Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Gdzie czytelnik będzie łaskaw nie pominąć ani jednego wiersza.

Pan Jackal zasunął się w kąt powozu; Salvator zasiadł w drugim.
Salvator mimo to co powiedział siadając do powozu, zdawał się zdecydowanym nie przerywać biegu rozmyślań pana Jackala, tylko rzekłbyś, iż go pożerał oczyma; te oczy szydercze, niemal pogardliwe, pan Jackal spotykał ilekroć podniósł głowę. Nadeszła nareszcie chwila gdy tłómaczenie, którego żądał Salvator, wydawało się urzędnikowi policyjnemu mniej kłopotliwem, niż to milczenie.
Po podniesieniu i opuszczeniu kolejnem okularów, po zażyciu z wzrastającą energią kilku szczypt tabaki, zdecydował się, i zwrócony do posłańca z ulicy Żelaznej:
— Wszak mówiłeś mi panie Salvatorze, rzekł, iż chciałeś pogadać ze mną o rodzinie Valgeneuse?
— Chciałem się zapytać, panie Jackal, co pana spowodowało do tak nagłej zmiany zdania o tej pannie... Czy mam powiedzieć co myślę?
— Sza!... Jesteśmy teraz tylko we dwóch: pan jesteś człowiekiem rozumnym, niezakochanym...
— Zkąd pan wiesz?
— Przynajmniej niezakochanym w tej porwanej dziewicy, tak, że nie straciłeś głowy i możesz zrozumieć.
— To też zrozumiałem doskonale.
— I cóż zrozumiałeś?
— Że się przestraszyłeś, kochany panie Jackal.
— Ani słowa! westchnął naczelnik policji, który miał przynajmniej odwagę swego tchórzostwa, to jest, że gdy ta panna wymówiła swoje nazwisko, dreszcz przebiegł mi po żyłach!
— Panie Jackal, podobno pierwszy artykuł kodeksu brzmi tak: „Wszyscy ludzie są równi wobec prawa“.
— Kochany panie Salvatorze, takie artykuły mieszczą się we wszystkich kodeksach, ale...
— Pan, z góry, za to żeś oskarżył o porwanie, w którem dobrze wiesz, iż miała udział, kobietę zdolną do popełnienia kiedyś wielkiej zbrodni, widziałeś się już zrzuconym z urzędu, uwięzionym, i kto wie, może uduszonym w więzieniu, jak Toussaint l’Ouverture albo Pichegru...
— Nic żartuj, panie Salvatorze: słowo honoru, myślałem o tem wszystkiem, co pan mówisz.
— Więc to są ludzie bardzo przemożni, ci Valgeneuse?
— E! panie kochany, jest nasamprzód margrabia, który ma ucho u króla, potem kardynał, który ma ucho u papieża, następnie porucznik...
— Który ma ucho u lucypera, rzekł Salvator.
— Ha! rozumiem. A przytem czyż to wszystko nie jest wplecione w jakieś stowarzyszenie?...
Pan Jackal spojrzał na Salvatora.
— No, tak!... Czyż wreszcie margrabia nie jest protektorem tego stowarzyszenia dodał Salvator.
Pan Jackal na znak potwierdzenia kiwnął głową z góry na dół.
— Dziwna rzecz! rzekł Salvator, ja zaś myślałem, że Jezuici są tylko widmem „Constitutionela!“
— Aha! ozwał się pan Jackal tonem wyrażającym: „Biedny chłopcze, jakżeś ty naiwny!“
— Tym sposobem sądzisz, kochany panie Jackal, mówił dalej Salvator, że byłoby ryzykownie otrzeć się o tych ludzi?
— Znasz pan bajkę o garnku żelaznym i glinianym?
— Znam.
— To zastosuj ją.
— Ależ, zapytał Salvator, po śmierci naczelnika rodziny, który umarł przed pięciu lub sześciu laty, czyż nie pozostały dzieci, że cały jego majątek poszedł w ręce brata?
— To jest, odpowiedział pan Jackal, on nigdy nie był żonatym.
— A, tak! przypominani sobie... Była tam, podobno jakaś historja o synu naturalnym, który miał być adoptowany czy uznany?
Pan Jackal spojrzał zyzem na Salvatora.
— Zkąd pan to wiesz? zapytał.
— O! w naszym stanie, odrzekł posłaniec, byle być nieco badawczym, można wiedzieć wiele rzeczy! Nosiłem ja listy od jednej pięknej damy do niejakiego pana Konrada de Valgeneuse, który mieszkał przy ulicy Bac, w tym samym pałacu, w którym dzisiaj mieszka margrabia.
— To samo, to samo, oświadczył pan Jackal.
— Jest to bardzo ciemna historja, nieprawdaż?
— Nie dla wszystkich, odezwał się pan Jackal, z miną głęboko zadowoloną z siebie.
— Rozumiem, rzekł śmiejąc się Salvator, nie dla tych, co wykryli, „kobietę!“
— Otóż nie, oświadczył policjant, rzecz nadzwyczajna, nie było kobiety w całej tej sprawie.
— Cóż więc takiego było? wiadomo panu, kochany panie Jackal, że kiedy znano młodzieńca, który był piękny, bogaty, szczęśliwy, a naraz znikł, to nie zawadzi wiedzieć, co się z nim stało.
— Słusznie, tembardziej, że ja mogę powiedzieć panu wszystko, lub niemal wszystko.
— Otóż to „niemal“ bardzo podobnem jest do zastrzeżenia uczynionego w myśli. Czy i pan przypadkiem byłbyś protektorem stowarzyszenia...
— O! bynajmniej! wykrzyknął pan Jackal, ja lękam się Jezuitów; ja ich proteguję, z warunkiem wzajemności; słucham ich czasem, ale niecierpię. Powiedziałem ci „niemal“, bo w naszym stanie nie można zawsze powiedzieć wszystkiego co się wie...
— A przytem, czasami i nie wie się wszystkiego, wtrącił Salvator, śmiejąc się tym chytrym śmiechem, który mu był właściwy.
— Otóż posłuchaj, panie Salvatorze, odezwał się pan Jackal, spoglądając na niego z po za okularów, ja powiem ci to, co wiem, ty powiesz mi czego nie wiem.
— Zgoda, rzekł Salvator.
— Otóż tak: Głowa rodziny, margrabia Karol Emanuel de Valgeneuse, par Francji i właściciel ogromnego majątku, który odziedziczył po stryju, nigdy nie chciał się ożenić, a zaszczyt tego gustu pana Emanuela de Valgeneuse do bezżeństwa, przypisywano pięknemu młodzieńcowi, zowiącemu się krótko panem Konradem, którego powoli nasamprzód domownicy, potem przyjaciele margrabiego, nareszcie i obcy, zaczęli nazywać panem Konradem de Valgeneuse.
— Nie byłoż to jego nazwisko?
— Niezupełnie: piękny młodzieniec był dziecięciem miłości, grzechem młodych lat margrabiego, który patrzał tylko oczyma Konrada.
— Ale jakimże sposobem, kochany panie Jackal, zapytał Salvator, kochając tak bardzo tego młodzieńca, mógł margrabia pozostawić cały majątek bratu, synowcowi, synowicy, gdy tymczasem piękny młodzieniec, jak mi mówiono, umarł w nędzy?
— A! to właśnie poszło ztąd, że go ojciec zanadto kochał. Znasz pan przysłowie, które powiada: „Czego nadto, to niezdrowo.“
— Prawda, przypominam sobie, że nieboszczyk margrabia, który podobno umarł nagle, nieprawdaż?... zapytał Salvator, nadzwyczajnie kochał tego młodzieńca.
Pan Jackal na ten raz spojrzał na Salvatora z pod okularów.
— Kochał go tak, mój panie, odpowiedział, że jak ci mówiłem, to zbyteczne kochanie stało się przyczyną zguby młodzieńca.
— Wytłumacz mi pan.
— Są dwa sposoby postępowania względem dziecka naturalnego. Pierwszy jest bardzo prosty i dostępny dla wszystkich. Polega on na tem, że ojciec przyjmuje dziecko za swoje w chwili sporządzenia aktu urodzenia, w kancelarji urzędnika stanu cywilnego. Albo, jeżeli coś stanęło na przeszkodzie tej formalności, dopełnia się ona później przez uznanie aktem notarjalnym; tylko w tym razie, nadając nazwisko swoje dziecku, możesz mu pan pozostawić jedynie piątą część majątku. Drugim sposobem jest, doczekać lat pięćdziesięciu, a w dniu ich ukończenia sprowadzasz pan notarjusza i adoptujesz dziecko, gdyż prawo nie dozwala adoptowania przed ukończeniem tego wieku; wtedy, musisz dać swemu dziecku nietylko imię, ale i cały majątek. Pan de Valgeneuse wołał ten ostatni sposób; a zatem, w dniu ukończenia lat pięćdziesięciu sprowadził notarjusza, zamknął się z nim w gabinecie i sporządził akt adoptacyjny; ale w chwili, gdy brał pióro do podpisania, fatalność chciała, że margrabia Emanuel padł uderzony apopleksją.
— W chwili gdy brał pióro do podpisania, czy też w chwili, gdy kładł pióro po podpisaniu? zapytał Salvator.
Na ten raz, pan Jackal zsunął zupełnie okulary i spoglądając na twarz Salvatora:
— Ha, panie Salvatorze, rzekł, jeżeli wiesz to, to wiesz, więcej niż ja i więcej niż wszyscy, gdyż rzecz na tem stanęła: czy akt był podpisany, czy miał się podpisać? „That is the question!“ jak powiada Hamlet. Co do margrabiego nie mógł on nic objaśnić, a to dla tej doskonałej racji, że chociaż żył jeszcze trzy dni po tym wypadku, ale ani na chwilę nie odzyskał przytomności.
— Powiedz mi, panie Jackal, tak otwarcie, jak tu jesteśmy na cztery oczy, rzekł Salvator, jakiego jesteś zdania?
— Mojem zdaniem jest, odpowiedział pan Jackal, wymijając kwestję, że rodzina okazała się nieco za twardą względem biednego Konrada.
— Nieco za twardą? Ba! rzekł Salvator, skoro akt niebył podpisany, jak przynajmniej zapewniał notarjusz, to jakież względy miano zachować dla dziecka nieprawego?
— Wiadomem było powszechnie, że to dziecko było synem margrabiego Emanuela, wtrącił pan Jackal.
— Tak; ale, gdyby to uznano, więc należało wydzielić młodzieńcowi przynajmniej piątą część tego majątku, który byłby cały jego własnością, gdyby go ojciec był uznał; a piąta część tego majątku, to coś około dwóch miljonów!... Lepiej było zaprzeczyć wszystkiemu, odziedziczyć krzesło w izbie parów, tytuł, majątek, i wypędzić bastarda!... Czyż nie tak uczyniono, kochany panie Jackal, czyż nie wypędzono bastarda?
— Który wreszcie wyszedł, zdaje się, z wielką godnością,, pozostawiając konie swoje w stajniach, powozy w wozowniach, bilety bankowe w biurach, nie zabrawszy z sobą nic; sami nieprzyjaciele oddali mu sprawiedliwość, prócz dwóch tysięcy franków, które za całkiem swoje własne uważał, bo wygrał je w przeddzień w ékarté.
— Do licha, ozwał się Salvator, młodzieniec nawykły do wydatków, jak Konrad, niedaleko zajedzie z dwoma tysiącami franków!
— Otóż właśnie mylisz się, kochany panie, odpowiedział policjant, my, dozorcy społeczeństwa, mamy oko na tych podupadłych synów arystokratycznych: o tych dwóch tysiącach franków żył on blisko piętnaście miesięcy, próbując wszelkich uczciwych środków zarobku, jako nauczyciel muzyki, rysunku, języka niemieckiego i angielskiego, bo on był bardzo wykształcony, ten biedny chłopiec!... ale nic mu się nie wiodło, nigdzie nie znalazł zajęcia. Tak dalece, iż pewnego dnia, widząc, że nie ma już sposobu do życia, jeśli nie zostanie karciarzem, oszustem lub pośrednikiem rozpusty, postanowił skończyć z życiem; kupił pistolet u Lepage’a, pistolet ten poznany był przez sprzedawcę, i udał się na ostatnią wycieczkę do Tuilleries, na pola Elizejskie, do lasku Bulońskiego, by się pożegnać z dawnymi znajomymi, wrócił ulicą św. Honorjusza, wszedł do kościoła św. Rocha, pomodlił się; ztamtąd udał się na ulicę Buffon, gdzie miał skromny pokoik...
— A w tym pokoiku co uczynił? zapytał Salvator.
— Ha! uczynił to, co dopiero uczynili Kolomban i Karmelita. Napisał długi list, nie do swoich przyjaciół, nie miał ich, a przynajmniej utracił, od czasu, jak go stryj i rodzeństwo wypędzili z pałacu na ulicy Bac, ale do komisarza policji swego cyrkułu; w liście tym opisał wszystko co wycierpiał od piętnastu miesięcy, walkę jaką przebył, niemożność prowadzenia jej dalej i postanowienie strzelenia sobie w łeb, ażeby pozostać uczciwym człowiekiem; poczem położył się, zapalił świecę, przeczytał kilka stronic z „Nowej Heloizy“ o samobójstwie i zastrzelił się.
— Pan doprawdy jesteś istnym dziennikiem, panie Jackal, rzekł Salvator.
— O! odpowiedział policjant, nie wielka zasługa, że panu daję te szczegóły; samobójstwa wchodzą w moję specjalność, i to ja spisywałem protokół samobójstwa Konrada.
— Doprawdy?
— Tak.
— Więc to panu, kochany panie Jackal, biedny ten chłopiec zawdzięcza ostatnie posługi, jakie były mu oddane, i poświadczenie śmierci?
— Poświadczenie trudnem nie było; pistolet wystrzelony z bliska; połowa twarzy wyrwana, reszta spalona; to też poświadczenie było raczej formalnością tylko, niż zeznaniem tożsamości, która była niepodobną, z powodu skaleczenia ciała.
— Rodzina Valgeneuse, sądzę, była zawiadomioną o katastrofie?
— Ja sam dałem im znać, wraz z drugim protokółem.
— A ta wiadomość i ten protokół musiały na nich głębokie sprawić wrażenie?
— Tak, mój kochany panie, głębokie wrażenie, głęboko przyjemne.
— Rozumiem. Istnienie tego młodzieńca niepokoiło ich...
— Prosili mnie też, ażebym starannie czuwał nad ostatniemi szczegółami, dając mi sumę pięćset franków, tak, ażeby rzeczy odbyły się przyzwoicie...
— O! szlachetni krewni! odezwał się Salvator.
— Zalecając mi, abym im przyniósł duplikat sepultury, tak jak im przyniosłem duplikat protokółu samobójstwa.
— Co pan też uczyniłeś, spodziewam się, panie Jackal?
— Sumiennie, mogę to powiedzieć. Odprowadziłem karawan na cmentarz Pere-Lachaise, kazałem przy sobie spuścić trumnę w grunt zakupiony wieczyście, położyć na mogile kamień z prostym napisem: „Konrad“, i poszedłem powiedzieć panu margrabiemu de Valgeneuse, że może być spokojnym aż do dnia wiekuistego zmartwychwstania i że nie zobaczy zapewne swego synowca, aż na dolinie Józefata.
— I w tej wierze, rzekł Salvator, cała rodzina zasypia snem sprawiedliwych.
— Czegóż mają się obawiać?
— E! e! widywano rzeczy tak nadzwyczajne!
— Cóż może się stać?
— Kochany panie Jacka], jesteśmy w Bas-Meudon, czy nie byłbyś łaskaw kazać zatrzymać powozu?
Pan Jackal pociągnął za sznurek. Woźnica zatrzymał konie. Salvator otworzył drzwiczki i wysiadł.
— Przepraszam, rzekł pan Jackal, pan nie odpowiedziałeś...
— Na co? zapytał Salvator.
— Na to pytanie: „Co może się stać?“
— Względem Konrada?
— Tak.
— Otóż, kochany panie Jackal, stać się może to, że Konrad nie umarł, że tem samem nie oczekuje by się pokazać w dniu zmartwychwstania powszechnego, i że pan margrabia de Valgeneuse spotka go gdzieindziej, jak na Józefata dolinie... Do widzenia, kochany panie Jackal.
I zamykając drzwiczki, Salvator zostawił policjanta tak odurzonego, że sam zawołał na woźnicę:
— Na ulicę Jerozolimską!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.