Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Dlaczego słowik nie śpiewał.

Widmo zbliżało się powoli. Przeszło o trzy kroki od Salvatora i usiadło na ławce.
Przez chwilę Salvator mógł mniemać, że to cień tego ciała, które jakaś nieznana zbrodnia złożyła w otworze u nóg jego. Słyszał jednak szelest kroków, a przecież cień nie kruszyłby suchych gałęzi, szeleścił liśćmi opadłemi.
Nie był to więc cień, była to kobieta. Tylko, jakim sposobem kobieta mogła błąkać się o północy w parku i siadać samotnie na ławce?
Promień księżyca oświecił nocną samotnicę, a po promieniu światła wzrok jej zdawał się wznosić do nieba.
Salvator mógł dojrzeć jej twarz: była mu zgoła nieznaną.
Była to panienka szesnastoletnia, z oczyma lazurowemi, z płowym włosem, z cerą pełną życia i świeżości. Oczy jej skierowane w niebo, były jakby w ekstazie. Tylko zdawało się Salvatorowi, że ciche łzy spływają po tej twarzy dziewczęcej.
Rzeczywiście, w godzinie tej szczęśliwi śpią.
Roland dorozumiawszy się, że to nie taki straszny nieprzyjaciel, ułagodził się.
Salvator spoglądał nietyle z niepokojem ile ze zdziwieniem. Naraz, imię jakieś wymówione w oddali przeszło w powietrzu. Dziewica drgnęła i przechyliła głowę w stronę zamku.
Salvator uczuł jak dreszcz przebiegł pod skórą Rolanda. Dorozumiał się, że pies warknie. Zbliżył się i do samego ucha szepnął mu:
— Cicho, Roland.
Powtórne wezwanie sprawiło, że dziewica powstała.
Salvator nie mógł przenieść na sobie, żeby się nie podnieść z ziemi. Zdawało mu się, że słyszy imię — Mina.
Po pięciu minutach, podczas których panienka, Salvator i pies, pozostali nieruchomi jak posągi, usłyszano wyraźnie imię Mina rzucone na wiatr przez mężczyznę.
Salvator podniósł rękę do czoła, mimowolnie wydając okrzyk zdziwienia.
Roland podniósł wargi w sposób groźny; ale Salvator naciskając mu ręką głowę, zmusił wyciągnąć szyję na łapach, powtarzając mu „cicho“ z tą przedłużoną i świszczącą intonacją, którą zwierzęta tak dobrze rozumieją.
Zapewne, gdyby uwaga jej nie była zwróconą na inny punkt, byłaby się dziewczyna domyśliła, że coś dziwnego dzieje się koło niej.
Dał się słyszeć krok pospieszny w pobliżu.
Przez chwilę dziewczę zdawało się chcieć wbiedz do lasu, ażeby się skryć lub uciekać, ale potrząsnęła głową, jak gdyby mówiła do siebie: „na nic się nie przyda!“ i usiadła.
Okrzyk oznajmił, że jest odkrytą.
Wtedy krokiem prędkim przeszedł przez aleję młodzieniec, a w nim Salvator poznał jeźdźca przebiegającego w chwili, gdy przesuwał się przez mur.
— O! Opatrzności, wyrzekł z cicha, gdyby to była ona!
— Mino!... Jesteś nareszcie! rzekł młodzieniec. Dlaczego znajdujesz się o tej godzinie na dworze, sama pośród lasu, w miejscu najgęstszem, najdzikszem z całego parku?
— A pan dlaczego o tej godzinie znajdujesz się w tym domu? zapytała dziewica, kiedy przyrzekłeś, że tu nigdy w nocy nie postaniesz?
— Przebacz Mino! Nie mogłem oprzeć się chęci zobaczenia ciebie. Gdybyś wiedziała jak cię kocham!
Panienka nic nie odpowiedziała.
— Powiedz, Mino, czy nie ulitujesz się nademną? Czy miłość szalona, przyznaję, ale nieprzezwyciężona, nie znajdzie w oczach twych łaski? Nie kochając mnie jeszcze... czy nienawidzisz mnie tak bardzo jak pierwej?
Dziewica milczała.
— Czyż podobna, ażeby dwa serca biły jedno obok drugiego, Mino, jedno tak wielką miłością, drugie tak wielką nienawiścią?
Młodzieniec chciał ująć rękę Miny.
— Wszak pan przyrzekłeś jeszcze, panie Loredanie, że nie dotkniesz mnie nigdy, rzekła, cofając rękę i odsuwając się na ławce, na której usiąść nie śmiał.
— Ależ nareszcie, mówił dalej, widocznie zmieszany tą lodowatą grzecznością, powiedz mi, dla czego tu przyszłaś?
— Czy pan chcesz, żebym powiedziała?
— Błagam cię.
— A więc słuchaj pan, a przekonasz się, że niczego się od pana nie obawiam, bo skoro uchybiasz obietnicy, Bóg wtedy zsyła mi objawienia.
— Słucham cię, Mino.
— Położyłam się i spałam... W tem, tak jak pana teraz przed sobą widzę, widziałam cię otwierającego drzwi do mego pokoju kluczem podwójnym, i wszedłeś... Zbudziłam się, byłam sama, ale powiedziałam sobie, że przyjdziesz. Wstałam, ubrałam się, wyszłam do parku i usiadłam na tej ławce.
— Mino, niepodobna?...
— Czy prawda, że wszedłeś pan do mego pokoju, mając klucz podwójny?
— Mino, przebacz mi!
— Nie mam panu nic do przebaczenia. Trzymasz mnie tu mimo mej woli; pozostaję, bo powiedziałeś pan, że jeśli ucieknę, to wolność i życie Justyna są zagrożone. Ale wiesz pan także pod jakiemi warunkami zostaję. Otóż, uchybiłeś tym warunkom.
— Mino, niepodobieństwem jest, ażebyś mogła się domyśleć, że do ciebie zdążam, przewidzieć, że miałem wejść...
— Odgadłam jednak, przewidziałam, a to oszczędziło panu wiekuistego wyrzutu, jeżeli wszelako możesz pan być do wyrzutu zdolnym...
— Co przez to rozumiesz?
— Że widząc pana wchodzącego do mego pokoju, byłabym się przebiła tym nożem.
I wydobyła z za gorsu klingę cienką i ostrą, ukrytą w pochwie od nożyczek.
Młodzieniec tupnął nogą niecierpliwie.
— A! tak, rzekła Mina, rozumiem, to okrutna rzecz, nieprawdaż? Być bogatym, wielmożnym, naginać kodeks do swej fantazji, módz rozrządzić wolnością i życiem niewinnego, kiedy ktoś jest sam zbrodniarzem i powiedzieć sobie „Mogę to wszystko, a nie mogę przeszkodzić tej nędznej dziewczynie zabić się, gdy ją zniesławię!“
— O! przeszkodzę ci jednak.
— Przeszkodzisz pan, pan?
— Tak, ja.
I młodzieniec szybkim ruchem pochwycił rękę, w której nóż trzymała.
— Wyrywając mi tę broń? rzekła Mina. Ależ ta broń, to tylko jeden sposób śmierci; po odjęciu go, pozostaję mi dziesięć innych. Czyż nie ma stawu naprzeciw zamku? Czyż nie mogę wejść na drugie piętro i rzucić się oknem na płyty marmurowe? O! cześć moja dobrze jest strzeżoną, przysięgam panu, bo jest pod strażą śmierci.
— Mino, nie zrobisz tego, co mówisz.
— Tak święcie, jak to, że pana nienawidzę, że panem pogardzani; tak święcie, jak to, że kocham Justyna, jak to, że nigdy nikogo innego kochać nie będę tylko jego. Tak święcie, panie, zabiję się w dniu, w godzinie, w chwili, w której nie będę godną pokazać się jemu. Po tem wszystkiem możesz pan mnie tu trzymać, jak długo będzie się panu podobało.
— Niech i tak będzie! rzekł młodzieniec zgrzytając zębami, zobaczymy, kto pierwszy się znuży.
— Zapewne ten, przy którym nie ma Boga, odpowiedziała dziewczyna.
— Boga! szepnął młodzieniec, Boga! zawsze Boga!
— Tak, wiem, że są ludzie, którzy nie wierzą lub udają, że nie wierzą, a jeżeli pan, nieszczęściem, jesteś jednym z takich, powiedziałabym ci: „Przy tym promieniu księżyca, który nas oświeca oboje, patrz na mnie uciśnioną niewolnicę: otóż! ja jestem spokojną i wierzącą, a ty jesteś pełnym zwątpienia i gniewu. Jest więc Bóg, ponieważ Ten Bóg pozwala, że jestem spokojną a ty wzburzony!
— Mino, rzekł młodzieniec, rzucając się na kolana, masz słuszność; trzeba wierzyć w Boga, który cię stworzył. Mnie potrzeba jednej tylko rzeczy do uwierzenia, to miłości twojej. Pokochaj mnie, a uwierzę.
Dziewica postąpiła krok wstecz, ażeby oddalić się od Loredana.
— W dniu, w którym pokochałabym pana, rzekła, przestałabym wierzyć w Boga, ponieważ nad zacność i prawość przeniosłabym zdradę i zbrodnię.
— Mino, rzekł młodzieniec, powstając i udając spokój, który widocznie go opuścił, widzę, że mnie przystoi być rozważniejszym z nas dwojga; oprzyj się oto na mojem ramieniu i wracajmy.
— Dopóki pan będziesz w tym zamku, nie wrócę.
— Przysięgam ci, Mino, że odjadę, jak tylko wrócisz.
— Zapewniam pana, że wrócę, jak tylko odjedziesz.
— Będziesz przyczyną, jeżeli dopuszczę się jakiej ostateczności! zawołał młodzieniec.
— Tu, w obliczu Boga, rzekła Mina wskazując na niebo, nie będziesz śmiał.
— Odchodzę więc, skoro mnie wypędzasz, ale ty sama mnie przyzwiesz, Mino!
Mina uśmiechnęła się pogardliwie.
— Bądź zdrowa, Mino!... A jeżeli Justyn będzie zgubionym, sobie tylko przypisz winę.
— Justyn, równie jak ja, jest pod opieką Boga, a źli nie więcej mogą przeciwko niemu, jak przeciwko mnie.
— Zobaczymy... Żegnam cię, Mino!
I młodzieniec, szlachcic z dziada pradziada, oddalił się żywo, wydając jakby ryk wściekłości. Po dziesięciu krokach zatrzymał się i obejrzał, azali Mina go nie przywoła. Mina stojąc nieruchomie, nie raczyła nawet odpowiedzieć na jego pożegnanie. Zrobił giest groźny i zniknął.
Mina bez poruszenia patrzyła na jego oddalenie. Ale kiedy straciła go z oczu, kiedy odgłos jego kroków zgasł w oddali, kiedy ujrzała się samotną i opuszczoną, musiało uczucie słabości przedstawić się jej umysłowi, gdyż opadła na ławkę, a łzy powstrzymywane przez uczucie godności, trysnęły gwałtownie.
— Mój Boże! wołała, wznosząc rozpaczliwym ruchem obie ręce do nieba, mój Boże! czyż nie rozciągniesz nademną swej miłosiernej ręki! Panie! Panie! dodała, zsuwając się z ławki, nie nademną, ale nad nim, nad Justynem, zmiłuj się Panie! Wysłuchaj mnie, odpowiedz, Panie miłosierny! Potem, z rozdzierającem łkaniem: Przebóg! przebóg! zawołała, czyż tak daleko, Panie, jesteś odemnie?
— Nie, Mino, odezwał się Salvator głosem brzmiącym i łagodnym zarazem, Bóg usłyszał cię i przysyła mnie ku tobie na pomoc.
— Wielki Boże! zawołała Mina, zrywając się przerażona i gotowa uciekać, kto tu jest, kto mówi do mnie?
— Przyjaciel Justyna. Nie obawiaj się...
Ale pomimo tych słów uspokajających, Mina krzyknęła przeraźliwie na widok wychodzącego z gęstwiny człowieka z psem wielkości zwierząt Apokalypsy; człowieka, który mienił się posłańcem Boga i przyjacielem Justyna.
Było to istotnie zjawisko fantastyczne, a dziewica daremnie chcąc je sobie wytłómaczyć, zakryła twarz rękami i schyliła głowę, mówiąc:
— O! ktokolwiek jesteś, bądź pozdrowiony! Niech się dzieje co chce, byłem nie należała do tego nędznika!
A teraz czytelnik wytłómaczy sobie dlaczego słowik nie śpiewał w parku, gdzie działy się tak okropne rzeczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.