Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
— Panie, oto jest osoba, na którą pan oczekuje, rzekł służący.
Umierający drgnął całem ciałem i wydał bolesny jęk.. Potem, rzekł głosem głuchym: Proś.
Zbliżył się brat Dominik, a wzrok jego pełen zajęcia i szacunku, zagłębił się w alkowę.
W istocie, uczucie jakiego doznawał dla chorego, po tem wszystkiem co o nim słyszał, było pełne uwielbienia i wdzięczności. Jakkolwiek młody, ksiądz Dominik widział tylu złych ludzi, że wdzięcznym był człowiekowi za to, że jest dobrym.
Na poduszce zgniecionej gorączkową bezsennością umierającego, spostrzegł wychudłą, wybladłą, trupią twarz tego, którego cała okolica jednogłośnie nazywała dobrym panem Gerardem.
Zadrżał: oblicze to rożnem było od tego, jakie sobie wyobraził.
Ze swej strony, pan Gerard patrzył na pięknego w surowym stroju, nieznanym we Francji, brata Dominika, który wyglądał jak jakie zjawisko pędzla Zurbarana.
Powitał go skinieniem głowy, potem głosem osłabionym, rzekł zwracając się do dozorczyni:
— Marjanno, daj mi pić i zostaw mnie z ojcem duchownym.
Dozorczyni podała panu Gerardowi filiżankę ziółek.
Wypił trochę i z wysilenia upadł na poduszkę, zwracając drżącą ręką filiżankę dozorczyni.
Odebrała ją i widząc, że pozostało jeszcze trzy czwarte napoju:
— Wypij pan do końca, rzekła, podając panu Gerardowi resztę, z gestem właściwym płatnym dozorczyniom, z gestem wszystkich tych najemnic, tworzących rodzaj oprawców przeznaczonych do mordowania chorych.
— Dziękuję Marjanno, dziękuję, odezwał się pan Gerard, odpychając rękę dozorczyni, proszę cię tylko, żebyś zapuściła firanki i wyszła... Razi mnie blask.
Marjanna zasłoniła okna; mrok zaległ w komnacie oświeconej tylko lampką nocną.
Przez ten krótki przeciąg czasu pomiędzy wejściem Dominika a zapuszczeniem zasłon, młody ksiądz wpatrywał się w tę twarz tak niepodobną, jak powiedzieliśmy, do fizjognomji, jaką obiecywał sobie zobaczyć.
Brat Dominik był obdarzony zdolnością badania fizjognomji, jaką posiadają księża i lekarze. Według tego, co opowiadano o panu Gerardzie, brat Dominik wyobrażał sobie z góry twarz zgodną z wysokiemi przymiotami, jakie w nim chwalono. Przygotował się tedy ujrzeć człowieka o szerokiem czole, siedlisku instynktów wzniosłych; o śmiałem oku wypukłem, oznace dobroci; o nosie prostym, oznace siły; o nieco grubych wargach znaku miłości bliźniego. Co do wieku, nie pytał się i nie obchodziło go to; zdawało mu się, że dobrzy są pięknymi i że ponieważ starość nawet ma swoją piękność, przeto i pan Gerard pięknym będzie. Tymczasem na widok pana Gerarda, wszystko stało się dla księdza zawodem. Był to człowiek pięćdziesięcio-pięcio-letni, z czołem niskiem i wąskiem, z oczyma małemi, zapadłemi, barwy ciemno-szarej, które znikały czasami, pod drgającą i zaczerwienioną powieką czy to skutkiem obecnej bezsenności, czy dawnych nadużyć. Brwi gęste i siwiejące łączyły się na linji nosowej i tworzyły nad okiem łuk rozwinięty; nos zakrzywiony, szczupły, usta wielkie z blade mi i płaskiemi wargami, czyniły tę twarz podobniejszą do sępa, niż do ludzkiego oblicza.
Jakkolwiek choroba mogła tę twarz zmienić, nie trudno było się domyśleć czem była, gdy posiadała wyraz zdrowia. Fizjognomista taki jak ksiądz Dominik, uderzony został niskością duszy i podłością serca, jaką znamionowała całość tej fizjognomji.
Po za pewną pospolitą dzikością, właściwą drapieżnemu ptakowi, do którego porównaliśmy pana Gerarda, odznaczała tę fizjognomję nędzna powolność i nikczemna uległość woli istoty jakiejbądź, byle wyższą była pod moralnym i fizycznym względem; był to rodzaj wrodzonego usposobienia do przyjęcia poddaństwa, w jakiejkolwiekby ono przedstawiło się formie.
Czuć było, że człowiek ten, jeśli jego zwierzęce i samolubne instynkty nie zostały widocznie narażone, nie miał najmniejszej odwagi i był tchórzem w całem podłem znaczeniu tego wyrazu.
Nie był on zapewne brzydszym niż inni, ale brzydota jego była jakąś szczególną, jemu tylko właściwą, „sui generis, “ że się tak wyrażę.
W tej chwili wyrażała ona przestrach w sposób najbardziej odpychający.
Widok umierającego zazwyczaj jest rozrzewniającym. Owóż, widok tego człowieka, choć bliskiego grobu, zamiast rozrzewniać, wzbudzał wstręt nieprzezwyciężony. Gdyby to był człowiek sprawiedliwy, za jakiego podawał go głos publiczny, to wypadało zwątpić o wszystkiem, bo gdyby Bóg pozwolił, żeby uczciwi nosili taką maskę, to po jakimż znaku możnaby było poznać zbrodniarzy?
To też ksiądz zatrzymał się zdumiony przed tym ohydnym typem służalstwa.
Domyślił się wrażenia zacny ten człowiek, któremu zdawało się, że nosi na czole odbłysk szlachetnych cnót swego serca, a Dominik pełen zniechęcenia siadając przy łożu opuścił głowę na piersi. W postawie tej, daleki już od myśli, że podać ma rękę duszy białoskrzydłej, zdawał się prosić Pana o siłę do wysłuchania spowiedzi złego człowieka i do walki z szatanem o duszę z góry potępioną. Nareszcie, ponieważ umierający zamiast odezwać się do niego, jęczał tylko i płakał, przeto brat Dominik przemówił pierwszy.
— Wzywałeś mnie, bracie?
— Tak.
— Słucham cię więc.
Umierający spojrzał na księdza z obawą, która gasnące jego oczy podwójnym rozświeciła płomieniem.
— Jesteś bardzo młodym, mój bracie, zauważył.
Ksiądz wstał, ustępując pierwszemu wrażeniu wstrętu.
— Nie ja to sam się nastręczałem, rzekł.
Ale chory, żywo wydobywszy rękę z pod kołdry, zatrzymał go za suknię.
— Nie, zawołał, pozostań!... Chciałem powiedzieć, że w takim młodym wieku może niedość jeszcze zastanawiałeś się nad ciemną stroną życia, by odpowiedzieć na zapytania, jakie ci mam uczynić.
— Cóż ci mogę rzec na to? odezwał się ksiądz. Jeżeli pytać będziesz z wiarą, odpowiem ci z wiarą, jeżeli pytać będziesz mojego rozumu odpowiem ci także.
Nastała chwila milczenia, podczas której ksiądz stał.
— Usiądź, ojcze mój, mówił dalej pan Gerard, na imię nieba nie gorsz się pytaniami, jakie ci zadawać będę, a nadewszystko przyrzecz mi, że mnie nie opuścisz, dopóki nie wysłuchasz całej spowiedzi... Dosyć, gdy choć jedno serce będzie zachowawcą podobnej tajemnicy.
— Słucham, rzekł ksiądz.
— Ty znasz lepiej odemnie dogmaty Kościoła, do którego należysz, mój ojcze... Pan Gerard zatrzymał się. Potem po chwili wahania: Ojcze mój, zapytał, czy ty wierzysz w przyszłe życie?
Ksiądz patrzał przez chwilę na umierającego z wyrazem graniczącym z pogardą.
— Gdybym nie wierzył w przyszłe życie, rzekł, czyżbym w tem życiu przywdział sukienkę, którą noszę?
Pan Gerard westchnął, Dominik w samej rzeczy dał mu dowód rozciągłości swej wiary.
— Tak, rozumiem, rzekł, ale czy wierzysz mój ojcze, że w przyszłym życiu człowiek znajduje nagrodę za cnotę i karę za zbrodnie?
— Bez tego, na cóżby się ono przydało?
— A czy wierzysz ojcze, pytał dalej chory, że spowiedź koniecznie potrzebną jest do odpuszczenia grzechów i że przebaczenie Boskie nie może zstąpić na grzeszną głowę inaczej, jak tylko za pośrednictwem jego namiestnika?
— Kościół zapewnia nas o tem.
— Zdawało mi się, podjął umierający, że w razie doskonałej skruchy...
— Zapewne, odpowiedział Dominikanin z wyraźnem wstrętem do prowadzenia dalej tej rozprawy teologicznej, zapewne, pod nieobecność Bożego sługi, doskonała skrucha może zastąpić rozgrzeszenie.
— Takim sposobem, człowiek, który mą doskonałą skruchę...
Ksiądz spojrzał na umierającego.
— Który ma... lub któremu zdaje się że ma?...
Pan Gerard zamilkł.
— Któryż to grzesznik może chełpić się, że ma skruchę doskonalą, zapytał Dominikanin, któryż z upadłych może utrzymywać, że żal jego wolny jest od bojaźni, wyrzut pozbawiony przestrachu? Któryż umierający powiedzieć może: „Gdyby jutro Bóg oddał mi dni, które mi liczy, godziny, które mi zabiera, dnie te i godziny byłyby użyte na naprawienie zła, które popełniłem?“
— Ja, ja! zawołał umierający, ja to powiedzieć mogę!
— A więc, powiedział ksiądz, nie jestem tu potrzebny.
I wstał po raz drugi.
Lecz ruchem prędkim jak myśl, wyschła ręka pana Gerarda przyczepiła się do sukni mnicha, a głos szeptał:
— Nie, nie, pozostań ojcze!... Ja kłamię samemu sobie; to nie żal, to nie wyrzut odzywa się przeze mnie, to przestrach! Ja potrzebuję przebaczenia ludzi, nim stanę przed obliczem Boga!... Pozostań więc, ojcze, błagam cię!
Dominik usiadł znów z rezygnacją.
— Jestem tu od tego, ażeby spełniać wolę twoją nie swoją, odpowiedział, inaczej, Bóg mi świadkiem, że odszedłbym natychmiast. Mówisz o przestrachu; owóż, nie wiem dla czego, ale przestrach, którego ja doznaję słuchając cię, wyrównywa prawie temu, który tamuje twoje wyznanie.
— Ojcze, zapytał chory, czy sądzisz, że jestem tak bliskim śmierci, jak powiadają?
— Lekarza, a nie mnie trzeba o to zapytać.
— Zdaje mi się, że mam jeszcze siły i mogę czekać... odezwał się chory wahająco. Czy nie mógłbyś powrócić jutro... albo dziś wieczór?
— Może ty możesz czekać, ale ja powrócić nie mogę: mam smutną do spełnienia powinność; za dwie godziny wyjeżdżam do Bretanji.
— A! wyjeżdżasz... opuszczasz Paryż... za dwie godziny?
— Tak.
— Na długo?
— Jak się Bogu podoba, jadę pocieszać ojca po stracie syna.
— To lepiej, mruknął chory, że się tak stanie... Tak, to sam Bóg cię tu przysyła... Odjeżdżasz, nieprawdaż? odjeżdżasz niezawodnie?
— Chybaby Bóg pozwolił, aby umarły, któremu towarzyszyć mam, powrócił do życia.
— A pewnym jesteś, że cud ten nie nastąpi?
Serce Dominika ścisnęło się okropnie, trwogi i wahania tego człowieka, w ten sposób się objawiające, przejmowały go niewymowną odrazą.
— Niestety, rzekł, jestem tego pewnym.
I poczciwy ksiądz przeciągnął chustkę po oczach aby otrzeć łzy, rad, że się może schronić niejako we własnej boleści, aby uniknąć samolubnej trwogi człowieka, który nie spostrzegając tych łez, mówił jakby do siebie:
— Tak, tak, to lepiej... On wyjeżdża za dwie godziny, opuszcza Paryż, może nie wróci nigdy... kiedy proboszcz z Meudon pozostaje.
Ostateczne więc czyniąc wysilenie:
— Posłuchaj mnie, ojcze, rzekł, opowiem ci wszystko...
I z westchnieniem opuszczając głowę na ręce, umierający zdawał się namyślać.
Mnich oparł się łokciem o fotel, na którym siedział.
Chory rozpoczął głosem słabym, wciąż głowę trzymając w dłoniach, a mnich, przy pierwszych wyrazach tej dziwnej spowiedzi, odsunął fotel od łóżka, jak gdyby obawiał się dotknięcia tego nędznika, jak gdyby chciał uniknąć zbrukania przez same zbliżenie przymusowe.