Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VII Cały tekst |
Indeks stron |
Ktoś co nic lepszego nie miał do roboty, jak uważać na to, co działo się na ulicy Pocztowej pomiędzy ósmą a dziewiątą wieczór, czyli we dwie godziny po przedstawieniu, które może nazbyt długo opowiadaliśmy czytelnikom naszym, nie darmo straciłby czas, gdyby był choć trochę zwolennikiem przygód nocnych i fantastycznych.
Przypuszczając, że czytelnik od chwili gdy połączył się z nami, nie jest nieprzyjacielem podobnych przygód, poprosimy go, ażeby poszedł z nami na miejsce, z którego postanowiliśmy poprowadzić nasze obserwacje.
Miejsce to, jak powiedzieliśmy, leży na ulicy Pocztowej; scena przedstawia mały domek jednopiętrowy, o jednych drzwiach i jednem oknie, wychodzącem na ulicę. Może ten dom miał inne jeszcze drzwi i okna, ale te musiały wychodzić na dziedziniec lub ogród.
Była godzina wpół do dziewiątej wieczór, a gwiazdy świecąc jasno, obchodziły uroczystość pierwszych dni wiosny.
Była to istotnie piękna noc, jasna i światła, pogodna i cicha, jak noc letnia, noc poety lub kochanka.
Rozkosznie było przechadzać się w tę pierwszą noc ocieploną, i zapewne też, ażeby doznać tego uczucia, pełnego zarazem przyjemności idealnych i zmysłowych, człowiek jakiś, ubrany w długi szary surdut, blizko od godziny przechadzał się w dół i na górę ulicy Pocztowej, ustępując za węgieł domu lub wchodząc we framugę bramy, jeżeli kto zaszedł mu drogę.
Rozważywszy jednak, można się było zdziwić, że ten miłośnik natury dla odetchnięcia pierwszym powiewem wiosennym, wybrał ulicę tak pustą a nadewszystko tak błotnistą, jaką była wtedy ulica Pocztowa, chociaż deszcz od tygodnia nie padał.
Przechodząc około domu, któryśmy opisali, zatrzymał się małą chwilkę, ale snąć dostateczną do zbadania tego co chciał; gdyż zwróciwszy się z drogi, to jest w stronę Kolegjum Rollina, szedł prosto przed siebie, spotkał drugiego człowieka, zapewne także zwolennika nocnych piękności natury, i wyrzekł doń jedno tylko słowo:
— Nic.
Człowiek, do którego stosował się ten wyraz, udał się w górę ulicy Pocztowej, gdy poprzedni schodził właśnie na dół.
Następnie drugi ten człowiek, wykonawszy ten sam manewr, to jest rzuciwszy przelotnie okiem na dom, postąpił jeszcze kilka kroków, wszedł w ulicę Puits-qui-Parle, i tam spotkawszy trzeciego zwolennika natury, wyrzekł do niego półgłosem tenże sam wyraz.
— Nic.
I szedł sobie dalej, gdy trzeci człowiek przechodząc około niego, kierował się do owego domu, popatrzył nań, jak dwaj poprzedni, i szedł w górę ulicy Pocztowj, aż do zbiegu ulicy Ulm. Tam, zetknąwszy się twarz w twarz z czwartym, wyrzekł wyraz, który już słyszeliśmy dwa razy:
— Nic.
I ten czwarty człowiek, z kolei minąwszy trzeciego, skręcił na ulicę Pocztową, obszedł dom, spojrzał jak poprzednicy, i ruszył dalej w dół ku Kolegjum Rollina, gdzie spotkał pierwszego miłośnika natury, przechadzającego się w szarym surducie. Wyrzekł toż samo słowo, którego nie potrzebujemy powtarzać, ominął pierwszego w surducie szarym, który szedł dalej, aż póki nie spotkał dwóch innych ludzi idących razem. Wtedy zanucił piosnkę z Jokondy:
Piosnka ta wówczas była bardzo modną; to też powtarzali ją kolejno, ale zawsze półgłosem, owi czterej ludzie, którzy wzajem powiedzieli do siebie przedtem wyraz: nic.
Ci zaś nowi dwaj ludzie, co wywołali ten nokturn pięciogłoskowy, zatrzymali się tak jak poprzedzający, naprzeciwko małego domku, w tem tylko różniąc się od tamtych, że stanęli pod drzwiami rozmawiając tak cicho, iż człowiek w szarym surducie, przechodząc koło nich wciąż z piosnką na ustach, nie mógł uchwycić ani jednego słowa z tego, co mówili.
Po dziesięciu minutach trzej inni ludzie, a za nimi czwarty, wszyscy okryci szaremi płaszczami, podeszli ku dwom ludziom stojącym przed domem.
Wyższy wzrostem od dwóch najpierw przybyłych, ujął kolejno rękę trzech nowoprzybyłych; potem wyrzekłszy do ucha każdemu pierwszą połowę samarytańskiego wyrazu „lamma,“ którego oni drugą powiedzieli mu połowę, wydobył z kieszeni niewielki klucz, włożył go w zamek, lekko drzwi otworzył, wpuścił pięciu towarzyszów, spojrzał na prawo i na lewo w ulicę i sam nareszcie wkroczył do domu. Zamykał on drzwi zewnątrz w chwili, gdy pierwszy i drugi człowiek ukazali się razem w dwóch końcach ulicy, idąc równym krokiem spotkali się przed domem.
Tam wymienili znowu wyraz:
— Sześć.
Poczem pociągnęli każdy w swoją stronę powtarzając wyraz „sześć“ innym zwolennikom natury, którzy już słyszeli i odpowiadali wyraz „nic.“
Nie uszli jeszcze dwudziestu kroków, aliści idący na dół spotyka jednego człowieka, idący zaś do góry, trzech; ludzie ci, choć przybywający z dwóch przeciwnych stron, zatrzymali się i połączyli przed tajemniczym domem.
Kiedy ci trzej nowoprzybyli weszli do domu za poprzednimi sześcioma, dwaj spacerujący znowu puścili się w pochód, spotkań i wymienili nową liczbę: Dziesięć.
Nareszcie po dwóch godzinach, weszło tym sposobem do domu sześćdziesięciu ludzi, grupami po dwóch, trzech, czterech i pięciu, a nigdy więcej, jak sześciu razem.
Było trzy kwadranse na jedenastą, kiedy dyletant, który zanucił arję z „Jokondy,“ zaintonował po raz wtóry, ale na ten raz wpadł na wielką pieśń ze „Zbiega:“
Zaledwie doszedł do czwartego wiersza, kiedy z dwóch stron ulicy Pocztowej, to jest, z przecznicy Vignes i ulicy Puits-ąui-Parle wyszło siedmiu innych ludzi, którzy na uczynione przezeń zapytanie: wielu ich jest?... odpowiedzieli bez namysłu: Sześćdziesiąt.
— To dobrze, wyrzekł dyletant. Potem, jak wódz wydający rozkazy: Baczność wszyscy! dodał.
Ci, do których rozkaz ten był wymierzony, zbliżyli się nie odpowiadając.
Człowiek w szarym surducie mówił dalej:
— Papillon stanie za domem, Carmagnole na prawem skrzydle, a Volauvent na lewem. Avoine i inni zostaną przy mnie. Wszak dobrze wybadaliście okoliczne miejscowości, nieprawdaż?
— Tak jest, odpowiedziano jednogłośnie.
— Jesteście dobrze uzbrojeni?
— Dobrze.
— Czy wiesz co masz robić, Carmagnole?
— Wiem, odrzekł głos z akcentem prowansalskim.
— Czy masz instrukcje, Volauvent?
— Wiem, odpowiedział głos z akcentem normandzkim.
— A czy masz rydel, Carmagnole?
— Mam.
— A czy masz sznury, Volauvent?
— Mam.
— Więc rozrzućmy królewski bruk: do roboty, a żywo.
Trzej ludzie oznaczeni imionami Papillon, Carmagnolle i Volauvent, znikli z szybkością dowodzącą, że Volauvent, (wiatronogi) i Papillon (motyl) godni byli swego przezwiska, a że Carmagnolle obchodził się bez żadnego przydomku, było to skutkiem dumy przywiązanej do nazwiska rodowego.
— Co do nas, Avoine, rzekł dowódzca gromady, przejdźmy się razem, jako dobrzy przyjaciele a pogadamy, jako dobrzy mieszczanie.
Potem, wziąwszy szczyptę tabaki z tabakierki rokoko, otarłszy fularem okulary, ustawiwszy je delikatnie na nosie, zwolennik natury, dyletant, człowiek, który pragnął pogadać, jako dobry mieszczanin, zapuścił obie ręce w kieszenie i udał się w pochód ze swym patrolem.
Przechadzka była niedługą. Dowódzca gromady wszedł w ulicę Puits-qui-Parle, stanął tak, ażeby nie stracić z oczu tajemniczego domu, dał znak towarzyszom, ażeby rozeszli się w głąb ulicy, tak jednak, iżby byli na zawołanie i zatrzymał jednego tylko przy sobie.
Był to wielki, długi drab, chudy, blady, zezujący, z głową Bazyla na karku.
— A teraz, my dwaj, rzekł dyletant, z tobą tylko, Avoine.
— Na wasze rozkazy, panie Jackal, odpowiedział agent.