza i samotności. O dziewiątej. godzinie wrócił, wszedł do pokoju Kamila i zmusił go do wstania.
W kwadrans potem, kreol był w sali jadalnej, gdzie oczekiwali Karmelita i Kolomban.
Ostatnie chwile poprzedzające rozstanie, niewiele smutniejsze były od wieczorów dni poprzedzających.
Z pewnością odjazdu rzecz tak się ma, jak ze śmiercią; tak się stopniowo człowiek obywa z grożącem co chwila nieszczęściem, że nie zdziwiony jego wybuchem, zdaje się nań nieczułym; źródło łez zatrzymało się spływając zwolna.
Powóz mający zawieźć Kamila na stację, czekał u drzwi.
W chwili gdy mieli wsiadać, spojrzeli na siebie po raz ostatni: trzy twarze połączyły się w pocałunkach. Ale Kolomban tylko i Karmelita płakali.
— Powierzam ci moje życie, rzekł Kamil, więcej niż życie, duszę moję!
I według wszelkiego prawdopodobieństwa Kamil mówił w tej chwili prawdę.
— Bądź spokojny! Odpowiadam za nią przed Bogiem, na duszę moją i życie! odpowiedział uroczyście breton, wznosząc do góry swe wielkie oczy, jasne jak niebo, na które patrzyły.
Dwaj młodzieńcy zbliżyli się ku drzwiom. Kolomban odwrócił się i widząc Karmelitę samą, z rękami zwieszonemi, z głową na piersiach, podobną do posągu Opuszczenia, zaproponował Kamilowi, ażeby ją zabrać i żeby z nim była aż do ostatniej chwili.
Karmelita spojrzała na Kolombana oczyma, w których błyszczała wdzięczność. Ale, głosem oznaczającym zniechęcenie rzekła:
— Na co się to zdało?
Kamil przybiegł po raz ostatni, po raz ostatni przycisnął ją do serca, potem cofnął się niemal przestraszony. Zdawało mu się, że ściska statuę marmurową.
Nie było czasu do stracenia.
Kolomban odciągnął Kamila, obaj wsiedli do powozu i ruszyli cwałem po drodze wersalskiej, dla zrównania się z dyliżansem. Brakowało tylko dziesięć minut do jedenastej.
Drzwi pozostały otwarte.
— Zamknij drzwi, rzekła ponuro Karmelita do ogrodniczki.
Kobieta usłuchała i pchnęła drzwi, które zatrzasnęły się z łoskotem. Karmelita drgnęła.
— To drzwi mojego grobu, rzekła.
I weszła na schody wolno, stopień po stopniu; wróciła do swego pokoju i padła na kanapę.
Zkąd pochodziło to zniechęcenie, ten smutek Karmelity? Z porównania, jakie mimowoli czyni kobieta wyższa między takim człowiekiem jak Kamil, a takim jak Kolomban.
I w rzeczy samej, Kolomban, który od dnia przybycia urósł w oczach Karmelity, przez dziesięć upłynionych dni doszedł do rozmiarów olbrzymich.
Pomiędzy jego odjazdem i powrotem, dziewica przebyła sen okropny! To sen... o, tak! Rzeczywistość byłaby zbyt przerażającą!
Śniło się jej, że przez trzy miesiące była kochanką próżniaka, który był ładny i zabawny, to prawda, ale bez godności, bez serca, bez siły. Był to bez wątpienia sen straszny! A ten amerykanin z rozpuszczonemi krawatami, o jasnych kamizelkach, jasnych spodniach, ze złotemi łańcuszkami i pierścieniami pełnemi drogich kamieni, było to jakieś wcielenie tego nocnego szatana, który ciśnie snem zdjęte piersi.
Wszystkie te nareszcie projekty małżeńskie, ten odjazd dla naradzenia się z rodziną, groźba powrotu zawieszona nad nią, nie jako promyk nadziei, ale jako połysk miecza, wszystko to nie mogło być niczem innem, jak tylko gorączkowym snem nocy letniej, w rozpalonym mózgu.
Tak, tak, wszystko to było snem!
Rzeczywistością było wielkie i prawe serce, które zwało się Kolombanem. Był to człowiek prosty, wysoki, silny, jednem słowem, człowiek! Ten mógł powiedzieć kobiecie: „Zamknij oczy i idź!“ i prowadzona przezeń mogła iść ślepo; ten mógł powiedzieć: „nie chcę!“ i usłuchałaby: „chcę!“ i byłaby posłuszną: „trzeba umrzeć!“ i umarłaby. Ten miał w sobie wielkość, szlachetność i wiarę; dobroć i siłę!
On to po trzech miesiącach nieobecności przybył, ażeby zażądać od przyjaciela sprawy ze skarbu, który mu powierzył...
Ale gdy biedna Karmelita podniosła głowę i zobaczyła około siebie wszystkie przedmioty należące do Kamila, nieszczęśliwe dziecko! zrozumiała, że ona przez jednę tylko noc wiosenną owinęła się około bretona, jakby we śnie, a amerykanin był straszną rzeczywistością.
Wszystkie więc łzy, mieszczące się w sercu kobiety, potokami wybuchły z jej oczu; płakała na swój błąd, płakała za kwiatem swych złudzeń na wiatr rzuconym, za szczęściem straconem; płakała za życiem złamanem na zawsze, jak ktoś płacze za matką lub za dzieckiem. Załamała ręce z rozpaczą, jęczała głośno i rzucała na otaczające przedmioty oczyma lwicy, ukąszonej przez jadowitego węża.
Wstała i wielkiemi krokami przechodziła się po pokoju, zadyszana, z okiem pałającem.
Gdyby rzeka przepływała pod jej oknem, byłaby się niezawodnie w wodę rzuciła.
Jak gdyby powzięła jakieś rozpaczliwe postanowienie, poszła do okna i otworzyła. Wzrok jej zmierzył odległość okna od bruku. Było to pierwsze piętro, a więc śmierć niepewna. Cofnęła się z jękiem wściekłości i bólu. Ale nagle oczy jej, piękne oczy, smutne i rozpaczy łzami zalane, zaiskrzyły się, spocząwszy na jakimś przedmiocie.
W tem spojrzeniu, w którem przed chwilą malowało się udręczenie, zabłysło coś podobnego do radości; promień szczęścia mignął pośród łez.
Spostrzegła swą białą różę, godło niewinności, pamiątkę pierwszego jej uczucia.
— O moja różo! rzekła przyciskając ją do serca bez względu na kolce, w nocy, gdy cię podjęłam, ty wychodziłaś zaledwie z ziemi, naszej wspólnej matki. Jeszcześ ty wtedy nie rozwijała w słońcu aureoli białych pączków, owiniętych w zielone osłonki, ogień dnia nie mógł cię dosięgnąć, nocny chłód nie mógł cię zziębić. O moja różo! Jak ja w upał skwarnej nocy letniej, tak i ty wyjawiłaś skarby swych świetnych kwiatów; dumną byłaś z białych kielichów; promieniłaś na słońcu, które uważałaś za swego przyjaciela, wierzyłaś w wieczność życia, tak jak ja wierzyłam w wieczność miłości. O moja różo! dlaczego oddałaś kwiaty swe, jak ja moją oddałam miłość, skoro umrzeć musimy obie?...
Karmelita zerwała kilka spóźnionych kwiatów wieńczących jeszcze jej krzak różany, lecz zamiast zatknąć je w swój dziewiczy warkocz, jak to czyniła dawniej, obskubała listki i puściła na wiatr, który je zaniósł na bruk drogi błotnistej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.