Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Park, w którym słowik nie śpiewał.

Salvator słuchał dopóki nie ustał tentent konia i wtedy spojrzał naokoło siebie.
Był w ogromnym parku, w części jego najbardziej zadrzewionej. Brezyl zdawał się tylko oczekiwać rozkazu, by ruszyć w drogę. Siedział on, ale drżenie ciała okazywało niecierpliwość, a oczy jego błyszczały w ciemności, jak dwa ogniki.
Księżyc ślizgał się po niebie chmurnem i raz żywo oświecał, to znów zniknąć za tumanem mgły ciemnej, we mrok zanurzał ziemię.
Salvator nie wiedząc gdzie go zaprowadzi pies, zaczekał na chwilę mroku, któraby mu pozwoliła puścić się w miejsce otwarte. Chwila ta niebawem nadeszła.
Skłamałbym może, gdybym powiedział, że serce mu nie biło, ale ponieważ uspokajał go powód przybycia, więc niepodobna było dostrzedz na jego twarzy myśli, które go zaprzątały. Zdjął tylko strzelbę z ramienia, spróbował czy dobrze lufy nabite, obejrzał zamki, wziął w rękę, zamiast nieść ją na ramieniu i korzystając z chwili gdy niebu i ziemia zamroczyły się:
— Ruszajmy w drogę, mój dobry psie, rzekł.
Pies rzucił się naprzód, Salvator poszedł za nim. Ale nie było to rzeczą łatwą; krzewy i zioła rozrosły się na wszystkie strony i potworzyły zagajenia, w których doskonale musiało być zwierzynie, ale gdzie człowiek postępował z trudnością. Przybyli do drogi, na której trawa rosła na półtory stopy. Droga ta prowadziła do rodzaju łąki. W głębi tej łąki widać było czarną powierzchnię, która nagle zaiskrzyła się jak srebrne zwierciadło.
Był to staw; co kilkanaście kroków, jak nieruchome widma, wystawały posągi mitologiczne dokoła niego.
Brezyl zdawał się spieszyć do stawu, ale Salvator nie wiedząc czy dom należący do parku zamieszkałym jest lub nie, szedł tak, ażeby w chwili jakiej obawy, można się było schronić w gąszcz.
Wstrzymał więc zapał psa, który posłuszny szedł na dziesięć kroków przed nim, równo, jakby go wstrzymywała obroża żelazna.
Było coś głęboko żałosnego w widoku wszystkich tych przedmiotów, które potrącał wzrok Salvatora.
— Dziwiłoby mnie, mówił do siebie, gdyby w tem miejscu nie była popełniona jaka straszna zbrodnia. Cień tu czarniejszy niż gdzieindziej, światło bledsze niż gdzieindziej, drzewa mają minę smutną... Mniejsza o to! skoro już jesteśmy, idźmy dalej.
Gdy chmura gęstsza od innych znów naszła na księżyc, Salvator postanowił korzystać z mroku i przebyć przestrzeń otwartą pomiędzy skrajem lasu a brzegiem stawu. Jednak na skraju, Salvator stanął i powstrzymał Brezyla.
Przed nim, po drugiej stronie stawu, jak masa ponura i olbrzymia, przedziurawiona jednem tylko światełkiem błyszczącem z po za szyby małego gabinetu, wznosił się zamek Viry.
Zamek był więc zamieszkały, pomimo że park zdawał się być lasem dziewiczym, pomimo stanu dróg, które zda, wały się łąkami zapuszczonemi, skoro światło błyszczało w oknie.
Trzeba więc było podwójnej ostrożności.
Salvator zapuścił dokoła siebie wzrok myśliwca, nawykły do widzenia w ciemności i postanowił badanie doprowadzić do ostatka. Nie miał jednak pewności żadnej, głuche podejrzenia, spowodowane niemą trwogą Róży, oto wszystko.
Dlaczego ta uporczywość? Dlaczego dobrowolnie udawać się na poszukiwania rzeczy nieznanej? Bo zdawałomu się, że tą rzeczą nieznaną jest jakaś straszliwa zbrodnia i że nie dobrowolnie idzie na jej poszukiwanie, jak powiedzieliśmy, ale prowadzony gwałtem przez Opatrzność, którą zowią przypadkiem, a która ludziom uczciwym nadaje moc wyższą, potęgę odgadywania nadzwyczajną.
Grupa zielonych drzew wznosiła się o kilka kroków od stawu. Do tego stawu zdawał się ciągnąć Brezyl, jakoby do celu.
Salvator, korzystając z owego mroku, dostał się do zagajnika wraz z Brezylem. Ukryty w gąszczu świerków, pogłaskał po szyi Brezyla i powiedział tylko:
— Szukaj!
Natychmiast Brezyl poskoczył nad staw; znikł w trzcinach otaczających i znowu ukazał się pływając z głową po nad wodą. Płynął tak ze dwadzieścia kroków. Potem zatrzymał się, zakręcił w kółko i dał nurka.
Salvator nie stracił ani jednego ruchu psa zdawało się, że odgaduje jego zamiary z tą samą pojętnością, jak Brezyl odgadywał jego myśli. Wspiął się na palce, ażeby lepiej widzieć.
Po kilku sekundach Brezyl wypłynął. I znowu dał nurka. Ale tak jak za pierwszym razem, wypłynął nie sprowadzając nic na powierzchnię. Płynął wtedy do brzegu, zakreślając linję, która tworzyła kąt w porównaniu z tą, którą płynął z brzegu do środka. Przybywszy na brzeg, jak gdyby wietrząc trop, szedł kilka kroków nosem dotykając łąki. Następnie, podniósł głowę, wydał głuchy a żałosny jęk i pobiegł ku lasowi. Przechodził o dwadzieścia kroków od zagajenia, w którym stał ukryty Salvator.
Zrozumiał on, że nie daremnie Brezyl wracał do lasu. Gwizdnął z cicha.
Pies zatrzymał się wstrząsnąwszy nogami; jak koń nagle osadzony w miejscu.
Salvator nie chciał stracić z oczu Brezyla, ażeby niepotrzebował go wołać. Spojrzał więc znów naokoło siebie, a widząc wszędzie ciszę i samotność, przebył przestrzeń oddzielającą zagajenie od lasu równie szczęśliwie, jak przedtem.
Brezyl ruszył. Salvator poszedł za nim i niebawem obaj znikli w gęstwinie.
Wiedział on, że wszystkie ruchy psa, jakkolwiek zdają się sprzeczne, mają swój powód.
Wszedłszy napowrót do lasu, pies i pan przebyli trawnik, na którym puszczały się już pierwsze rośliny wiosenne, jak gdyby mimo złowrogiej fatalności ciężącej na tym przeklętym domu, natura dobra i miłosierna, przebaczała mu.
Przybyli do alei zdającej się zamkniętą w końcu. Tam pies znowu się zatrzymał i zdawał się namyślać.
Jedna z dróg prowadziła do ogrodu warzywnego, druga do ścieżki zagłębiającej się w las. Po kilku sekundach namysłu, Brezyl wybrał ścieżkę prowadzącą do lasu.
Salvator poszedł za psem. Szli tak przez kilka minut. Potem pies znowu się zatrzymał i zamiast iść dalej ścieżką, zapuścił się w gąszcz, nad kórym panowało jedno wielkie drzewo i u którego skraju stała ławka zdająca się być z tej strony celem przechadzki.
Salvator wszedł w gąszcz za psem. Pies wietrzył przez chwilę po gałęziach i suchych liściach, okrywających ziemię. To znów przycisnął nozdrza do ziemi, wdychając głośno wychodzące z niej wyziewy. Nareszcie dostawszy się do środka koła przez się zakreślonego, stanął nieruchomy, jak wryty. Rzekłbyś, że chciał przejrzeć coś w ziemi.
— I cóż, zapytał Salvator, co tam jest mój dobry Brezylu?
Pies nachylił głowę aż do ziemi, przycisnął pysk i pozostał tak nieruchomy, jak gdyby nie słyszał zapytania pana.
— To tu, nieprawdaż? to tu? zapytał Salvator, klękając na ziemi i dotykając palcem miejsca wskazanego przez pojętne stworzenie.
Pies żywo się poruszył, spojrzał na pana swemi wielkiemi wyrazistemi oczyma, wydał cichy jęk i znowu zaczął wietrzyć.
— Szukaj! rzekł Salvator.
Roland głucho mruknąwszy, płożył obie łapy zbliżone do siebie w miejscu, gdzie Salvator trzymał palec. I znowu wietrzył.
— „Eureka“ wyrzekł Salvator, jak matematyk Syrakuzański. Potem dla zachęcenia psa: Szukaj! rzekł, szukaj!
I Wtedy Brezyl jął drapać ziemię z taką zajadłością, jak gdyby cel tej wycieczki w ciemnościach, był nie gdzieindziej tylko tu.
— Szukaj! powtarzał Salvator, szukaj!
Z podobnąż furją pies zaczął drapać ziemię. Po dziesięciu minutach tej pracy, które wiekiem się zdawały Salvatorowi, Brezyl cofnął się nagle. Całe ciało jego zdawało się porwane drżeniem zgrozy.
— Co to jest, mój dobry psie? zapytał Salvator wciąż wsparty na kolanie.
Pies spojrzał i zdawał się mówić: Spojrzyj sam!
Jakoż Salvator spróbował zajrzeć, ale księżyc był zakryty i oczy jego daremnie usiłowały przebić mrok, głębszy jeszcze w otworze wygrzebanym przez psa, niż na powierzchni ziemi. Wyciągnął rękę i dosięgnął do głębi otworu; próbował zobaczyć ręką, nie mogąc zobaczyć oczyma. Palce jego cofnęły się skurczone. Dotknął czegoś co było miękkie, delikatne, jedwabiste. Zadrżał z kolei jak pies, tylko bardziej gorączkowo. Zrobił jednak wysiłek. Położył rękę na przerażającym przedmiocie!
— O! wyrzekł z cicha, nie ma co wątpić, to są włosy!
Pies przysiadł i jęczał; człowiek z czołem zroszonem, wahał się pociągnąć ku sobie te włosy.
Księżyc wyszedłszy z za chmur, nadawał jednemu i drugiemu powierzchowność fantastyczną.
W tej chwili pies zbliżył się do otworu, zanurzył w nim całą głowę, a Salvator czuł, że on liże z czułością te włosy między jego palcami.
— O! szepnął, co to jest, mój biedny Brezylu?
Ale Brezyl podniósł głowę i zamiast słuchać swego pana, zamiast lizać dalej te włosy, pod któremi Salvator czuł zarysowującą się czaszkę, skierował wzrok swój na drogę, szczękając zębami.
Salvator obejrzał się, ale nie widział nic. Przyłożył więc ucho do ziemi i posłyszał szelest zbliżających się kroków. Podniósł głowę i na ten raz ujrzał jakby widmo idące aleją i zbliżające się ku niemu.
Brezyl chciał się rzucić, ale Salvator schwycił go za skórę na szyi.
— Leżeć, Brezylu! rzekł, leżeć!
I sam też położył się na ziemię, około psa. Strzelbę przysunął pod rękę.
Wtedy, jakkolwiek cisza była głęboka, nawet ucho najwprawniejsze nie usłyszałoby oddechu człowieka, ni psa.
Północ wybiła na dzwonnicy Viry, a uderzenia brązu, drżące, rozeszły się w powietrzu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.