Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Wielki to był zarzut, jaki niegdyś spotkał moją nieznajomość fizyki, iż miałem podobno powiedzieć, nie wiem już przy jakiej sposobności, że piorunochron przyciąga piorun.
Przypuśćmy, kochany czytelniku, że lekcje uczonego pana Buloz o elektryczności i o stosie wolty, nic mnie nie nauczyły i że dziś jeszcze trwam w swoim błędzie.
Powiedziałem: „Jak piorunochron ściąga pioruny, tak młode dziewczyny na to jedynie przeznaczone są, aby przyciągały młodych ludzi“, i mówiąc to, nie sądziłem, bym wygłaszał zdanie bardzo świeże, ani też bardzo śmiałe.
Dwie młode dziewczyny ściągnęły więc do siebie płomień, który palił się w oczach Kamila, jak tylko gorący kreol spostrzegł je z daleka, w pośrodku chmur kurzu. Podwoił kroku, a ponieważ chód jego prędszym był od kroków ośląt, zbliżył się już do dwóch amazonek, kiedy jedna z nich, odwróciwszy się przypadkiem, ściągnęła uzdę i wskazała ręką towarzyszce, by się zatrzymała.
Kamil, widząc ten ruch, pośpieszył jeszcze i dobiegł wkrótce młodych dziewcząt; wtedy, wyższa z nich, unosząc się na deseczce z drzewa, na której opierała nogi, rzuciła uzdę na szyję osła, i niezważając, że może stoczyć się w kurz, rzuciła się w objęcia młodego człowieka i ucałowała go całą siłą ust swoich.
— O! Chante-Lilas, księżniczko Vanvres! zawołał Kamil.
— Nareszcie! więc to ty jesteś niewdzięczniku! powiedziała młoda dziewczyna. Dość już dawno szukam ciebie.
— Ty, szukasz mnie, księżniczko? wyrzekł Kamil.
— Przez góry i doliny! i dziś nawet nie w innym celu się wybrałam.
— To tak jak ja, odparł Kamil, przybyłem tu jedynie poszukując ciebie.
— Kiedy tak, wyrzekła Chante-Lilas, ściskając po raz drugi Kamila, ponieważ odnaleźliśmy się oboje, sądzę, że bezpotrzebnem byłoby szukać się dłużej... Uściskajmy się tedy i nie mówmy już o tem.
— Nie mówmy o tem i uściskajmy się! rzekł Kamil wykonywując rozkaz.
— Ale, ale... powiedziała.
— Co takiego?... Czy może nie dość jeszcze wycałowaliśmy się? przerwał Kamil.
— Nie, nie o to idzie... Pozwól przedstawić sobie zaufaną przyjaciółkę moję, pannę Paquerette, hrabiankę Battoir... Nie potrzebuję dodawać, że jej imię chrzestne jest Paquerette, a hrabianka Battoir...
— Jest jej nazwiskiem szlacheckiem... Rozumiem! A co się tyczy jej właściwego nazwiska?
— Nazywa się poprostu Colombier, odrzekła piękna praczka.
— Dodaj do tego, iż to także nazwa jej ust, gdyż gruchanie miłosne nie może wyjść z różowszego i świeższego gniazdeczka.[1]
Różowy kolor ust Paqueretty piorunem przeniósł się na jej lica i byłaby z pewnością spuściła oczy gdyby nie to, że księżniczka Vanvres zmusiła ją spojrzeć na Kamila, przedstawiając z kolei młodego człowieka swej pierwszej honorowej damie.
— Pan Kamil de Rozan, szlachcic amerykański, powiedziała Chante-Lilas, który posiada miliony na Antylach i jak mogłaś już zauważyć, pełne ma kieszenie petard.
Księżniczka Vanvres nazywała petardami gorące słówka, któremi Kamil zwykł był ubarwiać swoją rozmowę.
— Gdzieżeście wędrowały, czy wolno zapytać? wyrzekł Kamil.
— Ależ tylko co ci powiedziałam, nieszczęsny! zawołała księżniczka, wybrałyśmy się szukać ciebie.
— Czy to prawda, Paquerette?
— Z pewnością, nie inaczej, potwierdziła hrabianka.
— Jak się to stało, spytał Kamil, iż dziś przy środzie, opuściłyście swoje wodne królestwo, moje piękne Najady? Może przypadkiem słońce wysuszyło wasze pałace?
— Nie pałace nasze wyschły, ale podniebienia, mój szlachcicu, odparła Chante-Lilas klasnąwszy językiem, a ty jeżeli jesteś prawdziwym szlachcicem, za jakiego się podajesz i na jakiego wyglądasz, to wy najdziesz nam jaką piękną, maluchną ustroń, a choćby była duża i brzydka, wszystko mi to wreszcie jedno, gdziebyśmy mogli zjeść placka i wypić mleka.
— Księżniczko! zawołał Kamil.
— Prawda! wprost przeciwnie chciałam powiedzieć, lecz jestem tak wzruszoną, iż tracę przytomność.
— Biegnę na wywiady, rzekł Kamil puszczając się w drogę.
Lecz Chante-Lilas zatrzymała go za połę od surduta.
— O! nie tak to łatwo z księżniczką Vanvres młynka wywijać, panie lisie! zawołała.
— Co przez to chcesz powiedzieć skarbie mojego serca? zapytał niedbale kreol.
— Oto, po prostu, ona się boi, żebyś jej pan nie uciekł, powiedziała Paquerette, a nam się bardzo pić chce, musisz pan wiedzieć o tem.
— Masz słuszność Paquerette, zawołała Chante-Lilas, przyczepiona ciągle do surduta Kamila.
— Jakto księżniczko! wykrzyknął młody człowiek, ja miałbym cię opuścić, oddalić się, uciec od ciebie w chwili, gdy ty posyłasz mnie na poszukiwanie placka? A! z kim miałaś do czynienia od czasu jakiem cię opuścił, moja pieszczoto? Jakto! sześć tygodni rozłączenia mogły zmienić cię do tego stopnia, iż podejrzywasz uczciwość Kamila de Rozan, szlachcica amerykańskiego? Nie poznaję cię księżniczko mej duszy! ktoś musiał mi zmienić moję Chante-Lilas.
I Kamil wzniósł rozpaczliwie ręce do nieba.
— Kiedy tak, to idź naprzód! powiedziała puszczając poły od surduta, albo raczej nie, dodała namyślając się, okrucieństwem byłoby kazać ci odbywać dwa razy jednę i tę samą drogę przy takim upale! Chodźmy na poszukiwanie razem... Tylko musisz wprzód odszukać mojego osła; nie wiem gdzie się podział, od czasu jakeśmy się odnaleźli, a przysięgłam na wszystkie świętości, że mu się nic złego nie stanie.
Osioł znikł w samej istocie; napróżno przepatrzyli obie wielkie równiny otaczające drogę, nigdzie znaku osła! Jednakowoż, po niejakich jeszcze poszukiwaniach, znaleziono zbiega. Położył się w rowie i spał w cieniu. Zachęcono go grzecznie, żeby wyszedł na drogę, a zwierzę z dobrocią i posłuszeństwem do jakiego niewielu ludzi byłoby zdolnych, podało grzbiet młodej dziewczynie.
Hrabianka Battoir ustąpiła swego osła Kamilowi i wsiadła razem z Chante-Lilas.
Potem wesoła karawana udała się w drogę, szukając jakiego folwarku, zajazdu, lub młyna.
Przebiegły Kamil nie od razu wyczerpał wszystkie swoje petardy, jak mówiła księżniczka Vanvres, to też droga przerozmaitemi wesołemi konceptami była urozmaiconą. Amazonki i kawaler częstowali się niemi wzajem z głośnemi okrzykami, po równinie rozlegały się ich śmiechy; ptaki biorąc ich za swych wesołych współbraci, nie przestraszały się wcale, widząc jak przechodzili; ta podróżująca trójka podobną była do pierwszych trzech niedziel miesiąca maja, były to trzy wiosny wcielone.
Kamil wypytywał jak to się stało, że w dzień środowy dwie młode dziewczyny znajdowały się na gościńcu prowadzącym do Paryża, poganiając osły, zamiast znajdować się w pralni przy prasowaniu koszul. Chante-Lilas ustąpiła głosu Paquerecie, a ta zawiadomiła młodego człowieka, iż ponieważ ta środa, była dorocznym dniem ich patronki, przeto skierowały swe kroki w zamiarach naprzód ułożonych, dla odszukania amerykanina.
Jak widzimy, Chante-Lilas nie lubiła zasypiać gruszek w popiele.
— Lecz, zauważył Kamil, z jakiegoż to powodu znalazłem was na tej, a nie na innej drodze?
— Szukałam cię na wszystkich drogach, ale mianowicie na tej, gdyż powiedziano mi, że mieszkasz w Bas-Meudon.
— Kto ci to powiedział?
— Kto? Wszyscy sąsiedzi.
— Otóż, księżniczko, odezwał się Kamil z doskonale udaną powagą, mam zaszczyt oznajmić, że sąsiedzi poprostu zakpili z ciebie.
— Niepodobna!
— Tak prawda, jak to, że spostrzegam tam młyn naszych marzeń.
W istocie, widać było młyn zarysowujący się na horyzoncie.
— Ależ choćby i tak było, że sąsiedzi zakpili ze mnie, co nie jest rzeczą niepodobną, to dlaczegóż jednak spotkałam i ja ciebie na drodze prowadzącej do Bas-Meudon? zapytała Chante-Lilas z tą dobrą wiarą i ufnością, które były apanażem gryzetek, wówczas, gdy istniały jeszcze gryzetki i ufność.
Kamil wzruszył ramionami, niby jak ktoś chcący powiedzieć: Jakto, nie domyślasz się?
Chante-Lilas zrozumiała ten giest.
— Nie, niedomyślam się, rzekła.
— Jednakże nic naturalniejszego, odpowiedział Kamil. Notarjusz mój mieszka w Meudon, poszedłem po pieniądze do notarjusza... Posłuchaj tylko.
I trącając w kieszonkę od kamizelki, zadźwięczał złotem, które wziął z sobą na sprawunki.
— To prawda, rzekła księżniczka, przekonana dowodami usprawiedliwiającemi, wierzę ci. Ale teraz musisz mi pokazać notarjusza. Już tyle nasłuchałam się o notarjuszach, że chciałabym widzieć jednego. Powiadają, że to ciekawa rzecz.
— I słusznie, księżniczko, nawet ciekawsza, niż powiadają.
Przybyli pod młyn, co zmieniło kierunek myśli dziewczyny.
Wszystko troje uwiązawszy osły, weszli do młyna, gdzie zastawiono im gorący placek i zimne mleko.
Kamil i Paquerette zmiatali od serca, ale księżniczka Vanvres za trzeciem ukąszeniem placka, zawołała:
— O! jacyżeśmy głupi, że jemy ten placek!
— E! księżniczko, przerwał Kamil, mów w liczbie pojedynczej, jeżeliś łaskawa.
— O! jakiżeś ty głupi, że jesz ten placek!
— Brawo! zawołał Kamil, to lepsze niż petarda; to mina! A dla czegóż to ja głupi, iż jem placek?
— Dlatego, rzekła Chante-Lilas, iż jest trzecia godzina po południu, a spodziewam się, że pan Kamil de Rozan, szlachcic amerykański, zafunduje nam wspaniały obiad.
— Jaki tylko zechcesz, księżniczko! Już też, kiedyśmy się szukali tak długo, toć, co najmniej, wypada nie rozstać się, póki wzajem nie wypijemy za swe zdrowie.
— Więc zamów obiad.
— Tylko nie tu, moje pasterki.
— Gdzież więc?
— W Paryżu... Na wsi bardzo źle dają jeść! Wieś dobra jest do zaostrzenia apetytu, ale nie do nasycenia go.
— Niechże będzie w Paryżu. A gdzie udamy się na obiad?
— Do Vefoura.
— Do Vefoura?... O! co za szczęście! zawołała dziewczyna, trzasnąwszy palcami na znak uradowania. Tak dawno słyszę o tym Vefourze. Powiadają, że to rzecz bardzo ciekawa.
— Tak jak notarjusz! rzekł Kamil. Są nawet, którzy utrzymują, że to rzecz daleko ciekawsza, a to z uwagi, że u Vefoura można zjeść, a u notarjusza być zjedzonym.
— O, Paqueretto! zawołała księżniczka, nie będziesz żałować, spodziewam się! To mi dopiero petarda: u Vefoura!...
— Dalej, dalej, rzekł Kamil, w drogę, moje dzieci! Mam zrobić kilka sprawunków przed obiadem, uprzedzam was.
— Dla dam? rzekła Chante-Lilas szczypnąwszy aż do krwi ramię Kamila.
— Dla dam! rzekł Kamil. Alboż ja znam jakie damy?
— A za kogoż to ty „mnie“ masz, mój szlachcicu? rzekła Chante-Lilas, prostując się z miną komiczną.
— Ciebie księżniczko, odpowiedział młodzieniec całując ją, ciebie mam za najświeższą, za najdowcipniejszą, za najładniejszą praczkę, jaka kiedykolwiek zakwitła na wybrzeżu rzeki, pod oponą niebios!
Próżna dorożka przechodziła przed młynem, Kamil zatrzymał ją. Potem odwiązano osły a chłopiec młynarski za trzydzieści soldów, zobowiązał się odprowadzić je do Vanvres. Następnie wsiedli w dorożkę i kazali się zawieźć do Vefoura. O sprawunkach nie było już mowy, przynajmniej tego dnia.
Przy deserze, po zjedzeniu poziomek, wypiciu kawy, przepiciu anyżówką, Paquerette Colombier, której rola stawała się coraz trudniejszą między Kamilem i księżniczką, nagle przypomniała sobie, że na nią oczekuje stryj, dawny wojskowy, z przemyciem i obwiązaniem ran. I czyniąc to, co i my uczynimy, pozostawiła szlachcica amerykańskiego sam na sam z Chante-Lilas.
Tylko my, którzy nie mamy rannego stryja, zwrócimy się ku Bas-Meudon, gdzie Karmelita wyglądając oknem od siódmej godziny z wieczora, niepokoi się słysząc bijącą dwunastą.