Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po wieczorze tak smutnym dla Petrusa, przypadał właśnie ów ostatni wtorek, w którym zaczyna się powieść nasza i w którym zrana widzieliśmy młodego malarza takim ponurym.
Na nieszczęście, dnia tego nie miał on posiedzenia, a nie wiedząc jak zabić czas, zaproponował przyjaciołom swym maskaradę w Gościnnym dworze, którą otwiera się nasze opowiadanie.
Skutkiem znużenia fizycznego, Petrus doszedł do tego, jak wiemy, że jeśli nie zapomniał o znużeniu moralnem, to je przynajmniej przezwyciężył. Przespał się nieco na stole szynkowni, ale wkrótce zbudziło go przybycie Chante-Lilas z praczkami z Vanvres.
Widzieliśmy, jak z przybyciem wesołej gromady, biesiada rozpoczęła się na nowo, potem, jak o piątej godzinie zrana rozeszli się z przyjacielem, gdyż Ludowik towarzyszył gromadzie do Bas-Meudon, a Petrus wrócił do siebie na ulicę Zachodnią.
Przypominamy sobie, że gdy Ludowik zapraszał go, iżby się zabrał z nimi, to Petrus z miną bardzo nietowarzyską powiedział: „Nie mogę, mam posiedzenie.“
Posiedzenie to miało rozstrzygnąć o losie jego życia.
Naznaczone ono było na godzinę pierwszą popołudniu. O dziewiątej godzinie zrana Petrus już był na ulicy Plumet.
Wróciwszy do domu, położył się i próbował zasnąć, ale samotność i milczenie oddały go na łup strasznej burzy serca. Wtedy tysiączne zamiary przeszły mu przez głowę, z których ani jeden nie zatrzymał się w myśli; w miarę, jak mu się przedstawiały, uznawał je za niepraktyczne.
Wybiła dziewiąta, a Petrus nie powziął jeszcze żadnego postanowienia, czuł tylko, że dłużej czekać nie jest w stanie. Wyszedł, choć nie wiedział dlaczego.
Jak szuler, który utracił cały majątek a ma nadzieję odzyskania go, oczekuje dwie godziny naprzód otwarcia szulerni, która po majątku, pochłonie może jego honor, tak Petrus, ubogi gracz, który serce tylko swe stawił na kartę, wybiegł z domu, myśląc jakby odzyskać tę ostatnią stawkę.
Szedł jak warjat, to prędko, to zatrzymując się bez powodu, z ulicy Mont-Parnasse na ulicę Plumet, przechodził obok pałacu marszałka i znów innemi ulicami wracał na ulicę Mont-Parnasse.
Wstąpił do kawiarni, nie na śniadanie, ale dla zabicia czasu; wypił filiżankę czarnej kawy, próbował czytać dzienniki. Dzienniki! A co go obchodziły sprawy europejskie, jakie miały dlań zajęcie rozprawy w Izbie? Nie rozumiał nawet, jak można zabazgrać tyle papieru o niczem. Filiżanka czarnej kawy i pięć lub sześć przerzuconych dzienników, doprowadziły Petrusa do godziny jedenastej.
Gdy jedenasta uderzyła na wieży Inwalidów, wyszedł z kawiarni i przypomniał, że trzeba czekać jeszcze dwie godziny. Wtedy postanowił udać się w dłuższą drogę, ażeby trwała najmniej z godzinę. W którą stronę się udać? Miał zajęcie tylko w pałacu marszałka. Nagle przyszła mu na myśl historja nimfy Carity.
Z tej chorej dziewczynki, z tej Róży zimowej, którą pielęgnowała Regina, miał on zdjąć portret do obrazu, który zamierzał wykonać według opowiadania Pszczółki i którego szkic rzucił zaraz na posiedzeniu, wymyślając figurę według opisu małej naratorki.
Znalazł więc cel dla swych myśli. Stanowiło to w rzeczy samej dobry kawał drogi, od Inwalidów na ulicę Triperet.
Zaszedłszy tam, Petrus przypomniał sobie, iż nie wie numeru domu, ale ponieważ ulica miała wszystkich dwanaście, chodził więc od bramy do bramy i pytał gdzie mieszka Brocanta. Przy jednym z tych domów, a był to numer jedenasty, nie mógł się pytać, gdyż nie zastał nikogo, ale po wnijściu, po ciemności korytarza, po spadzistości schodów, pewnym był, że trafił do celu.
Po przebyciu spadzistych schodów, znalazł się naprzeciw drzwi z prostych desek, zamkniętych z wewnątrz. Zastukał z pewnem wahaniem, bo pomimo dokładnego opisu miejscowości, zdawało mu się niepodobnem, ażeby istoty ludzkie mieszkały w takiej norze.
Zaledwie zdążył zapukać, kiedy odezwały się natychmiast szczekania co najmniej dziesięciu psów. Wtedy Petrus nie miał już wątpliwości żadnej.
W przerwie szczekania, słaby głosik zapytał harmonijnie:
— Kto tam?
Petrus nie spodziewał się tego zapytania, to też odpowiedział naiwnie:
— Ja.
— Co za ja?
Wymieniając swoje nazwisko, Petrus nie objaśniłby tej, która zapytywała, przyszło mu więc na myśl użyć imienia panny de Lamothe-Houdan, nakształt paszportu.
— Przychodzę od nimfy Carity, rzekł.
Róża, bo była to ona, wydała okrzyk radości, przybiegła drzwi otworzyć i znalazła się oko w oko z Petrusem, którego nie znała. Przeciwnie Petrus poznał ją natychmiast.
— Ty jesteś Róża? zawołał.
Jednem rzutem oka, objął całość nory, do której mu otworzono.
Na pierwszym planie dziewczynka w sukience ze zgrzebnego płótna, sfałdowanej i ujętej w pasie sznurem, stała bosemi nogami, głowę mając udrapowaną czerwoną chusteczką.
Na drugim planie, na krokwi, wrona skrzecząca pól niespokojnie, pół wesoło. W głębi nareszcie poddasza, wyglądające z pudła psy wyły, skomlały, szczekały. Był to, rzeczywiście, obraz skreślony przez Pszczółkę.
— Ty jesteś Róża? zapytał Petrus.
— Tak, panie, odpowiedziała, pan przychodzisz od księżniczki?
— To jest, moje dziecię, rzekł Petrus wpatrując się w malowniczą istotę, którą miał przed oczyma, chciałbym, ażebyśmy we dwoje uczynili jej niespodziankę.
— Niespodziankę? O! bardzo chętnie! Niespodziankę, która sprawi jej przyjemność?
— Tak sądzę.
— A jaką?
— Ja jestem malarzem, moja dzieweczko i chciałbym narysować dla niej twój portret.
— Mój portret? Jak to zabawnie! Już ze trzech lub czterech malarzy chciało robić mój portret, a przecież ja nie jestem ładna.
— Przeciwnie, moja miła, jesteś śliczniuchną.
Dziewczynka potrząsła głową.
— Ja wiem jaka jestem, rzekła, mam zwierciadło.
I pokazała Petrusowi odłamek lusterka, który Brocanta znalazła na ulicy, szukając gałganów.
— I cóż? zapytał Petrus. Czy chcesz, żebym narysował twój portret?
— To nie do mnie należy, rzekła dziewczynka, to rzecz Brocanty.
— A co ona odpowiadała innym malarzom?
— Zawsze odmawiała.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
— Czy myślisz, że i mnie odmówi?
— Nie wiem... Gdyby może jakie słówko od księżniczki...
— Ależ ja nie mogę prosić księżniczki, skoro dla zrobienia jej niespodzianki chcę ciebie naszkicować.
— To prawda.
— A gdyby też zapłacić za to Brocancie?
— Chciano już zapłacić.
— I odmówiła?
— Odmówiła.
— Dam jej dwadzieścia franków za dwugodzinne posiedzenie, tylko, żeby przyszła z tobą do mojej pracowni.
— Odmówi.
— Więc jakże zrobić?
— Nie wiem sama.
— Gdzie ona jest?
— Poszła szukać mieszkania.
— Więc opuścicie to poddasze?
— Opuścimy, bo tak chce pan Salvator.
— Kto to jest pan Salvator? zapytał Petrus, zdziwiony, że słyszy w ustach dziewczynki imię swego nocnego towarzysza.
— Pan nie zna pana Salvatora?
— Czy ty mówisz o posłańcu z ulicy Żelaznej?
— Właśnie.
— Więc go znasz?
— To mój dobry przyjaciel, troskliwy o moje zdrowie, który zawsze się niepokoi, czy mi czego nie brakuje.
— A jeżeli pan Salvator pozwoli, ażebym zrobił twój portret, to czy wtedy Brocanta sprzeciwiać się będzie?
— Brocanta zgadza się na wszystko, czego żąda pan Salvator.
— Więc mam się udać do pana Salvatora?
— To najpewniejszy sposób.
— Ale tobie samej, czy to nie przykrem jest, że zrobić chcę twój portret?
— Mnie? I owszem.
— Więc będzie ci to przyjemnie?
— Bardzo przyjemnie! Tylko pan zrobisz mnie ładną, nieprawdaż?
— Zrobię cię taką jaką jesteś.
Dziewczynka znowu potrząsła głową.
— Nie, rzekła, kiedy tak, to nie chcę.
Petrus spojrzał na zegarek: było południe.
— Ułożymy to wszystko z panem Salvatorem, rzekł.
— Tak najlepiej, odezwała się Róża, o! niech tylko pan Salvator pozwoli, a Brocanta nie będzie śmiała odmówić.
— Dobrze! powiadam ci, że oprócz tego, będzie dobrze zapłacona.
Róża uczyniła poruszenie ustami, mające znaczyć: „Oh, nie to ją skłoni.“
— A ty, co sobie życzysz, żebym ci dał w nagrodę za to, że mi pozwolisz zrobić swój portret?
— O! to prosiłabym dużych kawałków czerwonej materji, albo niebieskiej, z pięknemi obszewkami złotemi!
Dzika, jak dziecię cygańskie, Róża lubiła barwy jaskrawe i złociste frendzle.
— Będziesz miała to wszystko, rzekł Petrus.
I zrobił poruszenie ku drzwiom.
— Zaczekaj pan, odezwała się dziewczynka.
— A co?
— Pan nie powiesz jej, że mnie znasz.
— Komu?
— Brocancie.
— Nie.
— Nie powiesz jej pan, że mnie widziałeś.
— Dlaczego?
— Łajałaby mnie, żem panu otworzyła drzwi w jej nieobecności.
— Nawet gdybym jej powiedział, że przyszedłem w imieniu nimfy Carity?
— Nie trzeba jej nic mówić.
— Czy masz powód?
— Gdyby wiedziała, że księżniczka pragnie mieć mój portret...
— To co?
— Żądałaby od niej pieniędzy, a ja nie chcę, ażeby ona sprzedawała mój portret księżniczce, ja chcę, ażeby księżniczka otrzymała go w podarunku.
— Dobrze, moje dziecię, rzekł Petrus, a więc sza!
Róża, uśmiechając się swym ślicznym ale smutnym uśmiechem, uczyniła wielkim palcem znak krzyża na ustach zaczerwienionych gorączką, co miało znaczyć, że ona ze swej strony będzie zupełnie niemą.
Petrus spojrzał na nią po raz ostatni, jakby dla wyrycia sobie jej postaci w pamięci, na wypadek gdyby jakimś szczególnym zbiegiem okoliczności nie mógł się już widzieć z biedną żebraczką. Potem z kolei uśmiechnął się i rzekł:
— Dobrze, poproszę pana Salvatora o pozwolenie albo o rozkaz dla Brocanty, by przyprowadziła ciebie do mojej; pracowni, ale jeżeli on odmówi?...
— Jeżeli odmówi? zapytała Róża. No, to i tak księżniczka będzie miała mój portret przez pana zrobiony; już ja upewniam pana!
Petrus wyszedł, dając życzliwy znak Róży na pożegnanie.
Dziewczynka za nim drzwi zaryglowała.