Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cały tekst |
Indeks stron |
Jeden rzut oka starczył dwom wysłańcom na ujrzenie Dominika klęczącego jeszcze; pana Sarranti już nie było.
— E, e! mruknął Carmagnole, mnich jest, ale nie widzę ojca.
Gibassier, wspięty na palce wpił wzrok jaszczurczy w tłumy i uśmiechnął się, mówiąc:
— Widzę go.
— Gdzie?
— Równolegle od nas w prawo.
— Dobrze.
— Patrz!
— Patrzę.
— A co tam widzisz?
— Akademika zażywającego tabaczkę z lubością.
— To dla ocucenia się: on myśli, że jest na posiedzeniu. A za akademikiem kogo widzisz?
— Ulicznika wyciągającego zegarek z kieszonki jakiegoś pana.
— To ażeby mógł powiedzieć godzinę ojcu swemu: dalej?
— Młodzieńca wsuwającego karteczkę w książkę od nabożeństwa jakiejś dziewicy.
— Bądź pewnym, Carmagnola, iż to nie jest karteczka pogrzebowa; a za tą parą gołąbków?
— Poczciwca smutnego, jak gdyby to on miał być chowanym, widuję go na wszystkich nieledwie obchodach tego rodzaju.
— Musi on w głębi serca żywić to smutne przekonanie, że nikt nie pójdzie za jego pogrzebem. Dalej kogo widzisz, mój towarzyszu?
— A! to on! nareszcie rozmawia z panem de la Payette!
— Czy istotnie? to jest pan de la Fayette? pytał galernik tonem uszanowania, jakie najpodlejsí nawet mimowiednie czuli dla tego zacnego starca.
— Jakto! miałbyś śmiałość nieznać wielkiego la Fąyetta? zawołał zdziwiony Carmagnole.
— Niestety! opuścić musiałem Paryż w dzień przedstawienia się jemu jako kacyk Peruwiański, który przybył studjować konstytucję francuską, rzekł galernik westchnąwszy nabożnie.
I obaj zbiry posuwać się zaczęli w stronę swojej zdobyczy, kiedy w tej właśnie chwili Salvator wskazywał ich swym towarzyszom.
Gibassier podwójnym obdarzony wzrokiem, nic nie stracił z tego, co działo się między młodzieżą, zwróciwszy się więc do towarzysza, szepnął:
— Sądzę, iż pięciu tych młodzieńców poznają nas, nieźleby przeto było rozłączyć się na chwilę, przez co lepsze nawet damy baczenie na naszego obywatela, a jest przecież miejsce, w którem zawsze znaleźć się będziemy mogli.
— Masz słuszność, odpowiedział Carmagnole, spiskowcy niebezpieczniejsi są, niżby kto myślał.
— Nie zawadzi wierzyć temu, co utrzymujesz.
— Wiesz jednak, że pojedyńczego tylko człowieka aresztować mamy.
— Zapewne, bo cóż poczęlibyśmy z mnichem? Onby nam cały kler wsadził na kark!
— I to, aresztować go pod przybranem nazwiskiem Dubreuil, za skandal popełniony w kościele, zauważył Carmagnole.
— Rozumie się, potwierdził Gibassier.
— Ruszajmy więc!
Po chwili, Carmagnole stał już z prawego boku ojca, drugi zaś zbir z lewego boku syna.
Mszę rozpoczęto, a po jej wysłuchaniu ze skruchą, młodzieńcy ze szkoły Szalońskiej, którzy nieśli byli zwłoki do świątyni, zbliżyli się do trumny dla odprowadzenia jej ла cmentarz. Nagle jednak, gdy zaczęli brać się do owego dzieła miłości chrześciańskiej, mężczyzna czarno przybrany, wysoki, bez żadnych oznak stanu, wyrósł naraz jakby z posadzki i głosem człowieka, który czuje się w prawie rozkazywania ludowi:
— Proszę panów nie ruszać tej trumny, odezwał się.
— Dlaczego! jakto! pytali młodzieńcy w zdumieniu.
— Nie potrzebuję zdawać panom rachunku, rzekł, a zwróciwszy się do dozorcy pogrzebowego, dodał: Wasi tragarze urzędowi gdzie są?
Urzędnik, zbliżywszy się rzekł:
— Ależ sądziłem, że ci właśnie panowie przenieść mają trumnę.
— Nie znam ich! krzyknął gwałtownie czarny mężczyzna. Każ pan przyjść natychmiast swoim ludziom.
Zrozumieć łatwo, jakie zamieszanie zrodzić musiał wypadek tak nie spodziewany. Lecz nieznajomy snać przekonany był o potędze swojej, bo hałas ten przyjął uśmiechem pogardy.
— Tragarze! powtórzył spokojnie.
— Nie, nie! krzyczeli uczniowie, którym tłum wtórował.
— Jakiem prawem chcesz nam pan zabraniać oddania ostatniej przysługi naszemu dobroczyńcy, wołali wciąż młodzi ludzie, kiedy nas do tego upoważniła rodzina?
— Fałsz! rzekł nieznajomy, rodzina właśnie opiera się bezwarunkowo przeprowadzeniu ciała inaczej, jak zwykłym sposobem.
— Czy to prawda panowie? pytali młodzieńcy stojący obok hrabiego Gaetana i Aleksandra de la Rochefoucauld synów zmarłego, którzy podchodzili wówczas, by stanąć za trumną ojca.
Wszystko to odbywało się wśród niezrównanego hałasu, gdy pytanie owo sprowadziło ciszę zupełną. Fale wzburzonego ludu rade były posłyszeć odpowiedź hrabiego, którą ten poważnym głosem wyrzekł:
— Rodzina bynajmniej się nie sprzeciwia, owszem, upoważniła was, panowie, i teraz upoważnia.
Przeciągle hura! zabębniło w szyby i sklepienia świątyni.
Dozorca pogrzebowy przez ten czas już rozkazał zbliżyć się służbie swej, a ci uchwycili trumnę za brzegi, lecz posłyszawszy wyrazy hrabiego Gaetana, oddali ją w ręce młodzieży, która spokojnie wyniosła za progi kościelne.
Dziedziniec przeszli bez wypadku i orszak wszedł już w ulicę świętego Honorjusza, a czarny jegomość jak zaczarowany, rozpłynął się nagle.
Raz wstąpiwszy na szeroką drogę, tłum uporządkował się nieco.
Za ciałem postępowali: synowie, wielka liczba parów, deputowanych i innych osobistości znakomitych, a że de la Rochefoucauld posiadał godność generał-porucznika, przeto straż honorowa towarzyszyła jego zwłokom.
Wszystko więc zdawało się uciszać, gdy, w chwili najniespodziewańszej, tenże sam szatan wyrósł naraz z bruku.
Tłum, zoczywszy czarnego człowieka, wydał okrzyk nienawistny, on zaś zbliżywszy się do oficera służbowego, szepnął mu coś niezrozumiałego dla otaczających, wyrażając następnie głośne i niezłomne żądanie, ażeby młodzież oddała trumnę żałobnikom dla poniesienia jej na cmentarz.
Na to nowe wezwanie, zewsząd powstały groźne okrzyki:
— Hurra! nie oddawać trumny! niech żyje gwardja! precz z komisarzem policji!
Jako naturalne następstwo tych okrzyków, powstał ruch gwałtowny w masach, aż ostatnie dwie fale nacisnęły urzędnika tak, że musiał się cofnąć. Widząc na co się zanosi, zwrócił się do dowódcy straży wołając:
— W imieniu prawa, wzywam cię, panie, do udzielenia mi natychmiastowej pomocy.
Oficer rzucił okiem na swych ludzi: widział, że stoją gotowi do spełnienia rozkazu.
Znowu wzniosły się okrzyki:
— Niech żyje gwardja! Precz ze szpiegami!
— Panie, powtórzył gwałtownie człowiek czarno ubrany do oficera, po raz trzeci i ostatni wzywam pana o udzielenie mi pomocy wojskowej. Otrzymałem rozkazy wyraźne, i biada ci, jeśli nie dopomożesz mi ich spełnić!
Oficer, zwyciężony nakazującym tonem komisarza, oraz groźną formą wezwania, dał rozkaz półgłosem, i w jednej chwili mignęły bagnety.
Ruch ten wywoła! w tłumie ostatni paroksyzm gniewu.
Złowrogie okrzyki, okrzyki zemsty i śmierci, rozległy się ze wszystkich stron.
— Precz gwardja! Śmierć komisarzowi! Precz ministerstwo! Śmierć panu Corbieré! Precz Jezuici!
Żołnierze zbliżyli się dla wzięcia trumny.
Teraz, jeżeli czytelnik chce przejść od całości do szczegółów, a od tłumu do niektórych składających go jednostek, niech za naszym przewodem rzuci okiem na postawę osób naszej powieści, w chwili, gdy trumna niesiona przez uczniów szkoły Szalońskiej, zstępowała ze stopni kościoła Wniebowzięcia, i wchodziła w ulicę św. Honorjusza.
Pan Sarranti i ksiądz Dominik, z których jeden miał z tyłu za sobą Gibassiera, a drugi Carmagnola, przy wyjściu z kościoła, udając że się nie znają, szli ciągle razem.
Pan de Marande i jego przyjaciele zgromadzili się na ulicy Tabor, czekając, aż orszak ruszy.
Salvator i czterej nasi młodzieńcy zatrzymali się na drugim rogu ulicy świętego Honorjusza.
W ruchu, jaki tworzył tłum, szeregi się ścieśniły i młodzieńcy znaleźli się o dwadzieścia kroków od sztachet okalających kościół Wniebowzięcia. Obrócili się słysząc okrzyki oburzonego pospólstwa, przy wdaniu się siły zbrojnej w sprawę pogrzebową.
Ale pomiędzy wszystkiemi, co w ten sposób ujawniali swe oburzenie, najzapaleńszymi byli ludzie o twarzach podłych, patrzący z pode łba, którzy zdawali się z dziwną zręcznością rozsypani wśród tłumu.
Jan Robert i Petrus odwrócili się ze wstrętem. Życzeniem ich w tej chwili było, wydobyć się z tego ścisku, nad którym czuć było, że się unosi coś złowrogiego i groźnego. Niepodobna było się ruszyć, i wszystkie usiłowania skierowane w stronę instynktu zachowawczego, ograniczały się na tem, ażeby uniknąć uduszenia. Salvator wreszcie, człowiek dziwny, zdający się zarówno obeznany z tajemnicami arystokracji, jako i policji, znał większą część tych ludzi, nietylko z widzenia, ale, rzecz szczególna! nawet z nazwiska.
Temi to ludźmi byli: Avoine, Maldaplomb, Brin d’Acier, Maillochon, cała ta słowem tłuszcza, która oblegała domek na ulicy Pocztowej, w którym jeden z pomiędzy nich, nieszczęśliwy Volauvent, uczynił skok tak niebezpieczny i niefortunny.
Byli tam znowu inni, rozmaicie zgrupowani, a okiem i giestem znoszący się z Salvatorem, który sposobami mimicznemi, zalecał jak największą roztropność. Do tych należeli: Haczyk i kum jego Zwierzynka, doskonale pojednani, ostatni świadczący o swej obecności tą przejmującą wonią walerjany, która tak nieprzyjemnie raziła węch Ludowika w szynku z ulicy Aubry-le-Boucher, w którym zaczęła się ta długa historja. Był tam dalej, Fafiou i boski Kopernik, połączeni interesem, jaki miał Kopernik w pogodzeniu się z Fafiem, więcej, niż ten ostatni z Kopernikiem.
Kopernik tedy przebaczył Fafiou nierozważny giest, jaki aktor położył na rachunek niepowstrzymanego ruchu nerwowego; tylko Kopernik kazał zaprzysiądz Fafiou, że mu się to więcej nie przytrafi, a tę przysięgę wykonał Fafiou z zastrzeżeniem w myśli, za pomocą którego, jak utrzymują faryzeusze, można przysięgać na wszystko, nie będąc obowiązanym do dotrzymania niczego.
O dziesięć kroków od dwóch aktorów, szczęściem za gromadką innych ludzi, stał Jan Byk, trzymając pod rękę wysoką, płową dziewczynę, Wenerę brukową, o ciele gibkiem, jak u węża, która zwała się Fifiną.
Powiadamy „szczęściem,“ gdyż Jan Byk zwąchał Fafiou, tak jak Ludowik zwąchał Zwierzynkę, chociaż nie oskarżamy tego biednego chłopca, aby wyziewał tęż samą woń, a wiemy jaką głęboką nienawiścią atletyczny cieśla pałał ku swemu nikłemu rywalowi.
Nieopodal ztamtąd stali dwaj towarzysze, którzy wydali bitwę naszym młodzieńcom w owym szynku. Był to Szkopek, mularz, który w czasie pożaru zrzucił z drugiego piętra dziecko i żonę w ramiona Herkulesa Farnezyjskiego, zowiącego się Janem Bykiem i który sam rzucił się potem.
Szkopek, biały jak materjał, z którym miał do czynienia, wsparty na ramieniu czarnego olbrzyma. Olbrzym ten, zdający się być tytanem, małżonkiem Nocy, był to ów długi węglarz, któremu Jan Byk, w chwili wesołości i erudycji historycznej nadał przezwisko Toussaint-Louverture.
Stali tam prócz tego wszyscy ci ludzie ubrani żałobnie, których, widzieliśmy zgromadzonych w dziedzińcu prefektury, oczekujących na ostatnie rozkazy pana Jackala.
W chwili, gdy żołnierze zbliżyli się do trumny z bagnetami w ręku, ze dwudziestu ludzi w pierwszym przystępie szlachetności, rzuciło się między nich i uczniów szkoły Szalońskiej, którzy nieśli ciało.
Oficer zapytany, czy będzie miał serce użyć bagnetów, przeciw młodzieńcom, których jedyną winą jest, że chcą oddać cześć swemu dobroczyńcy, odpowiedział, że rozkaz, który otrzymał od komisarza policji jest wyraźnym i że nie myśli narażać się na dymisję. Z kolei tylko i po raz ostatni sam ich wezwał, ażeby się rozeszli i kazał im trumnę postawić na ziemi.
— Nie róbcie tego! nie słuchajcie! wołano ze wszystkich stron. My was będziemy bronić!...
Studenci rzeczywiście zdawali się raczej chcieć narażać na wszystko, niż ustąpić.
Oficer wydał rozkaz swym ludziom, ażeby szli dalej; bagnety na chwilę wzniesione znów się opuściły.
— Śmierć komisarzowi! śmierć oficerowi! ryknął tłum.
Człowiek czarno ubrany podniósł rękę, dało się słyszeć świśnięcie tłuczka i ktoś uderzony w skroń, padł krwią oblany.
— Zabijają! krzyczał tłum, zabijają!
Jak gdyby oczekiwali tylko na ten okrzyk, dwieście do trzystu agentów wydobyło z pod surdutów tłuczki.
Wojna została wypowiedzianą. Ci, co mieli kije, podnieśli je, ci co mieli noże, dobyli z kieszeni.
Rozruch dobrze podpalony, jak mówią w języku policyjnym, wybuchnął w całej okazałości.
Jan Byk, człowiek krwisty, to jest powodujący się pierwszym popędem, zapomniał niemych zaleceń Salvatora.
— Ha! ha! rzekł, puszczając Fifinę i plując w ręce, zdaje mi się, że będzie gorąco.
I jakby dla wypróbowania sił, wziął za bary pierwszego lepszego agenta jakiego znalazł pod ręką i gotował się rzucić go gdziebądź.
— Na pomoc! na pomoc, przyjaciele! krzyczał agent głosem, który cichł coraz bardziej pod ciśnieniem żelaznych rąk Jana Byka.
Brin d’Acier usłyszał ten okrzyk i ślizgając się jak żmija między tłumem, podszedł z tyłu i już zamierzał się na Jana Byka kijem krótkim z ołowianą gałką, kiedy Szkopek rzucił się między niego i cieślę i chwycił za kij. Haczyk tymczasem podszedł do gromady i chcąc zapewne usprawiedliwić swą nazwę, podstawił nogę agentowi i przewrócił go w tył.
Od tej chwili wszczęła się zawierucha straszliwa; słychać było ostre krzyki kobiet w tłumie.
Agent schwytany przez Jana Byka puścił tłuczek, który padł u nóg Fifiny. Ta podniosła go i z ręką odwiniętą po łokieć, z płowemi włosami na wiatr rozpuszczonemi, cięła na prawo i na lewo, we wszystkich, co do niej chcieli się zbliżyć. Dwa lub trzy cięcia wymierzone po męzku przez amazonkę, zwróciły na nią uwagę kilku policjantów, i byłaby z pewnością zabita, ale Kopernik z Fafiusem utorowali sobie do niej drogę.
Widok Fafiusa zbliżającego się do Fifiny, zmienił prąd myśli w głowie Jana Byka. Porzucił on agenta wśród tłumu i zwracając się do pajaca:
— To jeden! rzekł.
I wyciągnąwszy rękę, schwycił Fafiusa za kołnierz. Ale zaledwie ręka dotknęła kołnierza, Jan Byk uczuł na niej uderzenie ołowianego kija, które ją obezwładniło. Poznał rękę, która uderzyła.
— Fifino! krzyknął pieniąc się z gniewu, czy chcesz, żebym cię rozszarpał?
— O! wielki nikczemniku! odpowiedziała, ośmiel się tylko podnieść na mnie rękę.
— Nie na ciebie, ale na niego!
— Patrzcie tego pijaka, rzekła do Szkopka i do Haczyka, on chce udusić człowieka, który mi życie ocalił.
Jan Byk wydał westchnienie podobne do ryku; potem ozwał się do Fafiusa:
— Idź precz! rzekł, a jeżeli dbasz o swoją skórę, to jak najrzadziej właź mi z nią w oczy.
Kiedy to się działo na prawo w gromadzie Jana Byka i jego zwykłych towarzyszów butelki, zobaczmy co działo się na lewo w grupie Salvatora i naszych czterech młodzieńców.
Salvator, jak widzieliśmy, zalecił Justynowi, Petrusowi, Janowi Robertowi i Ludowikowi, najściślejszą neutralność, a jednak Justyn, z pozoru najspokojniejszy ze wszystkich, wykroczył przeciw zaleceniu.
Opowiedzmy jak byli umieszczeni.
Justyn stał po lewej stronie Salvatora, trzej młodzieńcy za nim. Naraz Justyn o trzy kroki od siebie usłyszał okrzyk bolesny, a potem głos dziecinny, który wołał:
— Na pomoc, panie Justynie! na pomoc!
Wezwany po imieniu, Justyn rzucił się naprzód i spostrzegł Babolina, którego przewrócił na ziemię jeden z agentów i kopał nogami.
Ruchem szybkim jak myśl, Justyn gwałtownie odepchnął agenta, i schylił się by podnieść Babolina. Lecz w tej chwili, Salvator spostrzegł tłuczek innego agenta wznoszący się nad Justýnem. Rzucił się z kolei z ręką naprzód, by ramieniem swem zasłonić Justyna; lecz ku wielkiemu zdziwieniu spostrzegł tłuczek zatrzymany w powietrzu i usłyszał głos czuły:
— A! dzień dobry, kochany panie Salvatorze! jakże mi przyjemnie spotkać się z panem!
Był to głos pana Jackala.