Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Aresztowanie.

Wiedział pan Jackal, że Justyn jest przyjacielem Salvatora i narzeczonym Miny, widząc więc grożące mu niebezpieczeństwo, rzucił się razem z Salvatorem, ażeby go zasłonić. I tym sposobem spotkały się ich ręce.
Ale nie na tem ograniczyła się opieka pana Jackala. Gestem dał rozkaz swym ludziom, ażeby szanowali grupę młodzieńców i biorąc Salvatora na bok:
— Kochany panie, Salvatorze, rzekł wznosząc okulary, ażeby, rozmawiając, nic przecież nie uronić z tego, co działo się w tłumie, kochany panie Salvatorze, chcę ci dać dobrą radę.
— Słucham pana.
— Radę przyjacielską... wiesz pan, że jestem twoim przyjacielem?
— Chlubię się tem przynajmniej, odrzekł Salvator.
— Owóż, poradź pan Justynowi i innym osobom mogącym cię obchodzić, a okiem wskazał Petrusa, Ludowika i Jana Roberta, poradź im, powiadam, ażeby się rozeszli i sam także odejdź.
— О! zawołał Salvator, dlaczegóż to panie Jackal?
— Bo mogłoby im zdarzyć się jakie nieszczęście.
— Ej!
— Tak jest.
— Czy to będziemy mieli bunt?
— Bardzo się obawiam. To, co się dzieje, nadzwyczajnie mi coś na to wygląda, tak się zaczynają wszystkie bunty.
— Tak, one wszystkie zaczynają się jednakowo, rzekł Salvator, tylko nie wszystkie jednakowo się kończą.
— Ten zakończy się dobrze, ręczę za to, odparł pan Jackal.
— Ha! skoro pan ręczy!... ozwał się Salvator.
— Nie mam pod tym względem ani cienia wątpliwości.
— Do licha!
— Otóż, rozumiesz pan, pomimo całej opieki, jaką radbym dać pańskim przyjaciołom, mogłoby im się, jak powiedziałem, przytrafić nieszczęście; więc proś ich pan, ażeby się oddalili.
— Daremnie, rzekł Salvator.
— Czemu?
— Bo postanowili dobyć do końca.
— W jakim celu?
— Przez ciekawość.
— Ej! to nie będzie bardzo ciekawe, wierzaj mi pan.
— Tembardziej, że według tego, co pan mi powiedziałeś, można być pewnym, że siła będzie przy prawie.
— To jednak nie przeszkodzi, że pańscy przyjaciele, pozostając tu...
— Co?
— Narażają się...
— Na co?...
— Na to, co we wszystkich rozruchach, spotkać może... na kontuzję.
— W takim razie, kochany panie Jackal, rozumiesz pan, że mi ich nie żal.
— Nie żal ich panu?
— Bynajmniej, otrzymają to, na co zasłużyli.
— Jakto, na co zasłużyli?
— Bezwątpienia: oni chcieli widzieć rozruch, niechże przyjmą następstwa swej ciekawości.
— Chcieli widzieć rozruch? powtórzył pan Jackal.
— Tak, odrzekł Salvator.
— Więc wiedzieli, że będzie rozruch? przyjaciele pańscy zwietrzyli rozruch?
— O! najzupełniej, kochany panie Jackal. Najstarsi majtkowie nie domyślają się burzy z taką przenikliwością, jak moi przyjaciele zwietrzyli rozruch.
— Doprawdy?
— Bezwątpienia. Wyznaj wreszcie, kochany panie Jackal, że trzebaby dużo złej woli, ażeby nie pojąć tego, co się dzieje.
— A cóż się takiego dzieje? zapytał pan Jackal zsuwając okulary na nos.
— Nie wiesz pan?
— Zgoła nic.
— To pan się zapytaj tego pana, którego tam aresztują.
— Gdzie? zapytał pan Jackal nie podnosząc okularów, co dowodziło, że on tak dobrze jak i Salvator widział dokonywane aresztowanie. Jakiego pana?
— A! prawda, rzekł Salvator, masz pan wzrok tak krótki, że nie mógłbyś dojrzeć. Jednakże, spróbój pan... Patrz, tam, o dwa kroki od mnicha.
— A! w samej rzeczy, zdaje mi się widzę, jakby suknię białą.
— A! na Boga! zawołał Salvator, ależ to ksiądz Dominik, przyjaciel biednego Kolombana. Myślałem, że jest w Bretonii, w zamku Penhoel.
— Był tam istotnie, rzekł pan Jackal, ale powrócił dziś rano.
— Dziś rano? Dziękuję panu za tak dokładną wiadomość, rzekł z uśmiechem Salvator. Otóż, obok niego, czy widzisz pan?
— A! tak, człowieka, którego aresztują, to prawda: żałuję tego obywatela całem sercem.
— Więc go pan nie znasz?
— Nie.
— A znasz pan tych, co go aresztują?
— Mam wzrok tak słaby... a przytem ich tam jest dużo, zdaje mi się.
— Dwaj mianowicie trzymają go za kołnierz; czy tych pan nie znasz?
— Aha! tych dwóch to znam. Ale gdzie ja ich u licha widziałem? Doprawdy, nie wiem.
— Nie pamiętasz pan?
— Istotnie, nie pamiętam.
— Czy chcesz pan, żebym cię zaprowadził na drogę?
— Zrobisz mi pan prawdziwą przyjemność.
— Otóż, tego niższego widziałeś pan w chwili, gdy się wyprawiał na galery, a drugiego widziałeś pan, kiedy z nich powracał.
— Tak, tak, tak!
— A teraz, czy pamiętasz pan?
— Ba! znam ich jak zły szeląg; są to oficjaliści z mojego biura. Ciekawym co oni tam robią?
— Ależ zdaje mi się, że oni pracują na pański rachunek, kochany panie Jackal.
— Ej! odezwał się pan Jackal, może też oni pracują na swój własny. To im czasami się zdarza.
— Rzeczywiście, wtrącił Salvator, otóż jeden z nich obcina zegarek aresztowanemu.
— A co, nie mówiłem?... A! kochany panie Salvatorze, nasza policja jest bardzo źle urządzoną!
— Nie mnie to mówcie takie rzeczy, panie Jackal.
I nie chcąc być zapewne widzianym dłużej w towarzystwie pana Jackala, Salvator zrobił krok wstecz i pożegnał go.
— Bardzo cieszę się z przyjemnych kilku chwil rozmowy, panie Salvatorze, zakończył naczelnik policji.
Odszedł i prędkim krokiem skierował się do gromady, w której Gibassier i Carmagnole usiłowali ująć pana Sarranti.
Powiadamy „usiłowali“, bo lubo ujęty za kołnierz, pan Sarranti bynajmniej nie uważał się za aresztowanego. Nasamprzód próbował on rokowania. Na te słowa: „W imieniu króla, aresztuję pana!“ wymówione na raz w oba uszy przez Gibassiera i Carmagnola, odpowiedział głośno:
— A to za co?
— Tylko bez skandalu! rzekł wtedy półgłosem Gibassier, znamy pana.
— Znacie mnie? zawołał Sarranti rzucając oczyma w prawo i w lewo.
— Tak, pan się nazywasz Dubreuil, rzekł Carmagnole.
Przypominamy sobie, że pan Sarranti napisał do syna jako jest w Paryżu pod nazwiskiem Dubreuil, i że pan Jackal, ażeby z tego aresztowania nie robić sprawy politycznej, rozkazał swym agentom pod temże nazwiskiem aresztować upartego spiskowca.
Na widok aresztowania ojca, ksiądz Dominik uniesiony pierwszym popędem, rzucił się ku niemu. Ale pan Sarranti zatrzymał go znakiem.
— Nie mieszaj się „pan“ do tej sprawy, rzekł do mnicha. To jakaś omyłka, jutro zapewne będę wolny.
Mnich cofnął się przed tem zaleceniem, które uważał jako rozkaz.
— Zapewne, rzekł na to Gibassier, jeżeli się mylimy, sprawiedliwość będzie panu oddana.
— Ale na mocy jakiego rozkazu aresztujecie mnie?
— Mamy rozkaz sprowadzić niejakiego Dubreuila, który tak jest do pana podobny, że nie zatrzymując pana, minąłbym się ze swym obowiązkiem.
— A dlaczegóż, jeżeli chcecie uniknąć skandalu, aresztujecie mnie tu, nie gdzieindziej?
— Bo policja aresztuje tam, gdzie kogo spotka, rzekł Carmagnole.
— Nie licząc, że biegamy za panem od samego rana, dodał Gibassier.
— Jakto, od rana?
— Tak, rzekł Carmagnole, od czasu jak pan wyszedł z hotelu.
— Z jakiego hotelu? zapytał Sarranti.
— Z hotelu na placu Saint-André-des-Arcs, rzekł Gibassier.
Na te słowa, jakby błyskawica przemknęła przez umysł Sarrantego. Zdawało mu się widzieć na twarzy, słyszeć w głosie Gibassiera, coś co mu przypominało rysy i dźwięki nieobce. Potem przyszła mu na pamięć: podróż, Węgier, kurjer z depeszami, pocztylion, jak we mgle, a jednak instynktem odgadł wszystko.
— Nędzniku! zawołał Korsykanin bledniejąc jak trup i sięgając ręką pod surdut.
Gibassier spostrzegł błysk sztyletu i możeby śmierć była nastąpiła zaraz, jak piorun za błyskawicą, ale Carmagnole, który widział i zrozumiał ruch, schwycił oburącz rękę Sarrantego.
Czując się ściśnionym przez dwóch ludzi, Sarranti, zbierając całą siłę, wymknął się i rzucając się ze sztyletem w ręku w zbitą masę:
— Na bok! wołał, na bok!
Ale Gibassier i Carmagnole poskoczyli za nim i umówionym okrzykiem przywołali wszystkich towarzyszów.
W jednej chwili krąg nieprzebity utworzył się około Sarrantego; wzniosło się dwadzieścia tłuczków i byłby zapewne powalony, kiedy ozwał się głos:
— Wziąć go żywcem!
Agenci poznali głos pana Jackala i wiedząc, że walczą pod okiem naczelnego wodza, napadli na Korsykanina.
Nastała chwila straszliwego zamieszania. Jeden człowiek, wił się pośród dwudziestu ludzi, potem padł na kolana, potem znikł zupełnie.
Na ten widok, Dominik rzucił się na pomoc, ale w tejże samej chwili tłum rozsypujący się z okrzykami boleści, przemknął przez ulicę jak potok i oddzielił syna od ojca.
Ażeby nie być pociągniętym, mnich uczepił się sztachet jakiegoś pałacu, ale gdy tłum się rozproszył, znikł już jego ojciec i ohydna tłuszcza, której się opędzał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.