Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Dwaj błędni rycerze.

Gibassier oddalał się z biura przy ulicy Jerozolimskiej w tej samej chwili, kiedy po wręczeniu obrazu św. Hyacynta Karmelicie, Dominik wychodził z ulicy Tournon.
Dziedziniec prefektury zaległa pustka, trzej tylko ludzie znajdowali się na obszernym placu. Z pomiędzy nich odłączył się jeden człowiek wychudły, o cerze oliwkowej, czarnych błyszczących oczach i świetnej białości zębach.
W człowieku tym, który zbliżył się do Gibassiera, galernik poznał Carmagnola, zaufanego pana Jackala, który w Kehl doręczył mu rozkaz wspólnego naczelnika. Gibassier czekał, uśmiechając się i wyciągnął rękę na powitanie.
— Idziesz do kościoła Wniebowzięcia? zapytał Carmagnole.
— Tak, wszak winniśmy oddać ostatnią posługę zwłokom wielkiego przyjaciela ludzkości, rzekł Gibassier.
— Sprawiedliwie, szukałem cię też u wyjścia z prefektury, dla pogawędki w tym przedmiocie.
— Słucham z całą uwagą.
— Wiesz po co udajemy się w to miejsce.
— Ja idę śledzić pewnego człowieka, który ma stać pod trzecim filarem i rozmawiać z mnichem, rzekł Gibassier, który dotąd nie mógł wydziwić się dokładności szczegółów.
— A ja mam aresztować tego człowieka, odparł Carmagnole.
— Jakto! aresztować?
— Tak, w danej chwili, o tem to właśnie zawiadomić mi kazano ciebie, braciszku.
— Ty masz pojmać Sarrantego?
— Nie, ale pana Dubreuil to nazwa jaką przybrał, nie powinien się więc żalić.
— Schwytacie go zatem jako spiskowca?
— Bynajmniej! Jako wichrzyciela.
— Spodziewacie się więc zamieszek prawdziwych?
— Nie nadto poważnych, ale w każdym razie będzie to ruchawka.
— Czy uważacie za rzecz roztropną, kochany kolego, wszczynać taką sprawę w dniu, w którym cały Paryż jest nieukontentowany?
— Nie bardzo, ale wiesz, że: „kto nie wystawia się na możliwą stratę, nic zyskać nie może nigdy“.
— Bezwątpienia, obecnie jednak stawiamy wszystko za wszystko.
— Tylko, że gramy w cichą grę.
Uwaga ta zaspokoiła nieco Gibassiera, twarz jego przecież wyrażała zwątpienie i pracę myśli. Czy były to wspomnienia cierpień, jakich doznał niegdyś w głębi Gadającej studni, czy utrudzenie w podróży, w każdym razie hrabia Galeroni de Toulon zdawał się być wydany w tej chwili na pastwę wielkiej troski, lub wyrzutów sumienia. Carmagnole zauważył to; nie omieszkał też zapytać o powód, w chwili, gdy okrążali wybrzeża placu Saint-Germain ľ’Auxerrois.
— Stroskaną coś masz minę? rzekł.
Gibassier ocknął się i potrząsł głową.
— Co? co? odezwał się.
Carmagnole powtórzył pytanie.
— Rzeczywiście, ciągnął Gibassier, pewna rzecz, dziwi mnie, mój przyjacielu.
— Do kata! a toż zaszczyt wielki! dziwi, i to ciebie?
— A więc zajmuje, jeśli tak lepiej.
— Gdybym mógł usunąć ową pracę twego mózgu, uważałbym się za szczęśliwego, powiedz o co chodzi?
— Naczelnik zawiadomił mnie, iż człowieka tego znajdę w kościele Wniebowzięcia, u trzeciej kolumny na lewo.
— Na lewo... tak.
— Rozmawiającego z mnichem...
— Z własnym synem, księdzem Dominikiem.
Gibassier, spoglądając na Carmagnola tym samym wzrokiem, jak na pana Jackala poprzednio, wyrzekł:
— Otóż to, czułem się silnym, a widzę, że grubą popełniłem omyłkę.
— Zkąd i po co taka pokora? zapytał Carmagnole.
Gibassier namyślał się, oczami ostrowidza przebić pragnął otaczające mózg jego ciemnie, aż w końcu rzekł:
— Znajduję w tem jedną wskazówkę nader doniosłą.
— Jakąż to?
— Albo, jeśli mam prawdę powiedzieć, napełnia mnie ona podziwem.
— Dla kogo?
— Dla pana Jackala.
Carmagnole odkrył głowę, jak herszt linoskoków, kiedy wspomina o miejscowym panu merze i władzach ustanowionych.
— I cóż to za wskazówka? spytał.
— O filarze owym właśnie i o mnichu. Pan Jackal może znać przeszłość i teraźniejszość przypuszczam... lecz, żeby miał zgadywać przyszłość, to już przechodzi mój rozum, Carmagnola.
Carmagnole zaśmiał się ukazując śnieżne zęby.
— A jak tłómaczysz tę jego wiedzę ubiegłych i obecnych czasów? zapytał.
— Jeśli odgadł, że Sarranti znajdzie się w kościele, to dla tego, iż zrozumiał uczucie, które w chwili niebezpieczeństwa zwraca duszę ludzką ku niebu; jeżeli wiedział o wyborze świątyni, to dlatego, że tam będzie ognisko zebrania.
Carmagnole wtórował mówiącemu znakami głowy.
— Że przewidział bytność jego o godzinie dwunastej, nic prostszego, bo spiskowiec, który spędził większą część nocy na rozprawach, nie zechciałby udać się na wczesne nabożeństwo. Oparcie się jego o kolumnę, rzecz nie mniej zrozumiała u człowieka, który tylko co nużącą, czterodniową odbył podróż, lewa zaś strona wybraną być musiała koniecznie przez członka stronnictwa opornego.
Wszystko to nadzwyczajnem jest wprawdzie, lecz nigdy cudownem, kiedy i ja zrobić sobie mogłem rachunek podobny, co jednak zadziwia mnie, jak mówiłem, to sposób użyty przez owego czarodzieja policyjnego dla odgadnięcia numeru słupa, godziny oparcia się Sarrantego i przybycia w tymże samym czasie księdza.
— Czy to jedynie chmurzy czoło twoje, panie hrabio?
— Nie innego.
— Bah!
— I prostsza nawet.
— Czy tak?
— Na honor!
— Czy więc nie raczyłbyś odkryć przedemną tej tajemnicy?
— Z całą przyjemnością.
— Słucham cię przeto.
— Czy znasz Barbettę?
— Znajomą mi jest tylko ulica tej nazwy.
— To nie to samo.
— Nie obcą mi także brama tego nazwiska, tworząca niegdyś część gmachu Filipa-Augusta, a która tak nazwaną została od imienia pewnego Stefana Barbette.
— Jeszcze nie to.
— Znajomy mi prócz tego pałac Barbette, w którym Izabela Bawarska powiła delfina Karola VII, a książę Orleański, wyszedłszy zeń w nocy 23. listopada 1407 roku, zamordowany został.
— Dosyć tego! krzyknął Carmagnole, dosyć! dwa słowa więcej, a postaram się o katedrę historji dla ciebie.
— Istotnie, erudycja to gubiła mnie zwykle, lecz nareszcie mów o jakiejże to prawisz Barbecie, z ulicy, bramy, czy pałacu.
— O żadnej z tych, Barbetta moja, to osóbka wynajmująca krzesła w kościele św. Jakóba, mieszka w zaułku de Vigne.
— Więc takie liche masz znajomości?
— Wszystko po trosze zakosztować potrzeba.
— Nareszcie? rzekł Gibassier.
— Mówię tedy, iż Barbetta wynajmuje siedzenia i to siedzenia, na których przyjaciel mój, Avoine... Czy znasz go?
— Z widzenia.
— Siedzenia, na których spocząć nie wzdragał się mój przyjaciel Avoine.
— Lecz cóż za związek mieć może owa Barbetta wynajmująca krzesła, na których nie wzdraga się spoczywać twój przyjaciel Avoine, z tajemnicą, którą ja chcę zgłębić?
— Nader prosty.
— Zobaczymy, dotąd nie rozumiem.
Carmagnole wstrzymał się przez chwilę z tryumfującym uśmiechem, a tymczasem na kościele Wniebowzięcia bić zaczął zegar trzy kwadranse na dwunastą.
— Południe za piętnaście minut! mamy jeszcze dość czasu, wykrzyknęli obaj razem, co dowodziło, jak gorąco zajmowała ich wzajemna sprawa.
Lecz, że uwaga bardziej rozbudzona była u Gibassiera, który zapytywał, on więc badać zaczął dalej towarzysza, rzekłszy:
— Słucham.
— Nie wiadomo ci może, iż wszystkie owe kobieciny wynajmujące krzesła, znają się wzajem, jak pięć palców ręki.
— Istotnie? nie wiedziałem zgoła? odrzekł Gibassier.
— A zatem wynajmująca krzesła w kościele św. Jakóba, mówił dalej Carmagnole, dumny z tego, że może czegoś nauczyć tak światłego człowieka.
— Barbetta? rzekł Gibassier, dla dowiedzenia, że nie traci ani słówka z rozmowy.
— Ona sama, ścisłą złączona jest przyjaźnią z drugą wynajmującą z kościoła św. Sulpicjusza, mieszkającą przy ulicy Pot-de-Fer.
— A! zawołał Gibassier.
— Zaczynasz wtajemniczać się, nieprawdaż?...
— Tak jest, przezieram, zgaduję.
— Otóż ta ostatnia pełni zarazem obowiązki odźwiernej w tym domu, do któregoś ty wczoraj wieczór odprowadził pana Sarranti i w którym mieszka właśnie syn jego, ksiądz Dominik.
— Idź dalej, rzekł Gibassier, nie chcąc za nic w świecie stracić nitki opowiadania.
— A więc, pierwszą myślą pana Jackala po otrzymaniu twego listu było kazać mnie przywołać dla zapytania, czy nie znam kogoś w tym domu. Zrozumiesz łatwo, jak wielką była radość moja, gdym dowiedział się, iż straż owej kryjówki powierzono właśnie przyjaciółce przyjaciółki mego przyjaciela. Pobiegłem więc do Barbetty, spodziewając się znaleźć Avoine’a, który przychodzi zwykle o tej godzinie na kawę, a znalazłszy go istotnie, szepnąłem dwa wyrazy, on na to cztery do ucha kobiecie, która natychmiast popędziła do przyjaciółki; była godzina ósma.
— Nie źle, wtrącił Gibassier, domyślając się już początkowych zgłosek szarady, praw dalej!
— Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała w jednym z kątów izby, przybywszy do swej przyjaciółki, był list do pana Dominika Sarranti.
— „Cóż toi wykrzyknęła Barbetta, czy nie wrócił dotąd wasz mnich?“
— Nie, odrzekła przyjaciółka, oczekuję go co chwila...
— „To dziwne, że on tak długo nieobecny.“
— Czyż wiedzieć można kiedy powróci ksiądz... Lecz dlaczego mnie pytasz o niego?
— „Ponieważ widzę tu pismo oczekujące“, odrzekła Barbetta.
— Tak, przyniesione wczorajszego jeszcze wieczora.
— „A to śmieszne! wygląda, jakby ten list pisała kobieta.“
— Mylisz się, rzekła przyjaciółka, od pięciu lat jego tu zamieszkania, nie dostrzegłam żadnej buzi kobiecej.
— „Dobrze ci mówić...“
— Ależ nie, nie; pisał to mężczyzna, który przeraził mnie nawet bardzo.
— „O! czyżby cię znieważył kumo?“ zapytała Barbetta.
— Bogu dzięki nie. Lecz widzisz, chrupnęłam sobie nieco i możesz wyobrazić sobie co uczułam, kiedy ujrzałam czarne jak węgiel straszydło...
— „Czy tylko to nie djabeł, przypadkiem?“
— O! wcale nie, byłby mi przecie całą izbę napełnił wonią siarki i smoły. Otóż pytał o powrót Dominika, a gdy odpowiedziałam, że jeszcze nie wrócił, rzekł: „oświadczam więc pani, iż zjawi się dziś wieczorem, albo jutrzejszego rana.“ Czyż to nie przestraszające?
— „Zapewne.“
— A! odpowiedziałam, na honor Periny! bardzo jestem z tego rada! „Czyż dlatego, że jest waszym spowiednikiem?“ zapytał przybyły z uśmiechem. — „Panie! zawołałam, wiedz, że nie wyznaję grzechów przed tak młodymi ludźmi.“ „Wyśmienicie! prosiłbym więc o pióro, napiszę do niego, czy tylko znajdzie się pieczątka?“ „O! co tego to nie posiadam,“ odpowiedziałam.
— „I rzeczywiście nie miałaś?“ zapytała Barbetta.
— Miałam! ale po co mi czynić ofiarę z laku, czy pieczątek jakiemuś tam nieznajomemu?
— „Tak, z czasem stałoby się to upadkiem twoich zasobów“.
— Nie dlatego, lecz żądać od kogoś pieczątki do listu, to wygląda na nieufność.
— „Tak, ozwała się Barbetta, a przytem przeszkadza przeczytać list po odejściu oddawcy. Ale ten, jak widzę, jest zapieczętowany?“
— Nie mów mi już o tem! póty przetrząsał pugilares, aż wyszukał jakiś stary opłatek.
— „Tak, że nie wiesz co w liście stoi?“
— A cóżby mi przyszło z wiadomości, że pan Sarranti bawi tu pod nazwiskiem Dubreuila, i że ma dziś o dwunastej czekać na księdza Dominika przy trzecim lewym filarze w kościele Wniebowzięcia?
— „Zatem odczytałaś?“
— Ciekawą byłam dlatego właśnie, że za pilnie ukrywał.
— W tej chwili, opowiadał dalej Carmagnole, zadzwoniono na wieży św. Sulpicjusza, i odźwierna krzyknęła:
— A! zapomniałam, iż pogrzeb o dziewiątej, a mój mężulek pije dotąd! Kogóż mam zostawić tu na straży, chyba kota naszego?
— „A mnie to nie masz?“ zapewniała Barbetta.
— Naprawdę? oddałabyś mi tę przysługę?
— „Takie głupstwo!“
Na tak uprzejme zapewnienie, wynajmująca krzesła udała się do właściwych jej posług, zakończył Carmagnole.
— Rozumiem, zauważył Gibassier, twoja Barbetta została, dla odczytania listu, bo otworzyć go nie tak wielka sztuka.
— Tak, rozpieczętowała nad parą ów list, przepisała, a w dziesięć minut później mieliśmy już kopię w ręku.
— A w niej było?
— Toż samo co odźwierna mówiła, wreszcie czytaj.
Gibassier wyczytał co następuje:
„Kochany synu, od dziś wieczór znajduję się w mieście pod imieniem Dubreuil, a pierwsze odwiedziny moje były u ciebie. Nie zastałem cię w domu, ale zawiadomiono mnie, że ci przesłano pierwszy mój list, spodziewam się przeto, iż stawisz się jutro w kościele Wniebowzięcia o 12tej w południe, gdzie czekać będę przy trzeciej kolumnie na lewo od wejścia“.
— A! westchnął galernik, wybornie.
Przy ciągłej rozmowie wstąpili w progi świątyni punkt o dwunastej, gdzie wspartemu o filar ojcu, syn klęczący całował ręce, niewidziany przez nikogo.
Mylimy się, dostrzegli go Gibassier i Carmagnole.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.