Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
W którym czytelnik nielubiący uroczystych wystąpień, bez względu jakieby one mogły mieć skutki w polityce, raczy przejść się tymczasem na spacer.

Muzyka niezgodna w tonach, odzywająca się w głębi, wyszła wreszcie na zewnątrz.
Przez ciąg dziesięciu minut trwał jeden okrzyk śmiechu i burza oklasków.
Każdy z dwóch artystów podszedłszy na brzeg sceny, trzy nizkie ukłony złożył publiczności, następnie Fafiou cofnął się a Kassander pozostał na przodzie i rozpoczął monolog następujący, wyjątek z ulicznej literatury, kwitnącej w r. 1827, spisany przez jednego z przyjaciół naszych, a który radzi jesteśmy stawić przed oczy czytelników, w całej jego prostocie.

SCENA 1.
Kassander, marzący na przodzie sceny; następnie Gille w głębi.

Kassander. Niech mnie djabli porwą jeśli wiem gdzieby znaleźć sługę, któryby był uczciwy, sprytny i mało jedzący, t. j., któryby posiadał trzy cnoty teologiczne dobrych służących! Im dalej postępujemy, tem dalej i świat postępuje, a idzie od złego do gorszego: o należytą usługę bardzo teraz trudno!... Gdzie licho wyniosło poczciwych lokajów? Czyby do krainy w jakiej nie ma panów? Sprawa to ważna do tego stopnia, iż myślałem nieraz, czyby nie usługiwać sobie samemu, lecz po rozwadze, że skąpym jestem niezmiernie, zdjęła mnie obawa o zapłatę, której nie wymógłbym nigdy na własnej osobie, a przytem zamarłbym z głodu niechybnie, gdyż pierwszym warunkiem w ugodzie ze służącym jest u mnie, aby żywił się on swoim kosztem! Porzućmy więc te zamiary i szukajmy lokaja mniej odemnie wymagającego. (Rozglądając się w około). Cóż ja widzę?... E! to istotnie posługacz jakiś; biegnie jak postrzelony, spoglądając w górę. Hej! przyjacielu!... Nie słyszy, wciąż gapi się... Przyjacielu!... Miejmy nadzieję, że napotka kamień i przewali się... O! masz tobie, leży. (Podchodzi do Gilla i podnosząc go): Gdzie tak biegniesz, szalony?
Grille. Panie, widzisz przecie, że biedź już przestałem.
Kassander (na stronie). Słusznie mówi; chłopiec rozsądny widać. (Głośno). Wybacz: wziąłem jeden czas za drugi. Za kim pędziłeś?
Gille. Za, ptakiem!
Kassander (na stronie). Rozumiem teraz, dlaczego chłopiec oczy zwrócone miał w powietrze. (Głośno). A jakże ptak ów wymknął się?
Grille. Bo otworzyłem drzwiczki od klatki.
Kassander. Pocóż otworzyłeś?
Gille. Bo klatka zabrzydzoną była i zła woń dręczyła ptaka.
Kassander. Widać ztąd, że pozostajesz w służbie?
Gille. A! panie, po nieszczęściu, jakie mnie oto spotkało, uważać się mogę za wolnego, a jeśli potrzebujesz moich usług...
Kassander. Do kroćset! muszę wiedzieć naprzód zkąd wyszedłeś?
Gille. Z domu.
Kassander. Nie wątpię... ale z czyjego?
Gille. Dom należy do pewnego biskupa.
Kassander. A jakież tam spełniasz obowiązki?
Gille. Byłem dotąd kucharzem dworu.
Kassander. Ho! ho! musisz gotować wyśmienicie! Ileż; żądałbyś odemnie?
Gille. Za co?
Kassander. Za usługę.
Gille. O! bądź pan spokojny; wezmę wszystko, co tylko wpadnie mi pod rękę.
Kassander. Pytam, na jakiej stopie myślisz wejść do posług u mnie?
Gille. Wejdę na własnych stopach, panie.
Kassander. No, więc dobrze, sądzę, że pogodzimy się gładko.
Gille. I ja pewnym tego jestem.
Kassander (patrząc na niego). Eh! eh!
Gille (patrząc na Kassandra). Oh! oh!
Kassander. Wyraz twojej twarzy przypada mi do gustu; barwa włosów prześliczna, a nos zachwyca mnie nadewszystko! Teraz, zobaczymy tylko, czy twój głos odpowiada upierzeniu.

Gille (śpiewa)

Szwajcar idąc z okolicy,
Z Niemiec, z ojczystej ziemicy...

Kassander. Co ty pleciesz?
Gille. Obciąłeś pan usłyszeć mój głos, więc śpiewam.
Kassander (na stronie). Ten chłopiec zaczyna mi się podobać coraz więcej! (Głośno). Nie zrozumiałeś dwójznacznika; chciałem zadać ci kilka pytań dla przekonania się, czy nie zupełnie pozbawionym jesteś zmysłów.
Gille. O! nic łatwiejszego, pytajcie panie; nikt lepiej odpowiedzieć wam nie może, jak nowy służący.
Kassander. Rzeczywiście, spostrzegam, że lubisz mówić dużo... Wytłómacz mi naprzykład... Zapomniałem, jak ci na imię?
Gille. Nazywam się Gille, do usług.
Kassander (na stronie). Nader ujmujący to chłopczyna! (Głośno). Otóż, mój drogi Gillu, wytłómacz mi, jakim sposobem ryby zapuszczają się w głąb rzeki, a nie toną?
Gille. A któż panu mówił, że nie toną?
Kassander. Bo opuściwszy się do dna, wracają na powierzchnię.
Gille. Nie utonione to wracają, panie, ale inne.
Kassander (po krótkim namyśle). Co prawda, mógłbyś mieć słuszność poniekąd.
Gille. Czy więcej jeszcze rozwiązać mam zadań?
Kassander. Zapewno! Jakim sposobem dzieje się to, że księżyc wstaje wtedy właśnie, kiedy słońce kładzie się spać?
Gille. Panie, nie księżyc wstaje podczas układania się słońca do snu, lecz słońce wstaje, wówczas, kiedy księżyc zasypia.
Kassander (zdumiony). Na honor! nigdy nie pomyślałem o tem! Ty musisz być chyba astronomem, Gille?
Gille. Tak, panie.
Kassander. A czyjego słuchałeś wykładu?
Gille. Pana Galileusza Kopernika.
Kassander. Wielki to człowiek!... Otóż, kiedy jesteś uczniem tak znakomitego mędrca, rozwiążesz prawdopodobnie zadanie, jakie przedstawić ci zamierzam. Czy sądzisz,, iż Opatrzność sprawiedliwie postąpiła z moją osobą, udzielając mi dwie tylko ręce, gdy trzymam pięć stóp i cztery cale?
Gille. O wiele stała się ona niesprawiedliwszą względem osła, dając mu cztery stopy bez żadnej ręki.
Kassander (zachwycony). Ten chłopiec znajduje odpowiedź na wszystko. (Do siebie, postąpiwszy ku widzom). Istotnie, napotkałem służącego, który pełen jest rozsądku, będzie więc dla mnie z całem poświęceniem, i uczynię go może kiedyś zięciem moim, jeśli ma trochę odłożonego, grosza. (Głośno). No, odpowiadaj, Gille.
Gille. Wszak nie co innego spełniam, panie.
Kassander. Prawda... Czy kawalerem jesteś, Gille?
Gille. Jeżeli tylko nie pomylono się w akcie urodzenia.
Kassander (na stronie). Śmieszny, nie zrozumiał. (Głośno). Pytam czy jesteś bezżennym, czy żyjesz w celibacie?
Gille. W celibacie, jak Joanna d’Arc!
Kassander. Co to ma znaczyć?
Gille (tajemniczo). Chcę powiedzieć, iż mógłbym wypędzić Anglików.
Kassander. Przy sposobności korzystać będziemy z tego... lecz dajmy pokój rozprawom politycznym.
Gille. Dobrze, panie, mówmy o filozofii, botanice, astronomii, piśmiennictwie, naukach, pyrotechnice. (Przerywając). Ale, ale, co do pyrotechniki, cóż ja tam widzę? Cu to jest?
Kassander (spoglądając za wskazaniem palca). Butelka, wina, którą przynieść kazałem dla ochłody.
Gille. Czy znajdujesz się pan w stanie do mnie podobnym?
Kassander. Być może... a w jakim że ty znajdujesz się?
Gille. Okrutne czuję pragnienie.
Kassander. O! zwykłe to moje uczucie!
Gille. Zdławiłbym chętnie szklaneczkę.
Kassander (na stronie). Sprytny błazen! (Głośno). Dobrze więc, Gille! rozprawiać będziemy zapijając, albo pić. gawędząc, jak wolisz. Widzę, jesteś chłopcem porządnym.
Gille. Pod tym względem pan się omyliłeś, ja niczego nie pożądam krom pieniędzy.
Kassander (przerywając mu giestem i na stronie). Znowu nie zrozumiał. (Głośno). Powiedzieć obciąłem, że jesteś młodzieńcem bez wad.
Gille. Rzeczywiście, panie, bez kawałka waty, choć zimno na dworze.
Kassander. Ależ nie to. Mówiłem, że posiadasz sztukę dobrego prowadzenia się.
Gille. Bo ja niegdyś prowadziłem ślepych po żebraninie.
Kassander (na stronie). Musimy zmienić przedmiot rozmowy; błazen ma umysł zapieczętowany w obec niektórych pojęć. (Głośno). Czy długo służyłeś chłopcze?
Gille. Tak, panie, nie przeszkadza mi to jednak być zupełnie nieużytym.
Kassander. I komu niosłeś swe usługi?
Gille. Najpierwej, ojczyźnie...
Kassander. Jakto! byłeś żołnierzem? mój zuchu.
Gille. Tak, jako rekrut, drogi panie, przez trzy miesiące.
Kassander. A czy przypadkiem nie byłeś ranionym?
Gille. Byłem.
Kassander. A w jakie miejsce?
Gille. W sam środek serca! Zranił mnie postępowaniem swojem generał.
Kassander. Cóż on ci złego uczynił?
Gille. To uczynił, że kazał przebiegać równinę we wszystkich kierunkach.
Kassander. Cóż u licha! czy dla rozgrzania się? To musiał być chyba zakatarzony.
Gille. A ponieważ nie spotkaliśmy wcale nieprzyjaciela, przeto pozwoliłem sobie oświadczyć, że generał szukał wiatru po polu.
Kassander. Jakiego wiatru?
Gille. Że gonił wiatr po polu; za co osadzono mnie w areszcie.
Kassander. Bo generał nie zrozumiał twojej metafory. A jak długo siedziałeś w kozie?
Gille. Trzy lata panie.
Kassander. W jakiej miejscowości wznosiło się to więzienie.
Gille. Nie „wznosiło się“ ono, panie, owszem, zapadało.
Kassander. Rozumiem... tak, że znalazłeś się...
Gille. Zapadniętym, panie.
Kassander. Ale ja pytam, w którem miejscu znajdowało się więzienie?
Gille. W pobliżu morza.
Kassander. Którego? Gille. Śródziemnego.
Kassander. Znam pewne miasto leżące przy brzegach Śródziemnego morza, w którem przebywałem.
Gille. Ja także panie.
Kassander (szukając w pamięci). Nazywało się Tu, tu, tu...
Gille. Lon, lon, lon! Kassander. To właśnie, Tulon! a! biedny mój chłopcze, więc i ty zakosztowałeś galer?
Gille. Wszak nie ma rzemiosła, któreby krzywdziło.
Kassander. Istotnie... komuż więcej służyłeś prócz ojczyzny?
Gille. Służyłem na zabawkę jednej z moich współrodaczek.
Kassander. Która zmusiła cię pewnie do zwiedzenia wielu krajów.
Gille. Tak jest, panie; a przekonałem się wtedy, iż podróże odbywane z dziewczętami męczą daleko bardziej, aniżeli morskie.
Kassander. Zyskałeś jednak pewnie cośkolwiek w tak długiej służbie.
Gille. O tak! zyskałem dwie przykrości.
Kassander. Zgadzam się, ale odwrotnie.
Gille. Tak zdarzało się, że się ze mną niegodnie obchodzono i odwrotnie.
Kassander (na stronie). Nie rozumie głuptas. (Głośno). Chcę powiedzieć, że po tylu przejściach musiałeś polubić i zaprowadzić w życiu pewien ład.
Gille. O! tak. Całe moje spodnie są pełne łat.
Kassander. Nie o tem mówię, ale czy masz jakie pieniądze gotowe?
Gille. Gotowy jestem wziąć je zkądbądź.
Kassander (na stronie). Jeszcze nie pojmuje. (Głośno). Czy odłożyłeś co na stronę.
Gille. Dawno już odłożyłem na stronę wszelkie wybryki młodości. Cóż robić! człowiek starzeje się.
Kassander. Znam ja to dobrze, chłopcze, lecz nie odpowiedziałeś mi dotąd na zapytanie.
Gille. Jakto?
Kassander. Chciałem wiedzieć, czy nie masz gdzie umieszczonych pieniędzy?
Gille. I czemuż nie powiedziałeś mi pan od razu o co chodzi: posiadam pięćdziesiąt talarów dożywotniej płacy, zostawionej mi przez nieboszczkę ciotunię.
Kassander (zachwycony). Do kroćset! sto pięćdziesiąt franków rocznie! wiesz, że to suma?
Gille. Zapewne, suma złożona z dodania piętnastu tysięcy centymów.
Kassander. Ale ja mówię, że to piękna sumka.
Gille. Rozumiem, powiedzieć chcecie, że to nie ta co śpiewają w kościele.
Kassander. Gille.
Gille. Panie.
Kassander. Przełożyłbym ci rzecz pewną.
Gille. Jaką?
Kassander. A przystaniesz?
Gille. Przystanę, jeżeli nie odmówię.
Kassander. Mam córeczkę.
Gille. Naprawdę?
Kassander. Słowo honoru!
Gille. Swoją własną?
Kassander. I nieboszczki żony mojej.
Gille. A więc ona jest córką żony twojej, panie, nie twoją.
Kassander. Przepraszam bardzo: należy do nas obojga. (Na stronie). Chłopczyna tak niewinny dotąd, iż nie rozumie podobnych rzeczy. (Głośno). Mówiłem więc, iż posiadam córkę piękną, cnotliwą, skromną i nader ucieszną dziewczynę.
Gille. A zatem, panie, jest to dziewczyna do uciechy.
Kassander. Od niejakiego czasu szukam dla niej męża odpowiedniego; napotykam ciebie wypadkiem, i mówię: Gille, czy chcesz zostać moim zięciem?
Gille. Nie powiadam, że nie.
Kassander. Cóż mi przyjdzie z tego, jeśli nie rzekniesz: tak.
Gille. Musiałbym pierwej zobaczyć przedmiot, panie.
Kassander. Ukażę ci go natychmiast.
Gille. Chętnie zobaczę, ale za darmo!
Kassander. Zapewne. (Na stronie). Widzę, że to chłopak oszczędny.
Gille. A jaki wyznaczasz pan jej posag.
Kassander. Podobny temu, jaki ty wnosisz, rocznie pięćdziesiąt bitych talarów.
Gille. Wybornie.
Kassander. A więc mogę przywołać córkę?
Gille. Przywołaj pan.
Kassander. Zirzabello! (Do Gilla). Spodziewam się, iż będziesz zadowolony.
Gille. Utrzymujesz pan, że piękna?
Kassander. Żywy mój portret.
Gille. Do pioruna, nic szczególnego.
Kassander. Rozumie się, że upiększony.
Gille. Dzięki Bogu.
Kassander (woła głośniej). Zirzabello! Hola! Zirzabello I trzeba zachrypnąć, gdy zajdzie konieczność przywołania tej kuropatewki.

SCENA 2.
Ciż sami, Izabella.

Izabella (zbliżając się po cichu i przykładając usta do ucha ojca swego, krzyczy:) Otóż jestem!
Kassander. Przeklęta jędzo! chciałaś, żebym pękł ze strachu.
Izabella. A dlaczego ojcze wrzeszczysz, jak kij, który zgubił swojego ślepego pana?
Kassander. A czemu nie przychodzisz na pierwsze wezwanie?
Izabella. Ponieważ straciłabym rychło nogi, gdybym przybiegać miała na tak częste przywoływania. Co potrzebujesz ojcze?
Kassander. Patrz.
Izabella. Na co?
Kassander (ukazując Gilla). Na tego ślicznego chłopca.
Izabella. Na tego piekarczyka?
Kassander. Jakże podoba ci się ten młodzieniec?
Izabella. O! poczwara!
Kassander. To mąż twój przyszły.
Izabella. Co znowu!
Kassander. Tak, dałem mu już słowo.
Izabella. To możesz je cofnąć.
Kassander. Co mówisz?
Izabella. Ja mam poślubić takiego zapustowego błazna? Nigdy, to skóra i kości.
Gille. Wychudzony jestem, panieneczko, to prawda, ale przy dobrej woli wszystko zmienić można.
Izabella. Z taką postacią idzie się do szpitala, wiesz mój miły!
Kassander (do Gilla). A tobie, jak się podoba moja córka?
Gille. Cudowna!
Kassander. A więc! na rogi szatana przysięgam! że będzie twoją małżonką. Zostawiam was, trzymaj ją sobie.
Gille. Dobra rada, a jak mnie opuści, to ludzie powiedzą, że była na utrzymaniu.
Kassander (na stronie). Nigdy nie rozumie rzeczy! (Odchodzi).

SCENA 3.
Gille, — Izabella.

Izabella. O! jakże nieszczęśliwą jestem w mojem nieszczęściu! i jak moja matka dowolnie rozrządzająca wyborem ojca dla swej córki, mogła mi dać podobnego rodzica.
Gille. Niesłusznie, panno Zirzabello miotasz takie złorzeczenia na obywatela, który był autorem dni twoich. Czy zamordować cię chce, dając za małżonka tak dorodnego młodzieńca?
Izabella. Ja, twoim małżonkiem... to jest ty, moją żoną?....
Gille. Przepraszam! sądzę, że mylisz się panienko Zirzabello.
Izabella. Tak, lecz ty rozumiesz mimo pomyłki. Nigdy!
Gille. Gdybym jednak, w cztery oczy, z prawą ręką na sercu, a lewą za pasem, wyznał, że pokochałem się nagle..
Izabella. A w kim?
Gille. W tobie!... Patrz, oto stoję już z prawą ręką na sercu, z lewą za paskiem, spoglądam w oczy twoje, i mówię: kocham cię panno do wściekłości! Cóż odpowiesz teraz?
Izabella. Na pochlebne to wyznanie odpowiem w ten sam sposób, tylko, że zupełnie inaczej. Uważam cię za pochodzącego ze szlachetnej rasy, i myślę, że mówię do kawalera; ztąd też położę w tobie całe zaufanie.
Gille. Słucham pilnie: mów!
Izabella. Czy chcesz, ażebym była otwartą?
Gille. Bądź.
Izabella. A więc! od chwili ujrzenia cię, stałeś się dla mnie obmierzłym.
Gille. O nieba! o podwójne nieba!
Izabella. Przestań, i pozwól mi wypowiedzieć resztę. Po pierwsze nie kocham cię, bo nienawidzę; powtóre, zadurzoną jestem do szaleństwa w szlachcicu znakomitego domu.
Gille. Jak nazwisko tego paskudnika rywala? Izabella. Pan Leander.
Gille. Znam go i ja, lecz po takiej oznace, że wlepiłem mu kilkanaście policzków, których nigdy mi nie zwrócił.
Izabella (wymierzając mu policzek). Masz! zwracam ci dług, daj mu pokwitowanie!
Gille (oburzony). Panno Zirza... wiedz że nie pozwolę nastąpić sobie na pięty!
Izabella. Posiadasz więc oko kuropatwie?
Gille. Nie; jest to sposób mówienia.
Izabella. O! nie udawaj ze mną! Mówiłam ci więc, przed wydzieleniem policzka i powtarzam, że do szaleństwa kocham pana Leandra. Zaczęliśmy się umizgać wzajem już w połowie marca.
Gille (na stronie). A to dopiero chytra kotka! (Głośno). Od któregoż to roku?
Izabella. 1820! widzisz, że nie od wczoraj. Rozerwij więc małżeństwo nasze, choćby przez wspaniałomyślność.
Gille. A! zanadto cię kocham, panienko, żeby się na to odważyć! Izabella. Uczynisz, jak zechcesz, ja słóweczko mam do powiedzenia; jeśli zaślubisz mnie, słowo uczciwej dziewczyny, zrobię cię wnet rogaczem. Tem gorzej, że zmusiłeś mnie do wymówienia tak nieprzyzwoitego wyrazu; wszystko mi przecież jedno. (Odchodzi).

SCENA 4.

Gille (sam). Któżby mógł uwierzyć, że to córka „własna“ czcigodnego starca, który nadchodzi? Złóżmy mu podziękowanie uprzejme.

SCENA 5.
Gille, Kassander.

Kassander. I cóż Gille?
Gille. I cóż, panie?
Kassander. Co sądzisz o moim owocu?
Gille. Uważam go za trochę dojrzały.
Kassander. Dojrzały?
Gille. Ażeby nie powiedzieć, że nadpsuty.
Kassander. Mości Gillu! co to ma znaczyć?
Gille. Mówię, co mówię.
Kassander. Czy śmiałbyś spotwarzyć nawet cnotę?
Gille. Nie znasz pan czasem niejakiego Leandra?
Kassander. Do kroćset! jakżebym nie miał go znać!
Gille. Otóż ten ogrodnik zużytkował wasz owoc, nie czekając na mnie.
Kassander. Wiem o tem, ale że to nicpoń, zapędziłem go już daleko.
Gille. To jest on wmówił w pana, że odszedł.
Kassander. Choćby i tak! Ty jesteś człowiekiem o jakim marzyłem dla córki mojej i musisz ją poślubić.
Gille. Pragnę tego gorąco.
Kassander. Zaklnij się więc, że weźmiesz ją za małżonkę! a ja przysięgam ci na pięć tysięcy djabłów i dziesięć tysięcy rogów, że nie oddam jej nikomu prócz ciebie, bezpośrednio, czy pośrednio wreszcie.
Gille. Przeklinam się więc jak dorożkarz. Niech mnie wszyscy djabli wezmą, niech mnie potem nagła śmierć ogarnie, jeżeli kiedy pojmę za małżonkę jaką inną osobę, jakiejkolwiek płci, jeżeli to nie będzie panna Zirzabella, wasza domniemana córka.
Kassander. Doskonale zaklęcie, do pioruna! do szatana! do kroćset tysięcy! najczarniejszych djabłów! Przysięga twoja rozczuliła mnie okrutnie, więc też i ja przyrzekam ci wzajemnie, iż córka moja Zirzabella do nikogo prócz ciebie, czy to wprost, czy nie wprost, należeć nie będzie. Zawołam ją znowu i podyktuję ostateczną wolę.
Gille. Chcesz więc umierać? panie teściu?
Kassander. Pragnę wygłosić najwyższą wolę moją, (spostrzegając listonosza), eh! eh! któż to przybywa?
Gille (zatykając nos): W każdym rasie nie fabrykant perfum.

Kassander. Nie, listonosz.
SCENA 6.
Ciż sami, listonosz.

Listonosz (z nosem do góry). Hej, panie Kassander!
Gille. Zdaje mi się, że on pana szuka.
Kassander. Tak myślisz? Listonosz (ciągle spoglądając w górę). Hej! panie Kassander!
Gille. Przekonywasz się, kiedy twoją nazwę wygłasza.
Listonosz. Hej! panie Kassander!
Kassander. Chcesz widzieć się z panem Kassandrem, mój przyjacielu?
Listonosz. Jeżeli wątpisz, to chyba głuchym jesteś, mój panie!
Kassander. Tak, to ja jestem.
Listonosz. Głuchym?
Kassander (na stronie). Nie rozumie. (Głośno). Nie, ja jestem Kassander.
Listonosz. Niepodobna!
Kassander. A to dlaczego?
Listonosz. Ponieważ na liście położono: Pan Kassander, ulica Księżycowa...
Kassander. Cóż więc! alboż nie znajdujemy się na ulicy Księżycowej?
Listonosz. Lecz napisano, że na piątem piętrze, a pan stoisz wśród ulicy.
Kassander. Nic nie szkodzi, jestem panem Kassandrem, mieszkającym przy ulicy Księżycowej, ale obecnie znajduję się pod gołem niebem.
Listonosz. Nie zostaniesz pan Kassandrem, dopóki nie przeniesiesz się na piąte piętro.
Kassander. To dalej! zaraz wejdę. Stój i patrz, czy będę tam.
Listonosz. Dobrze.
Kassander (wychodząc). Nic mnie nie rozumie!

SCENA 7.
Listonosz. — Gille.

Listonosz. Mój przyjacielu, nie znasz czasem w tej okolicy miasta niejakiego Gilla?
Gille. O znam; dzielny chłopiec, mina szlachetna, postać okazała.
Listonosz. Być może?
Gille. Stoi właśnie przed tobą.
Listonosz. Gdzie?
Gille. Masz go przed oczyma.
Listonosz. Aj! aj!
Gille. Cóż to?
Listonosz. Więc to pan nazywasz się Gille?
Gille. Wątpisz jeszcze?
Listonosz. Przebóg! stosownie do opisu, jaki...
Gille. Na szczęście, mam przy sobie moje akta osobiste.
Listonosz. Po cóż mi one?
Gille. Znajdziesz tam mój opis.
Listonosz. Ha! zobaczmy.
Gille (wydobywając z kieszeni papier, czytając:) Przystań w tulonie, hm!... hm!... Ja niżej podpisany, naczelny dozorca... hm!... poświadczam hm!... hm!... że urodzony Gille, tak! liczący dwadzieścia dwa lata...
Listonosz. Doskonale!
Gille. Wzrostu stóp pięć, cal jeden...
Listonosz. Wyśmienicie!
Gille. Nosa zagiętego w trąbę...
Listonosz. Brawo.
Gille. Cery bladej...
Listonosz. Dobrze.
Gille. Włosów musztardowych...
Listonosz. Tak, wszystko zgadza się, jesteś, pan Gillem.

SCENA 8.
Ciż sami. Kassander.

Kassander (w oknie piątego piętra). Hola! posłańcze! Listonosz. Biegnę. (Do Gilla). Proszę o dziesięć soldów.
Gille. Za co?
Listonosz. list.
Gille. Za list? Jakto! że piszą do mnie mam płacić za to?
Listonosz. Bez wątpienia.
Gille. Ja zaś sądzę, że ten koszta ponieść winien, kto chce mieć honor piśmiennej rozmowy ze mną.
Kassander. Posłańcze!
Listonosz. Idę! zaraz! (do Gilla). No, dawajże pan pięćdziesiąt centymów!
Gille. Kiedy niedowierzam twojemu listowi.
Listonosz. Jakto?
Gille. Widziano nieraz listy nabijane prochem maszyn piekielnych.
Listonosz. Odmawiasz pan przyjęcia listu, jeśli jest nabity?
Gille. Rozumie się, bo jeśli nabity, to może wystrzelić.
Listonosz. Tem gorzej dla pana, bo są tu wiadomości o pieniądzach.
Gille. Hm? Więc to list osobisty z „pieniędzmi?“
Listonosz. Nie inaczej.
Kassander. Hola! posłańcze!
Listonosz. Natychmiast!
Gille. Na, masz twoje pięćdziesiąt centymów.
Listonosz. Dziękuję.
Gille. Ale, ale, list ma na sobie datę przed ośmiodniową?
Listonosz. Tydzień dla przebycia drogi z Pantin, to nie wiele.
Gille. Ale napisano tu: „pilny“.
Listonosz. Panie, temu jedynie się spieszy, kto pisze, nie temu kto odnosi.
Gille. Dosyć... odejdź, gdyż torba twoja pełna zaraźliwych wyziewów.
Listonosz. Bo zapakowałem w nią móżdżek na śniadanie.
Kassander (z długą nitką w ręku). Posłańcze!
Listonosz (przysuwając się pod okno). Jestem! jestem!
Kassander. A cóż! uznajesz mnie teraz za pana Kassandra z ulicy Księżycowej, z piątego piętra?
Listonosz. Nie powiadam, że nie.
Kassander. Przyszlij że więc list.
Listonosz. A pan, rzuć trzy soldy.
Kassander. Masz. (Rzuca).
Listonosz. Dziękuję. (Przymocowywa list do nitki). Ciągnij pan!
Kassander. Doskonale! (Ciągnie papier, lecz nagle okno pierwszego piętra roztwiera się, a wysunięta ręka chwyta go w przebiegu). E! posłańcze!
Listonosz. Cóż tam nowego?
Kassander. Jakto! nie widzisz?
Listonosz. Owszem.
Kassander. Kradną mój list.
Listonosz. Pański list kradl pewnie inne! To piękne za nadobne.
Kassander. Błazen! nie rozumie mnie! Zejdę na pierwsze piętro i upomnę się o zwrot zagrabionego listu. (Zamyka, okno).

SCENA 9.
Gille, sam.

Teraz, kiedy pozostaliśmy sami, rozpatrzmyż w spokoju, co donoszą nam w tem piśmie. (Otwiera list:) „Mam honor zawiadomić pana, iż Benjaminek, trzeci z wnuków jego, zupełnie już wyzdrowiał; wygląda obecnie jak drzewo zwane „uroczem“, inaczej nie umiem wysłowić się“... (Przerywając). Dziwna rzecz! ani myślałem być ojcem kiedykolwiek w życiu, aż tu naraz staję się dziadkiem? Niech i tak będzie, wyjaśni się to może w dalszym ciągu. Czytajmy: „Czyby nie czas już było udzielić zezwolenia na małżeństwo zawarte od lat siedmiu, o jakiem nie wiedziałeś, panie, choćby ta wiadomość ogołocić miała głowę twoją z reszty siwych włosów?“... (Przestając czytać). Wyśmienicie! otóż i siwe włosy! niech sobie wreszcie będą niebieskie, zielone, czarne, żółte czy różowe, na wszystko pozwalam, lecz białe! nigdy, nigdy nie przystanę na to! Idźmy dalej! (Czyta). „Czy nie opłakana to rzecz, iż wiedząc, że córka twoja, panna, jest matką trojga dzieci, upierasz się wydać ją za tego głupca Gilla?“... (Przerywając). O kimże on prawi? (Czyta). „Czekam na odpowiedź waszą panie, donosząc zarazem, iż otrzymałem maleńki spadek, przynoszący dwieście franków rocznie, który mnie i Zirzabeli pozwoli żyć w umiarkowanym dostatku. Pisz do mnie odwrotną pocztą! Twój sługa, przywiązany, Leander“. (Po chwili namysłu): Nie! nie! szaleństwa takiego nie popełniłbym nigdy, ażeby on będąc prawdziwym ojcem córki, a dziadkiem trojga bębnów, wydać ją miał za kogoś innego, jak za ojca jej dzieci! Jakiem prawem ten Leander pozwala sobie twierdzić, że jestem ojcem, a jeśli już tak być ma, to jak ośmiela się wątpić o mojem sercu ojcowskiem?... (Po krótkiej przerwie, uderzając się w czoło. Gdyby jednak posłaniec wręczył mi list nie do mnie adresowany!... (Patrzy na kopertę). A! tak, nie do mnie! „Pan Kassander, ulica Księżycowa, na piątem piętrze“. A więc ów stary Pandur chciał oddać mi w małżeństwo skromniutką córkę swoją, obdarzoną trojgiem pędraków, z których ostatni zwie się Benjaminem! O! poczekaj oszuście stary! Ale otóż nadchodzi. Nie wydajmy się z oburzeniem i zobaczmy, dokąd posunie nikczemność!

SCENA 10.
Gille, Kassander.

Kassander (wchodzi, czytając): „Mam zaszczyt donieść panu o bolesnej stracie, jaką poniosłeś w osobie panny Amenaidy Lamponisse, twojej ukochanej ciotki, zmarłej w dniu wczorajszym, w wieku lat siedmdziesiąt sześć“... (Przerywając). To dziwne! Nie miałem nigdy ciotki i jakże stało się, że umarła w kwiecie wieku?... Wreszcie, dzieją się rzeczy cudowniejsze jeszcze! Czytajmy dalej: „Jednocześnie też, miło mi zawiadomić pana, iż nie powinieneś liczyć na sto pięćdziesiąt franków dochodu nieboszczki, gdyż uznała za dobre wydziedziczyć cię na korzyść pewnego czeladnika od masarza z St. Menehould“... (Przestając). A to zadziwiające! zdawałoby się, iż ciotka, jakiej nigdy nie miałem szczęścia posiadać, wydziedziczyła mnie dla jakiegoś... oberwańca! Nie traćmy przecież odwagi, czytajmy dalej: „Rozumie się jednak, że gdybyś pan życzył sobie zaspokoić długi szanownej ciotki twojej, wynoszące niewielką sumkę, sto pięćdziesiąt tysięcy franków, piętnaście soldów i dziesięć denarów, to jegomość pan czeladnik masarski, dozwoliłby ci korzystać ze stu pięćdziesięciu franków dochodu rocznego, jaki w twojem miejscu odziedziczył. Zechciej więc, panie, zawiadomić mię natychmiast o twojej zgodzie lub odmowie na to położenie. Uniżony wasz sługa, Boudin de la Marne, w St. Menehould, ulica St. Giacomo, Nr. 9 stary, 11 nowy“. Nie rozumiem, co znaczyć może Nr. 9 „stary“... Tak, inaczej powiedziawszy, dawną liczbą była dziewiątka, a obecną jedenastka. (Namyślając się). No, ale cóż mi tu śpiewa ten notarjusz? Dziedziczę i nie otrzymuję spadku, numer stary i nowy — nowy i stary... Cóż on sobie myśli? jakiem prawem śmie traktować obywatela paryskiego na sposób St. Menehould? O! zapewne, że odpowiem mu natychmiast, chociaż poufałość jego zasługuje tylko na pogardę z mojej strony. (Po przestanku uderzając się w czoło). A jeżeli posłaniec omylił się we wręczeniu? (Spogląda na kopertę).
„Panu Gille, na bulwarze du Temple, pod wskazówką Niebieskiego Kompasu...“ A więc błazen ów chwalił się dożywotnią płacą, jakiej nie miał posiąść nigdy! Otóż to szachraj ostatniego rzędu!... Powstrzymajmy jednak uniesienie i zarzućmy go kilku pytaniami, ażeby poznać do jakiego stopnia gotów dojść w udawaniu. (Do Gilla). Cóż więc, kochany Gillu?
Gille. Cóż więc kochany teściu?
Kassander. Zadowolonym jesteś z wiadomości otrzymanych w liście?
Gille. A panu, czy donoszą coś szczęśliwego w piśmie tem?
Kassander. Tak, dosyć rad jestem z nowin...
Gille. Tem lepiej! I cóż tam piszą?
Kassander. Że w Vaugirard zbiory wina będą wyśmienite, gdyż deszcze padają od tygodnia, a zdaje się, że grunt tamtejszy potrzebuje wilgoci.
Gille. Dziwna rzecz! i mnie to samo piszą z okolicy Montmartre. Zbiór kartofli ma być niesłychanie obfity, ponieważ od tygodnia trwa susza zupełna; zdaje się, iż ziemia tamtejsza wymaga promieni słonecznych.
Kassander. Gille!
Gille. Panie.
Kassander. Czy zdołałbyś wytłómaczyć ten objaw powietrzny? Jakim sposobem słońce, sprzyjające wzgórzom Montmartre, szkodliwie wpływa na niziny Vaugirard?
Gille. Nic prostszego, panie; wynika to z położenia Vaugirard na południu, Montmartre zaś na północy. Równiny Vaugirard, wysuszone zwrotnikowym żarem, potrzebują wody, ażeby stać się mogły należycie płodnemi, kiedy śnieżne płaszczyzny otaczające szczyty Montmartre muszą mieć słońce w tym samym celu. Wszystko logicznem jest w przyrodzie.
Kassander. Porządek zachwycający.
Gille. Bezmiar światowy.
Kassander. Dobroć Boska.
Gille. Niezbadana tajemnica.
Kassander. Wszystko się zgadza.
Gille. Wszystko wiąże się wzajem.
Kassander. Cudowna harmonja.
Gille. Niepojęty myślą wytwór.
Kassander. Czytaj Talesa.
Gille. „Tales pater, Tales filius.“
Kassander. Czytaj Eudoxa.
Gille. Dobrze, lecz mówmy o czem innem.
Kassander. O czemże mówić chcesz?
Gille. O tobie, teściu.
Kassander. Lepiej o tobie zięciu. Czy pewnym jesteś otrzymania spadku po cioci Amenaidzie Lamponisse?
Gille. Jakto? Znasz pan nazwisko ciotki mojej?...
Kassander. Tak, znam je.
Gille. A jakim sposobem?
Kassander (uroczyście). Objaśnię ci to w kilku minutach, ale odpowiedz wprzód na zapytanie moje. Czy liczysz dotąd na owe sto pięćdziesiąt franków dożywotniej płacy?
Gille. A ty, mój teściu, czy zamierzasz jeszcze wydawać twoją dziewiczą córkę za mnie?
Kassander. Czybyś miał wątpić o mojem słowie, Gillu?
Gille. Co znowu! daleki jestem od podobnego zwątpienia.
Kassander. A to co ma znaczyć?
Gille. Że wiem o wszystkiem, stary głupcze!...
Kassander. A więc i mnie wszystko wiadome, młody intrygancie!
Gille. Zkąd wiesz?
Kassander. Nie potrzebujemy grać już w ślepą babkę; ciotka twoja Lamponisse obdarła cię do naga.
Gille. Za to też skromna córka twoja jest matką trzech, malców rodzaju męzkiego, z których najmłodszy, pan Benjamin, ma się o wiele lepiej.
Kassander. Zdrowszy jest?
Gille. O wiele, jak powiadam i rad jestem udzielić panu tak miłą nowinę.
Kassander. Kto zawiadomił cię o wyzdrowieniu wnuka mego?
Gille. Ten oto list... Kto ciebie, panie zawiadomił o śmierci mojej ciotki?
Kassander. Ten list.
Gille. Oddaj mi go, a ja oddam twój.
Kassander. Bardzo sprawiedliwie. Masz.
Gille. I ja zwracam. (Oddają sobie listy). W tej chwili, ponieważ znajdowano się przy zakończeniu czwartego aktu, nader zajmującego uwagę, taka cisza panowała wśród tłumu, że słychać było nieledwie oddech widzów. Nadchodziło rozwiązanie sztuki, którego ludzie w płaszczach, którzy przybyli ostatni na widowisko, oczekiwali z wielką niecierpliwością. Pod ten czas, dwaj pajace odczytywali swoje listy, rzucając sobie wzajem pioruny w spojrzeniu. Nareszcie, Kassander zaczął:
Kassander. Skończyłeś czytać, Gille?
Gille. Tak jest, a pan?
Kassander. Ja także.
Gille. A zatem, powinieneś wytłomaczyć mi, dlaczego nie zostanę zięciem twoim, panie?
Kassander. A zatem wytłomaczysz samemu sobie, dlaczego nie trwam już w zamiarze oddania ci za żonę córki.
Gille. Tak, lecz odkąd stajesz się pan ojcem poważnym, nie mogę pozostać w usługach twoich.
Kassander. Tak, lecz, że ja znowu usunąć się pragnę pod strzechę zięcia, który ma już służącego, zrozumiesz łatwo, iż niepodobna, abym mu sprowadził ciebie. Nie wypędzam cię więc, Gille, oddalam tylko.
Gille. Bez żadnego wynagrodzenia?
Kassander. Czy żądasz, abym dał ci łzę żalu na pożegnanie?
Gille. Kiedy kto oddala posługującego, daje mu cośkolwiek.
Kassander. To też oddalam cię ze wszelkiemi względami, jakie należą tak dostojnej osobie.
Gille. I nie wstydzisz się, kiedym stracił większą część dnia na słuchaniu bzdurstw twoich, zostawiać mnie bez zapłaty, stary filucie.
Kassander. Masz słuszność, drogi Gille, wyraz „filut“ przywodzi mi na pamięć jedno przysłowie.
Gille. Jakie to, panie?
Kassander. Jaka praca, taka płaca.
Gille. Cieszy mnie to bardzo!
Kassander. Masz pieniądze?
Gille. Nie, panie.
Kassander (uderzając go w tył nogą). A więc trzymaj.
Przedstawienie na wzniesieniu zewnętrznem skończyć się już miało na tem i Kassander kłaniał się z uszanowaniem publiczności, kiedy Gille, który zdawał się nabierać silnego postanowienia, widząc Kassandra schylonego naprzód, wziął się natychmiast do wykonania obietnicy i wymierzył mu w odpowiedzi cios tak potężny, że pan dyrektor padł między widzów!
Gille. Na honor, panie, rzetelne obrachunki tworzą szczerych przyjaciół.
Kassander, u szczytu zdumienia, podniósł się i oczyma szukać zaczął Gilla, ale ten był już daleko.
W tejże chwili ruch wielki powstał między tłumem; ludzie okryci płaszczami szeptali sobie wzajem do uszu: Oddał mu! oddał, oddał! A następnie, wydostając się z tłoku, mówili do rozmaitych gromad: To „na dzisiejszy wieczór!“
Wyrazy te, jak szmer niezrozumiały, tłoczyły się wzdłuż całego bulwaru. Potem widziano ludzi tajemniczych rozsypujących się w ulicę Temple, to w ulicę św. Marcina, św. Dyonizjusza, Rybną, a wszyscy dążyli w stronę Sekwany rozmaitemi drogami, lecz jako towarzysze, mający nie spóźnić się na zebranie w jednem i tem samem miejscu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.