Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Nanetta otworzyła drzwi, Kolomban był prawie tak blady jak Karmelita. Chciał się zapytać o Kamila, ale głos zamarł mu na ustach.
— Do pana Różana zapewne? rzekła Nanetta przychodząc mu w pomoc.
— Tak, bąknął Kolomban.
— Tędy, panie.
Nanetta poszła przodem, prowadząc bretona do pawilonu.
Karmelita widząc otwierające się, a potem zamykające drzwi od ulicy, podniosła się, następnie odemknąwszy swoje z klucza, poszła na palcach do sieni i patrzała oknem wychodzącym na ogród.
Kolomban nie szedł już za Nanettą, ale ją wyprzedzał. Spieszno mu było zobaczyć się z Kamilem i zapytać o wyjaśnienie. Otworzył drzwi od pawilonu. W pawilonie nie było nikogo. Odwrócił się ku Nanecie.
— Gdzie mnie prowadzisz? rzekł.
— Do pańskiego mieszkania, odpowiedziała ogrodniczka.
— Do mojego mieszkanią?
— Tak. Czyż pan nie jesteś tym przyjacielem z Bretanji, na którego pan Kamil oczekuje?
— Kamil oczekuje mnie?
— Od dwóch miesięcy.
— A gdzie jest pan Kamil?
— W Paryżu.
— Lecz dzisiaj powróci?
— Zapewne.
— Czy często bywa w Paryżu?
— Prawie codzień.
— Aha! to tak, pomyślał Kolomban, on mieszka tu, a ona w Paryżu; Kamil obawiał się zapewne, ażeby jej nie narazić, mieszkając z nią nietylko już w jednym domu, ale nawet w jednem mieście. Kochany Kamil, źle go osądziłem... A ja jestem taki niedobry! I zwracając się do Nanetty: Ja tu poczekam na Kamila, rzekł do niej; jak tylko wróci uprzedź mnie o jego przybyciu.
Nanetta uczyniła znak potwierdzający i oddaliła się.
Pozostawszy sam, Kolomban obejrzał się dokoła i przetarł oczy ręką; zdawało mu się, że jest igraszką złudzenia. Był to jego własny pokój, jego pokój z ulicy św. Jakóba, cały przeniesiony na łono ślicznego ogrodu. Też same sprzęty, ten sam papier, znalazł tam wszystko, zacząwszy od kodeksu, który leżąc na stoliku, otwarty był w tem samem miejscu, gdzie on przeciągnął zielonę zakładkę, aż do doniczek róż zieleniejących na oknie.
Pokój ten, był to wyrzut sumienia Kamila, który czuł, że stał się winnym zbrodni względem Kolombana.
Kolomban widział w tem tylko czułą i delikatną pamięć przyjaciela. Tylko, że pokój ten, pełnym był dlań smutnych wspomnień. Nic nie ma boleśniejszego, jak z rozdartem sercem i łzami w oczach, spoglądać na przedmioty, które się widziało w szczęśliwych czasach.
Sądząc, że sprawi radosną niespodziankę swemu przyjacielowi, czyż nie katowskie dzieło spełnił Kamil, zmuszając Kolombana do zamieszkania w śmiertelnej komnacie swych pierwszych złudzeń?
To też, jak Karmelita tej nocy, w której do pierwszej godziny czekała na Kamila, po odejściu jego zawołała: „duszę się!“ tak i Kolomban dziś z kolei powtórzył ten wyraz i wybiegł do ogrodu szukając powietrza.
Karmelita stojąc przy oknie, widziała jak wyszedł, a raczej wyskoczył z pawilonu. Oparła rękę na sercu i głowę w tył pochyliła: omal nie zemdlała nieszczęśliwa dziewczyna. Otworzywszy oczy, spojrzała w ogród i zobaczyła Kolombana siedzącego na ławce, z głową zatopioną w dłoniach, zupełnie tak samo, jak ona, kiedy przez cztery godziny czekała na Kamila.
On także czekał cztery godziny.
Nagle usłyszano turkot powozu zatrzymującego się przy drzwiach, potem głośno zabrzmiał dzwonek. Na ten raz Nanetta była na miejscu i poszła otworzyć. Zapewne oznajmiła ona Kamilowi o przybyciu Kolombana, gdyż zamiast wejść na pierwsze piętro, ukazał się w ogrodzie. Szukał oczyma Kolombana, spostrzegł go siedzącego na ławce i szedł prosto ku niemu.
Kolomban, z czołem ukrytem w dłoniach, nie widział go nadchodzącego. Na odgłos kroków podniósł jednak głowę i spostrzegł przed sobą przyjaciela. Wydał okrzyk i już był w jego objęciach.
Karmelita wszystko to uważała przez okno.
Nic nie mieszało radości, jakiej doznawał Kolomban z widzenia przyjaciela; mniemał, że Kamil mieszka w Bas-Meudon, a Karmelita w Paryżu.
Dwaj młodzieńcy szli ku domowi trzymając się za ręce.
Widząc ich zbliżających się, Karmelita cała drżąca poszła do swego pokoju i na klucz się zamknęła.
Kamil oprowadził przyjaciela po całym domu, z wyjątkiem pokoju zajętego przez Karmelitę.
Breton nie dziwił się zniewieściałemu nieco gustowi, z jakim urządzono było mieszkanie, znał on upodobanie Kamila.
Po zwiedzeniu całego domu, prócz pokoju Karmelity, kreol przywiódł przyjaciela przed te drzwi tajemnicze, około których obaj przeszli kilka razy.
Tam zatrzymał Kolombana.
— Zdejm kapelusz! rzekł Kamil.
— Dlaczego? zapytał breton.
— Tu jest przybytek.
— Co to znaczy?
— Posłuchaj, rzekł kreol tym pół drwiącym, pół poważnym tonem, który był mu zwyczajnym, ja mam o religji pojęcie bardzo niewyraźne albo jeśli ci się podoba, bardzo stanowcze; każdy wyznaje Boga według swego wyboru, nie wiem czemu miałbym postępować inaczej jak drudzy.
— Do czego zmierzasz i co to za pokój? zapytał Kolomban. Dokończ.
— To świątynia bogini piękna, dobroci i wielkości!... Pokój ten, Kolombanie, mieści w sobie istotę, którą wielbię nadewszystko na świecie; istotę ludzką, którą czczę na równi z bóstwem! Skłoń się, i jak ci powiedziałem, odkryj głowę przestępując próg tej komnaty, bo żadnemu dotąd śmiertelnikowi, nie było dano spoglądać na bożyszcze tak gorąco uwielbiane!
Karmelita z pokoju swego słyszała wszystko co mówił Kamil; pozostała blada ale silna, jaką zwykle była w wielkich wypadkach; poszła prosto ku drzwiom i w chwili gdy Kamil brał za klamkę, otworzyła drzwi.
Kolomban o mało nie padł, spostrzegłszy ją.
— Wejdź, mój przyjacielu, odezwała się spokojnie.
— Co ci jest? zapytał Kamil, wzburzenie ukrywając pod wesołością, która była to maską jego, to obliczem; czy już nie poznajesz Karmelity? Więc przedstawię was sobie wzajem... Panna Karmelita Gervais... pan wicehrabia de Penhoel.
Młodzi spoglądali na siebie wzajem: Kolomban osłupiały ze zdziwienia, Karmelita nieruchoma ze wstydu.
— Ależ, zawołał Kamil, uściskajcie się przecie! Cóż was u licha wstrzymuje? Czy chcecie, ażebym poszedł przejść się po lesie Meudońskim?
Wezwanie to, przyjacielskie w gruncie, ale obelżywe w formie, całkiem odmienne sprawiło wrażenie na Karmelicie i na Kolombanie: ona zaczerwieniła się aż po białka oczu; twarz bretona pokryła się śmiertelną bladością. Oboje cofnęli się krokiem. Zakłopotanie było okrutne dla obojga.
Karmelita przerwała je, szczerze i serdecznie podając bretonowi rękę. On zaś pomny bladej i wychudłej ręki, którą widział kiedyś u Karmelity obłożnie chorej na gorączkę mózgową, wyciągnął natychmiast swoją, i dwie te uczciwe ręce, drżące, uścisnęły się przyjaźnie.
— Cóż to za ceremonje wyrabiacie? rzeki Kamil, odkądże to przyjaciel nie całuje „żony“ swego przyjaciela?
Kolomban podniósł głowę i spoglądając na Kamila wejrzeniem płomiennem:
— Żony? zawołał radośnie, gdyż w obec spełnienia obietnicy zapomniał wszystkiego, żony?... powtórzył ze łzami w oczach, nie zważając na pomieszanie, w jakie słowa jego wprawiały Karmelitę.
— Lub bardzo bliskiej tego, rzekł Kamil, gdyż czekałem tylko na twój powrót, by przystąpić do ślubu.
— To tak! rzekł zimno Kolomban. Potem, z miną, która nie była bez pewnej groźby: Jestem więc! dodał.
— No, no, rzekł Kamil przerywając, jeżeli nie chcesz pocałować jej z miłości dla niej, to pocałuj z miłości dla mnie.
Kolomban podszedł do Karmelity i skłoniwszy się z szacunkiem:
— Czy pozwolisz mi, panno Karmelito? rzekł.
— Pani, pani, sprostował Kamil.
— Czy pozwolisz mi pani pocałować się, powtórzył Kolomban.
— O, z całego serca! zawołała Karmelita wznosząc oczy do nieba, jakby biorąc je na świadectwo szczerości słów swoich, a Bóg, który mnie słyszy, wie, że z głębi serca daję ci ten znak uczucia.
Ucałowali się i zarumienili oboje.
— I cóż, przecieżeście z tego nie umarli, odezwał się Kamil z uśmiechem. Jacyżeście wy oboje niezdarni! Czynie stanęło na tem, że my we troje stanowić będziemy jedność, a co najwięcej, dwójcę?
— Dobrze, rzekł Kolomban, ale nim przyjmę ten układ, chciałbym pomówić z tobą Kamilu.
— Ze mną, powtórzył kreol, to więc coś bardzo ważnego?
— Tak.
— Czy i ona do tego należeć będzie? zapytał.
— Nie, odrzekł Kolomban, Karmelita pozostanie u siebie, a my pójdziemy do twego pokoju.
— Chodźmy, rzekł Kamil.
I otworzył drzwi naprzeciw pokoju Karmelity.
Breton poszedł za nim, rzucając Karmelicie spojrzenie mające znaczyć: „Bądź spokojna, tobą ja zajmować się będę.“
Uśmiechnęła się smutnie, westchnęła i wróciła do siebie.
— I cóż, rzekł Kamil rzucając się w fotel i próbując odciągnąć od rzeczy, jakże podobał ci się twój pawilon?
— Prześliczny, odpowiedział Kolomban, dziękuję ci za tę troskliwą pamięć, ale nigdy nie zamieszkam w tym pawilonie.
— A to dlaczego?
— Bo nie chcę być ani wspólnikiem twych błędów, ani tarczą twoich złych namiętności.
— Kolombanie! rzekł Kamil marszcząc brew.
— O! gniewać się będziemy za chwilę, jeżeli zechcesz Kamilu, ale nasamprzód pozwól, że powiem ci co mam do wyrzucenia... Przysiągłeś, a był to jeden z warunków mojego wyjazdu, że szanować będziesz Karmelitę, jak swoją żonę, a przysięgę swą niegodnie złamałeś! Od tej chwili, Kamilu, przepaść jest między nami, przepaść dzieląca serce prawe od serca wiarołomnego; nie zostanę tu ani chwili dłużej.
Wymawiając te słowa, Kolomban posunął się ku drzwiom. Ale Kamil zagrodził mu drogę.
— Posłuchaj, rzekł, tak jako jesteś jedynym moim przyjacielem, Kolombanie, a byłbym wielce nieszczęśliwym, gdyby było inaczej!... tak jako chciałbym był uczynić choć połowę tego dla ciebie, coś ty uczynił d!a mnie — kocham, wielbię, szanuję Karmelitę, i nie ode mnie tylko zależało dotrzymać przysięgi.
Kolomban uśmiechnął się pogardliwie.
— Otóż odwołuję się do niej samej, mówił dalej Kamil. Pomów z nią, wypytaj, wszak jej, spodziewam się, zawierzysz? Dowiedz się, czym kiedy jakimkolwiek sposobem usiłował nietylko uwieść ją, ale nawet najmniejszą dał insynuację; zapytaj jej czyśmy nie byli oboje nagle, mimowolnie, fatalnie pociągnięci tajemniczą siłą upalnej nocy letniej; zapytaj, czy jako dzieci własną niewinnością zdradzone, nie ulegliśmy sposobności wcale jej nie szukając... Ty, który potrafisz poskramiać swe żądze, ty, który masz siłę woli nadludzką, ty, możebyś nie upadł, ale ja, słaby jak mię znasz, mój przyjacielu, czując koło siebie, tysiączne pożądania, które też dobywały się z serca Karmelity, zamknąłem oczy, cały świat zniknął przedemną! Czyż dlatego, Kolombanie, mam być człowiekiem nieprawego serca, nieuczciwym? Nie. Gdyż jak jestem Kamil de Rozan... w czasie, który ty sam oznaczysz, Karmelita będzie moją żoną. Nie chciałem ci tego wszystkiego pisać, pojmujesz; byłaby to nieskończona dyskusja listowna, ale ponieważ przybyłeś, oznacz więc sam, jak ci mówiłem, dzień ślubu.
Kolomban pozostał chwilę zamyślony.
— Czy ty prawdę mówisz? zapytał bystro wpatrując się w Kamila.
— Na honor, odpowiedział młodzieniec przyciskając rękę do piersi.
— Jeżeli tak, rzekł Kolomban, to pozostaję, gdyż będę zawsze miał uczciwego człowieka za przyjaciela. Co się tyczy dnia ślubu, to ty go oznacz, a naturalnie, im prędzej tem lepiej.
— Dziś zaraz, Kolombanie, czy słyszysz?... dziś zaraz piszę do ojca; poproszę go, ażeby mi przysłał papiery potrzebne do ślubu a za sześć tygodni będę mógł ogłosić zapowiedzie.
— Dajmy dwa miesiące, ażeby nie przesadzać w niczem, rzekł Kolomban. Ale czy pewnym jesteś pozwolenia ojca?
— Dlaczegóżby ojciec miał mi odmawiać?
— Ojciec twój majętnym jest Kamilu, a Karmelita ubogą.
— Cnota Karmelity stanie jej za posag w oczach mojego ojca.
„Nieszczęsny marnotrawco! miał ochotę powiedzieć Kolomban, ty posag ten strwoniłeś z góry!“
— Ale gdyby, rzekł jednak, pomimo całych twych chęci, ojciec sprzeciwił się temu związkowi?
— To niepodobna, mój drogi.
— Przypuść jednak na chwilę to niepodobieństwo. Cóżbyś w takim razie uczynił?
— Mam lat dwadzieścia cztery: ożeniłbym się z Karmelitą mimo woli ojca.
— Smutne to jest sprzeciwianie się syna rodzicom, ale smutniejsza rzecz, Kamilu, zniesławić dziewicę i niewrócić jej czci... Napisz więc ten list, napisz go jako syn pełen szacunku, ale i jako człowiek w postanowieniu stały. Statki odchodzą co 5go, 15go i 26go każdego miesiąca; pojutrze jest 15go, nie masz więc ani minuty do stracenia.
— A ty zostaniesz? zapytał Kamil.
— Zostanę, odpowiedział Kolomban. I kładąc na stoliku Kamila pióro i papier: Czekam na list twój w pawilonie, rzekł.
Potem zszedł na dół uradowany niemal z prawości swego przyjaciela.