Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Gerard Tardieu.

Pierwsze jednak wyrazy umierającego nie miały nic nadzwyczajnego. Chory rozpoczął w ten sposób:
— Owdowiałem w trzydziestym roku życia, a pierwsze małżeństwo nabawiło mnie tylu kłopotów, iż poprzysiągłem sobie, że drugi raz się nie ożenię. Jedynym krewnym moim był starszy brat, który wyszedłszy z domu w roku 1795 udał się do Tulonu i siadł na okręt odpływający do Brazylji. Nie chciało mu się być żołnierzem, nie podobała mu się praca na roli, a do handlu miał wstręt; marzył tylko o podróżach i przygodach, a dalekie kraje zdawały mu się ziemią obiecaną. Pierwszeństwo dawał Brazylii, udał się zatem do Rio-Janeiro, zabrawszy z sobą niewielką sumę pieniędzy, nie przechodzącą trzech tysięcy franków.
Odebrałem od niego trzy tylko listy. Pierwszy w roku 1801, w którym donosił mi, że zrobił majątek i namawiał, ażebym do niego przybył. Ja zaś miałem odrazę do morza, więc odmówiłem. W roku 1806 odebrałem od niego drugi list, pisał mi, że stracił wszystko i że dobrze uczyniłem pozostawszy we Francji. Jedenaście lat potem nie miałem o nim wiadomości, pośrednio, ani bezpośrednio. Nareszcie w roku 1817 znowu napisał: było to trzeci raz od wyjazdu, a wyjechał przed dwudziestu dwoma laty! Odzyskał majątek, który dochodził do kilku miljonów; ożenił się i miał dwoje dzieci; oznajmił mi, że wkrótce powróci, a nie miał, pisał mi, droższego życzenia, będąc teraz panem miljonowym, jak powrót do ojczyzny i zamieszkania razem ze mną. Jakoż w czerwcu 1817 roku przybył do Paryża i odebrałem od niego bilecik, w którym zaklinał mnie, ażebym bezzwłocznie do niego pospieszył.
W przejeździe utracił żonę; był w rozpaczy, i tylko moja braterska przyjaźń mogła złagodzić jego cierpienie. Ja sam bardzo pragnąłem zobaczyć brata, dla którego mimo różnicy wieku i długą nieobecność, zachowałem czułość młodzieńczą. Zaraz więc po otrzymaniu listu, postanowiłem wyjechać i pożegnałem moich przyjaciół w Vic-Dessos.
Na te słowa mnich podniósł głowę.
— W Vic-Dessos! rzekł, pan mieszkałeś w Vic-Dessos, departamencie Ariege?
— Tam się urodziłem, odpowiedział umierający. Opuściłem to miasteczko jedynie dla wyjazdu do Paryża; o bodajem go był nigdy nie opuszczał!
Mnich zwrócił na umierającego wzrok ciekawy, nie wolny od pewnego niepokoju, ale Gerard nie zważał na to i mówił dalej:
— Po ośmiu dniach podróży przybyłem do Paryża i zastałem brata mojego Jakóba, tak zmienionego, żem go nie poznał. On, przeciwnie, poznał mnie od razu i uściskał z takiem uniesieniem, że dziś jeszcze wspomnienie to łzy mi wywołuje. Byłoby to dla mnie straszną męczarnią, gdybym miał na wieki wieków czuć na mojej twarzy jego pocałunki serdeczne.
Umierający przetarł chustką czoło potem oblane i przez kilka chwil zdawał się pogrążony we wspomnieniach.
Dominik patrzał na niego przez ten czas z wzrastającą — ciekawością: widocznem było, że chciał przemówić, zapytać go o coś, wybadać, ale głos jakiś wewnętrzny wstrzymywał go i radził czekać jeszcze.
Pan Gerard poprosił mnicha, ażeby mu podał flakonik z solami, stojący na stoliku przy łóżku, a powąchawszy kilka razy, mówił dalej:
— Biedny Jakób był tak blady, chudy i wynędzniały, jak ja teraz; można było mniemać, że jak ja w tej chwili, tak on wtedy krok tylko jeden miał do grobu... Opowiadał mi o śmierci żony ze łkaniem, świadczącem o wielkiej boleści, potem zawołał dzieci, by mi pokazać to, co mu po niej pozostało. Było to dwoje cudnie pięknych dzieci, starszy, chłopiec świeży, rumiany, jak matka, był blondynem; córka brunetka o bladej cerze i wspaniałych włosach. Dziewczynka mianowicie była piękną, z cerą ozłoconą słońcem Brązylji, jak winogrona naszego kraju. Miała ona cztery lata: imię jej było Leonja; chłopiec miał lat sześć, nazywał się Wiktor. Rzecz dziwna, którą w tej chwili dopiero przypominam sobie, oboje na mój widok zdawali się wystraszeni i nie chcieli mnie pocałować. Daremnie Jakób powtarzał: „Ależ to mój brat! wasz stryj!“ Dziewczynka zaczęła płakać, a chłopiec uciekł do ogrodu. Ojciec tłomaczył je przede mną. Biedny Jakób! przepadał za swemi dziećmi, a raczej miłość jego dla nich dochodziła do szaleństwa; nie mógł patrzeć bez łez na sierotki, tak mu przypominały matkę, chłopiec rysami, córka charakterem. Z tego wynikło, że dzieci te, mimo ogromnej miłości jaką miał dla nich, tyle mu prawie sprawiały udręczenia ile radości, a gdy zbyt długo patrzył na nie, odzywał się głuchym głosem do dozorczyni: „Wyprowadź je, Gertrudo!“ Bardzo kochałem brata, stan jego żywo mnie niepokoił. Oprócz boleści, która go trapiła, z której jednak z czasem miłość dzieci i moje starania byłyby go wyleczyły, podlegał co rok pod jesień jakiejś febrze bagnistej, której nabawił się podczas podróży do Meksyku i nigdy odtąd zupełnie pozbyć się jej nie mógł i z nową siłą napastowała go od powrotu do Francji. Radziliśmy się najznakomitszych lekarzy paryskich, lecz nic pomódz nie mogli na chorobę płuc; polecili tylko bratu mojemu mieszkanie na wsi. Jest to zwykła rada dla tych, którym nic już pomódz nie jest wstanie. Ja sam widziałem na twarzy Jakóba ślady, jakie na niej każdy dzień pozostawiał; wieczorem bywał bledszy i słabszy niż rano; rano znów gorzej zwykle wyglądał, niż wczoraj... Zacząłem szukać domu wiejskiego, i raz wracając z Fontainebleau, spostrzegłem blisko Cour-de-France, o trzy mile od Paryża, ogłoszenie o sprzedaży wielkiego domu położonego w Viry...
— W Viry-Sur-Orge? przerwał ksiądz z tą samą intonacją z jaką wymówił: „w Vic-Dessos“, i wpatrując się w umierającego coraz więcej badawczo.
— Tak, w Viry-sur-Orge, powtórzył pan Gerard. Znasz, księże, tę miejscowość?
— Ze słyszenia; nie mieszkałem tam, nigdym nawet nie widział tej okolicy, odpowiedział ksiądz głosem nieco zmienionym.
Ale chory zanadto był zajęty własnemi myślami, by uważać, jakie opowiadanie jego budziło wspomnienia w słuchaczu.
Mówił więc dalej:
— Viry-sur-Orge leżało o jakie pół godziny drogi od miejsca, w którem się znajdowałem; pojechałem tedy do tej miejscowości i niebawem stanąłem przed domem, a raczej przed zamkiem, który później miał do mnie należeć.
Z kolei, ksiądz otarł czoło chustką. Zdawało się, że każdy okres opowiadania chorego, budził w pamięci jego odległe wspomnienia, jakby senne widziadła, którym napróżno starał się dać pozór rzeczywistości.
— Do domu dochodziło się, mówił pan Gerard, długą aleją topolową, a przeszedłszy przez przedpokój i jadalnię, wychodziło się po drugiej stronie na ogromny kamienny ganek z wysokości którego rozciągał się przed oczyma zdumionego widza obraz rzeczywiście czarujący. Był to park otoczony odwiecznymi dębami, odbijający się w pięknem i głębokiem jeziorze, które nocą wydawało się obszernem zwierciadłem srebrnem; wybrzeża tego jeziora okryte były trzciną i roślinami wszelakiej barwy i woni. Zwiedziłem dom; wnętrze godnem było powierzchowności. Był to słowem, stary zamek, umeblowany według najświeższej mody i zaopatrzony we wszelkie możliwe wygody. Oprowadzała mnie po zamku kobieta, będąca w służbie u poprzedniego właściciela. Spadkobiercy byli liczni, sprzedawano więc ten zamek dla podziału sukcesji. Kobieta owa nie miała w obec nieboszczyka charakteru ściśle określonego. Mianowała się jego „zaufaną“ i mówiono w okolicy, że odziedziczyła po zmarłym całą gotówkę, jaka znajdowała się w domu. Miała około lat trzydziestu; wysoka, dobrze zbudowana, w spojrzeniu, w kształtach i w obejściu, miała coś męzkiego, co mnie zrazu zrażało. Na wypadek gdybym, czy to w swojem czy cudzem imieniu kupił zamek, ofiarowała mi się pozostać w tym samym charakterze, jak poprzednio, a nawet jako prosta służąca. Powiedziałem jej, że działam nie w swojem ale w brata imieniu, że sam jestem tak ubogim jak brat mój bogatym, dodałem tylko, że obawiam się, ażeby brat mój nie przestał wkrótce używać swych bogactw. Zachwalała mi zdrowe powietrze okolicy, sąsiedztwo Paryża, a nadewszystko umiarkowaną cenę rezydencji, którą można dostać za sto dwadzieścia tysięcy franków, a nawet może za sto, gdyby nabywca zaraz zapłacił gotówką, spadkobiercom bowiem pilno było podzielić się sukcesją. Brat mój był dosyć na to bogaty, a posiadłość ta zupełnie dla niego była odpowiednią, przyrzekłem więc Orsoli Poutaé użyć wpływu na umysł brata, ażeby ten zamek kupił, po wtóre, ażeby ją przy sobie zatrzymał. Opowiadam ci długo o tej kobiecie księże, z powodu okropnego wpływu, jaki miała na moje życie. Zaledwie opuściłem ją, a już sam zdziwiłem się, że przyrzekłem jej wstawienie się do brata; wrażenie, jakie uczyniła na mnie, powtarzam, było raczej odpychające, niż sympatyczne. Ale za to posiadłość tak mi się cudnie piękną wydała, takem ją bratu zachwalił, że dał mi zupełne pełnomocnictwo do traktowania, a w tydzień potem nabyłem ją w jego imieniu za sto tysięcy franków. Instalacja odbyła się zaraz w dniu wypłaty pieniędzy u notarjusza w Corbeil. Służba nasza składała się z ogrodnika, lokaja, kucharki i służącej do dzieci. Był prócz tego młody pies, rasy mieszanej, w połowie z góry św. Bernarda, w połowie z Nowej-Ziemi, którego właściciel hotelu, gdzie brat mój mieszkał w Paryżu, odstąpił mu na prośbę dzieci; bawiły się z nim bowiem od rana do wieczora i nie chciały się z nim rozłączyć. Dzieci nazwały go „Brezyl,“ na pamiątkę ziemi, w której się urodziły. Na moję insynuację, do składu służby dołączono Orsolę. Tegoż samego dnia postąpiła ona względem wszystkich tak, jak poprzednio względem mnie, to jest pokazała bratu memu zamek szczegółowo, umieściła każdego we właściwym apartamencie lub na właściwym posterunku i od pierwszej chwili, pod maską pokory, zajęła stanowisko kobiety zaufanej, takie same, jakie zajmowała przy dawnym panu. Nikt wreszcie nie miał nic przeciw porządkowi rzeczy, jaki zaprowadziła; rzekłbyś, że dociekła gustów każdego i do nich się zastosowała. Brezylowi nawet dostała się wspaniała framuga, w której miałby się był za najszczęśliwszego z psów, gdyby nie był z pewnym niepokojem spoglądał na łańcuch przyczepiony do muru, który zdawał się grozić jego wolności na przyszłość. Wszystko tak było w tym domu zaopatrzone, że życie od pierwszego dnia stało się łatwem i wygodnem. Przepędziliśmy tam koniec lata, potem jesień. Była mowa o powrocie do Paryża na zimę, ale Jakób wołał wieś ze wszystkiemi jej nieprzyjemnościami, które wreszcie znikły przy pomocy wielkiego majątku. Dociągnęliśmy tak do lutego 1818 roku, a stan mojego biednego brata pogorszał się z dnia na dzień. Pewnego rana zawołał mnie do swego sypialnego pokoju, odesłał dzieci, a gdy zostaliśmy sami:
— Mój kochany Gerardzie, rzekł, jesteśmy mężczyźni, powinniśmy zatem jako tacy mówić, a nadewszystko działać.
Siedziałem przy jego łóżku i domyślając się o co idzie, próbowałem go uspokoić co do zdrowia, ale on, podając mi rękę:
— Bracie, odezwał się, czuję, że życie moje uchodzi i nie żałowałbym niczego, skoro śmierć połączy mnie z moją ukochaną, gdyby nie to, że boję się o przyszłość moich dzieci. Wiem, że oddając tobie, powierzam je jakby drugiemu ojcu, ale na nieszczęście, ty nie będąc ojcem, nie możesz stać się nim dla dzieci moich. Dwóch wreszcie rzeczy trzeba przestrzegać u dzieci: rozwoju ciała i rozwoju umysłu. Odpowiesz mi, że chłopaka można umieścić w kolegium, córkę w wybornym klasztorze edukacyjnym; myślałem o tem mój drogi, ale biedne dzieci przyzwyczajone są do kwiatów, lasów, do powietrza wiejskiego, do promieni słonecznych, drżę na myśl zamknięcie ich w tych więzieniach nazywanych pensjami, w komórkach zwanych sypialniami! Przytem, zdaniem mojem, nie ma piękniejszego drzewa nad te, które rośnie na otwartem powietrzu. Proszę cię tedy, kochany Gerardzie, żadnego kolegium, żadnego klasztoru dla moich biednych dzieci!
Skłoniłem się.
— Jak chcesz, bracie, odpowiedziałem, rozkazuj, słuchać cię będę.
— Oddawna już, mówił dalej Jakób, zamierzałem wziąć do nich jakiego nauczyciela, lecz nie wiedziałem tylko kogo wybrać, gdy Bóg, chcąc mi zapewne dać spokój w godzinę śmierci, sprawił, że jeden z moich przyjaciół przybył z odległości dwustu kilkudziesięciu mil, by wyprowadzić mnie z kłopotu.
Rzeczywiście, w przeddzień, jakiś nieznajomy pytał się o Jakóba i nie chciał wymienić swego nazwiska, wprowadzono go do jego pokoju, gdzie siedział z godzinę.
— Chcesz mówić o tym człowieku, który był tu wczoraj? zapytałem.
— Tak, odpowiedział, człowieka tego znam oddawna. Ale jakkolwiek mało go widywałem, mogłem ocenić jego prawość i dobroć, a w kilku razach, gdzie dzielnie nadstawił głowy, mogłem męztwo jego ocenić. Niewielu ludzi natchnęło mnie odrazu sympatją, którąby czas tak usprawiedliwił; oddał mi niegdyś przysługę, za którą wdzięczny mu będę do śmierci...
Młody mnich z wzrastającą uwagą słuchał opowiadania chorego; od niejakiego czasu zdawało się, że opowiadaniu to w jakimś nieznanym punkcie stykało się z nim osobiście.
Pan Gerard mówił dalej:
— Sprawy natury niezmiernie ważnej, interesy dotyczące najwyższej kwestji politycznej tego kraju, sprawy i interesy, które ja znam, ale których mi niewolno zwierzyć nawet tobie, dodał mój brat, zmusiły go dwukrotnie do opuszczenia Francji, a teraz skłaniają go do powrotu i do ukrywania się. Wczoraj prosił mnie, ażebym mu dał schronienie przeciw ścigającym go nienawiściom i podejrzeniom, które zkądinąd zaszczyt mu tylko przynoszą. Bracie, ja temu człowiekowi chciałbym kierunek dzieci moich powierzyć...
Oddech mnicha stawał się coraz bardziej przyspieszonym, coraz częściej Dominik chustką przecierał czoło. Odbywał walkę wewnętrzną, ulegał głębokiemu moralnemu wzruszeniu, do tego stopnia, że aż chory to zauważył.
— Czy słabo ci ojcze? zapytał przerywając opowiadanie, a może ci czego potrzeba? Jeżeli tak, to zadzwoń na Marjannę. Potem głosem cichym dodał: Jeszcze na długo starczy mi, niestety! bo ile mogę, opóźniam straszliwe wyznanie... Miej cierpliwość, ojcze, błagam cię!
— Mów dalej, bracie, odezwał się ksiądz.
— Na czemże to przestałem?... Sam nie wiem już...
— Brat twój wynosił charakter i męztwo swego przyjaciela, tego, którego chciał ustanowić nauczycielem swych dzieci.
— Tak, prawda. Jest to człowiek głęboko uczony, dodał Jakób, znający świat od najwyższych do najniższych warstw; języki starożytne, nowoczesne, historję, sztukę, nauki przyrodnicze, on zna wszystko: jest to żyjąca encyklopedja i gdybym był pewnym, że zostanie przy tobie, aż do pełnoletności moich dzieci, umarłbym prawie bez żalu.
— Czemużby nie miał zostać? zapytałem.
— Dla ważności spraw, które go zajmują, a są takiej natury, że co chwila mogą go odwołać nietylko na lat kilka, ale na zawsze. W każdym razie, gdyby miał rozstać się z tobą, to proszę cię, ażebyś się zajął zastąpieniem go: ma on syna, który sposobi się do stanu duchownego...
— Przepraszam, rzekł Dominik podnosząc się, nie mogę, nie powinienem słuchać dalej spowiedzi twej, panie.
— Dlaczego, ojcze? zapytał pan Gerard głosem zmienionym.
— Dlatego, odpowiedział mnich, głosem niemniej może zmienionym niż chory, dlatego, że pana znam, a pan mnie nie znasz, że wiem kto jesteś, a ty nie wiesz kto ja jestem.
— Ty mnie znasz, księże? wiesz kto jestem? zawołał chory z wyrazem najgłębszej trwogi. To niepodobna!
— Nazywasz się Gerard Tardieu, nie zaś Gerard tylko.
— Tak... ale ty kto jesteś? jak się nazywasz?
— Ja się nazywam Dominik Sarranti.
Chory wydał okrzyk przerażenia.
— Jestem synem, odpowiedział mnich, Kajetana Sarranti, którego oskarżyłeś o zabójstwo i kradzież, a który jest niewinnym, przysięgam!
Umierający podniósł się na łóżku, potem upadł twarzą na poduszkę, głuchy jęk wydając.
— Widzisz więc, rzekł mnich, że byłoby podejściem z mej strony słuchać dalej twej spowiedzi, gdyż zamiast słuchać z miłosierdziem kapłana, słuchałbym z nienawiścią syna, którego ojca ty zbezcześciłeś!
I gwałtownie odepchnąwszy fotel, Dominikanin postąpił ku drzwiom. Ale po raz trzeci uczuł się schwytanym za suknię.
— Nie, nie, nie! zostań owszem! zawołał umierający całą siłą głosu: zostań! Opatrzność cię sprowadziła, zostań! Bóg pozwala, ażebym przed śmiercią naprawił złe, które uczyniłem.
— Chcesz więc tego, rzekł mnich. Bądź bacznym! Bo nie jestem rad temu, trzeba było nadludzkiego wysilenia, aby oznajmić kim jestem i nie nadużywać przypadku, który mnie do ciebie sprowadził.
— Powiedz Opatrzność, bracie! powiedz Opatrzność! powtórzył umierający. O! poszedłbym szukać cię na koniec świata, gdybym wiedział, że cię tam znajdę, by skłonić do usłyszenia wyznania, które pozostaje mi uczynić przed tobą!
— Więc chcesz koniecznie? zapytał powtórnie Dominik.
— Chcę, odpowiedział chory, tak, proszę cię, błagam, tak! chcę!
Mnich cały drżący usiadł w fotelu, i z oczyma wzniesionemi ku niebu mówił:
— Boże mój! Boże mój! co ja mam usłyszeć?

Koniec tomu trzeciego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.