Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Ostatnie dni jesieni.

Jedno z okien mieszkania wychodziło na ulicę Petit-Hameau. Przy tem to oknie siedziała Karmelita, oparta na poręczy, z głową zatopioną w dłonie. Ztamtąd słuchała ona rzadkich odgłosów, które w mroku dochodziły z równiny i dwadzieścia razy chrzęst spadłych gałązek i zeschłych liści, wprawiał ją w drżenie, jak gdyby usłyszała kroki Kamila.
Ale o tej godzinie Kamil nie mógł pieszo wrócić z Paryża. Nie chrzęst gałązek i zeschłych liści, ale turkot kół mógł ją tylko uprzedzić.
Milczenie nocy, melancholijny szelest wiatru po drzewach, drżenie spadających liści, ponury i przerywany okrzyk sowy siedzącej na sąsiednim kasztanie, wszystko przyczyniało się do powiększenia smutku Karmelity; a w pewnej chwili smutek ten tak był głęboki, że dwa strumienie cichych łez trysły z jej oczu i spłynęły po palcach.
Jakaż to różnica tej nocy jesiennej, posępnej i pełnej dreszczów, przepędzonej na oczekiwaniu Kamila w oknie, od wiosennej nocy spędzonej obok Kolombana, pod bzami, pośród róż...
A jednak zaledwie pięć miesięcy upłynęło...
Prawda, że nie potrzeba pięciu miesięcy dla zmienienia całego bytu; dość jednej minuty, jednej chwili, jednej nocy burzliwej.
Nareszcie około pierwszej zrana, turkot powozu rozbrzmiął na bruku.
Karmelita osuszyła łzy, i z uczuciem szczęścia połączonego z pewnym smutkiem, z którego sprawy sobie zdać nie mogła, zobaczyła powóz zatrzymujący się u drzwi.
Zkądże powstał ten smutek sprawiający ból ostry, wówczas, gdy powinna się cieszyć?
Chciała zbiedz ze schodów, by prędzej być w objęciach Kamila. Nie mogła jednak, zeszła tylko na pierwszy stopień.
Kamil, przeciwnie, skoro wyskoczył z dorożki i zamknął drzwiczki, zaraz puścił się naprzeciw niej. Zastał Karmelitę w pół drogi, chwiejącą się, opartą o ścianę.
Ona tak pożądała jego powrotu, a zkąd jej teraz takie bolesne osłabienie za jego przybyciem.
Uściskał Karmelitę z uniesieniem, jakie było w jego naturze.
Zrana z takiem samem uniesieniem ściskał księżniczkę Vanvres, nie tak mocno może, nie tak nawet gorąco; wyrzucał sobie względem Karmelity swą długą nieobecność.
Dziewczyna oddała Kamilowi jego pieszczoty zimniej, niż myślała sama. Jest w kobiecie instynkt, który ją rzadko myli: mężczyzna tyle zawsze czegoś unosi z sobą od kobiety, z którą się rozstaje, że nie darmo wzbudza podejrzenie u tej, do której wraca.
Karmelita zgoła nie znała natury tego podejrzenia, zdawało się jej, że oprócz nieobecności, ma jeszcze coś do zarzucenia Kamilowi. Nie wiedziała co, ale tą bolesną struną, która zadrgała w głębi jej serca, była struna wyrzutu.
— Wybacz mi, kochanko, jeśli cię zaniepokoiłem! rzekł Kamil, ale przysięgam, że rychlejszy powrót nie zależał odemnie.
— Nie przysięgaj, odpowiedziała Karmelita, czyż ja powątpiewam o tobie? Dlaczegóż miałbyś mnie zwodzić? Jeżeli nie przestałeś mnie kochać, to wola silniejsza od twojej zatrzymała cię; jeżeli już mnie nic kochasz, na co mi wiedzieć przyczynę?
— O, Karmelito! zawołał Kamil, ja miałbym cię już nie kochać! Cóżbym ja zrobił? jakże mógłbym żyć bez ciebie?
Karmelita uśmiechnęła się smutnie. Zdawało się jej, że cień jakiś zakwefiony, cień kobiety, przeszedł między nią i jej kochankiem.
Kamil odprowadzi! ją do pokoju i zamknął okno; noce były zimne.
Karmelita siedziała pięć godzin przy tem oknie, i nie zważała na chłód powietrza. Chciała powiedzieć: „Zostaw otwarte, Kamilu, duszno mi“. Otworzyła usta, ale nie mogła wydobyć głosu, osunęła się na kanapę.
Kamil odwrócił się i upadł jej do nóg.
— Oto co mi się wydarzyło, rzekł. Wyobraź sobie, spotkałem w Paryżu dwóch kreoli z Martyniki, moich przyjaciół, których nie widziałem od... nie umiem ci nawet powiedzieć od jak dawna. Rozmawialiśmy o naszym pięknym kraju, w którym i ty zamieszkasz kiedyś, rozmawialiśmy o tobie...
— O mnie? odezwała się Karmelita ze drżeniem.
— Zapewne, o tobie... Czyż ja mogę rozmawiać o czem innem?... Nie wymieniłem twego nazwiska, rozumie się. Poszli ze mną po sprawunki moje, po części ich także, ale pod warunkiem, że będę z nimi na obiedzie i razem pójdziemy na operę... było to ostatnie wystąpienie Lais. Ty wiesz, że ty i muzyka, są to jedyne moje namiętności. Szkoda, że nie było tam ciebie, byłabyś się doskonale zabawiła.
Karmelita poruszyła ramionami.
— Nie byłam tam, rzekła.
— Nie, ty byłaś tu, droga moja: to twoja wina, nie chciałaś pójść ze mną.
— Tak, to moja wina, rzekła Karmelita, to też się nie skarżę.
— A jednak zamiast zabawy, nudziłaś się!
— Czekałam na ciebie.
— Jesteś aniołem.
I Kamil znowu namiętnie uściskał Karmelitę. Ona po tym uścisku była prawie roztargnioną.
Przez głowę młodzieńca klęczącego u jej nóg, spojrzała na swój krzew róży, na którym błyszczało kilka już tylko kwiatów: blade, chorowite ostatnie. Jeden z nich opadać nawet zaczął, i Karmelita patrzyła z głęboką melancholją na jego listki, zsuwające się jeden za drugim.
Kamil czuł dobrze, iż słowa jego nie robiły wrażenia, nalegał więc, wracał do szczegółów, które miały nadać prawdopodobieństwo jego opowiadaniu.
Karmelita straciła nareszcie wątek rozmowy, słyszała tylko brzmienie słów, nic nie rozumiejąc. Uśmiechała się, czyniła znaki głową, odpowiadała jednogłoskami, ale tak samo nie wiedziała co odpowiada, jak też i tego co Kamil mówi.
Uderzyła druga godzina, Karmelita drgnęła.
— Druga godzina! rzekła. Jesteś znużony, ja także, mój drogi, odejdź do siebie, jutro powiesz mi wszystko co jeszcze masz do powiedzenia, wiem, że ci się nic złego nie stało, jestem szczęśliwa...
Kamil od kilku minut był bardzo zakłopotany; nie wiedział jak wyjść, ani jak pozostać. Zdał się jednak bardzo zasmuconym słowami Karmelity.
— Odprawiasz mnie, niedobra? rzekł.
— Co! odezwała się dziewica.
— Dobrze, dobrze! widzę, że dąsasz się na mnie.
— Ja? dlaczego miałabym się dąsać.
— Alboż ja wiem? Kaprys.
— W istocie, rzekła Karmelita ze smutnym uśmiechem, może ja i kapryśna, Kamilu, postaram się poprawić z tej wady... Do jutra.
Kamil ucałował po raz ostatni Karmelitę, która przyjęła pocałunek jak statua marmurowa i wyszedł.
Zaledwie drzwi się za Kamilem zamknęły, wydarło się z jej ust słowo, które nie mogło wydobyć się w jego obecności.
— Duszę się! rzekła.
I znowu otworzyła okno i oparła się na niem, jak przed przybyciem Kamila. I tak pozostała nieruchomą aż do białego dnia.
Przy pierwszych promieniach słońca, zadrżała i jak gdyby wtedy dopiero spostrzegła, która jest godzina, wzniosła piękne oczy do nieba, westchnęła i położyła się do łóżka.
Była to pierwsza chmura, która przeszła po niebie dwojga młodych ludzi.
Kamil, tak jak powiedział Karmelicie, mógł zaledwie zrobić połowę sprawunków. Ale on nie zrobił żadnych nawet, jeżeli pamiętamy, jak czas spędził.
Trzeba więc było koniecznie wracać do Paryża.
Na ten raz sprawunki zostały załatwione; nic nie odwróciło Kamila od celu. Wrócił też wcześnie.
Karmelita nie oczekiwała go przy oknie; przechadzała się po ogrodzie, w którym wznosił się pawilon Kolombana.
Od tego dnia wreszcie, wycieczki Kamila bywały coraz częstsze, a pobłażanie, powiedzmy raczej obojętność Karmelity, zamiast powstrzymywać, zachęcała go tylko.
Stopniowo wycieczki do Paryża stawały się tak częste, że raczej obecność w domu była wyjątkiem.
Raz, nęciły go wyścigi na placu Marsowym, drugi raz przedstawienie nowej opery, to znów walka kogutów przy rogatce. Prawda, że za każdym razem mówił do Karmelity:
— Czy pójdziesz ze mną, kochanko?
Ale za każdym razem Karmelita odpowiadała:
— Dziękuję.
Kamil szedł sam.
Pewnego poranku, podczas jego nieobecności, zadzwoniono do drzwi. Karmelita usłyszała dzwonek, ale był to już odgłos, który nie wywierał na nią wrażenia. Gdy jednak zadzwoniono powtórnie, podniosła głowę i złożyła haft, a że ogrodniczka spóźniła się z otworzeniem, podeszła do okna, uchyliła zasłony i spojrzała. Naraz wydała okrzyk zdziwienia, trwogi prawie.
Był to Kolomban. Omało nie padła zemdlona. Pobiegła na dół; ogrodniczka wracając z ogrodu, przechodziła przez korytarz.
— Nanetto, zawołała, zaprowadź tego pana do pawilonu ogrodowego i nie powiadaj mu, że jestem w domu.
Potem zamknęła drzwi od swego pokoju, zakręciła klucz, zasunęła rygiel i siadła a raczej padła na kanapę.
Kolomban pisywał do Kamila ze zwykłą punktualnością, ale ponieważ od wyjazdu bretona nie postał na ulicy św. Jakóba, przeto listy Kolombana leżały u Marji-Joanny. Ztąd poszło, że niedbały Kamil, nie otrzymując listów, nie uważał za potrzebne pisać do swego dawnego towarzysza szkolnego. A nawet ile było w mocy jego, odpychał wspomnienie przyjaciela.
Kolomban, była to przyjaźń zdradzona, przyrzeczenie złamane; był to wyrzut sumienia.
Milczenie Kamila niepokoiło Kolombana, jakkolwiek nie był podejrzliwym. Dusza wreszcie surowego bretona, tak przynajmniej on sobie wyobrażał, zahartowała się znów w dzikich pięknościach jego stron rodzinnych. Jednego dnia powiedział sobie:
— Jestem uleczony; pójdę kończyć studja swoje. Przytem zobaczę też, co porabiają Kamil i Karmelita.
A ponieważ uśmiechnął się wymawiając dwa imiona, wyobrażał sobie, iż serce ma spokojne.
Wyjechał więc, sądząc się bezpiecznym.
Mniemane jego zwycięztwo było klęską; łudził się, a Bóg jeden znał tajemnicę jego słabości.
Przybył do Paryża i wziął dorożkę, ażeby prędzej dostać się na ulicę św. Jakóba. Była godzina siódma zrana, mógłby był zastać przyjaciela w łóżku.
Kamil leniwym był jak kreol.
Karmelita zapewne już wstała, pamiętał dobrze, iż wstawała zarówno z ptakami, przyśpiewując jak one pierwszemu brzaskowi dnia, pierwszemu promieniowi słońca.
Przybył na ulicę św. Jakóba z sercem bijącem, z czołem w ogniu.
Marja-Joanna widziała jak wysiadł z dorożki.
— A! to pan Kolomban, rzekła. Gdzie to pan idzie?
Kolomban zatrzymał się.
— Gdzie idę? odpowiedział. Do siebie, do pana Kamila.
— O, pan Kamil wyprowadził się już od świętej pamięci.
— Wyprowadził się? powtórzył Kolomban.
— Ależ tak, tak.
— A?...
Kolomban zawahał się.
— A panna Karmelita?... zapytał z wysileniem.
— Wyprowadziła się także.
— Gdzież się przenieśli? zapytał Kolomban.
— To mój stary panu powie, bo zdaje mi się, że wie; a także panna Chante-Lilas, praczka.
Kolomban oparł się o ścianę, ażeby nie upaść.
— Dobrze, rzekł. Dajcie mi klucz od mojego pokoju.
— Klucz od pańskiego pokoju? odparła Marja-Joanna, a to na co?
— A na cóż potrzebny jest klucz od pokoju?
— Klucz potrzebny jest na to, ażeby wejść do mieszkania, ale pan nie masz tu już mieszkania.
— Jakto? zapytał breton głosem zdławionym.
— Bo i pan się wyprowadziłeś.
— Ja wyprowadziłem się?... Czyś oszalała kobieto?
— Nie, nie oszalałam. Możesz pan wejść, jeżeli chcesz, nie ma już ani jednego sprzętu w pańskim pokoju. Pan Kamil zabrał wszystko, mówiąc, że pan będziesz mieszkał z niemi.
— Z niemi? powtórzył Kolomban. I chmura płomienna przeszła mu przed oczami. Ależ nareszcie, odezwał się, jeżeli mam mieszkać z niemi, to muszę wiedzieć, gdzie się wyprowadzili.
— Zdaje mi się, że mieszkają w Meudon, odpowiedziała odźwierna.
A ponieważ Kolomban jeszcze nie zapłacił dorożce, przeto wsiadł w nią napowrót, razem z walizą.
— Do Meudon! zawołał.
W półtory godziny Kolomban był w Meudon.
Lecz pamiętajmy, że Kamil mieszkał w Bas-Meudon.
Kolomban z bretońską cierpliwością, bez znużenia kołatał od drzwi do drzwi. W ostatnim domu powiedziano mu, że ci dwoje młodych ludzi mieszkają zapewne w Bas-Meudon.
Pojechał do Bas-Meudon. Tam otrzymał wiadomości ściślejsze, wskazano mu dom; zadzwonił raz, potem drugi.
Karmelita wyjrzała oknem, poznała go, zakazała Nanecie mówić o sobie i poleciła wprowadzić Kolombana do pawilonu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.