Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Droga.

— Gdyśmy wyruszyli za Wersal, opowiadała dalej Mina, hrabia de Valgeneuse odwiązał chustkę zakrywającą mi usta i drugą, co mi pętała ręce. Wargi miałam we krwi, a prawie przez dwa tygodnie zachowałam na rękach siny ślad po węźle.
— Nędznik! szepnął Salvator.
— „Pani“, odezwał się hrabia Loredan, „widzisz, że ile mogę, tyle wolności daję tobie. Nie krzycz, nie wołaj: oświadczam z góry, że w ręku mym trzymam honor pana Justyna, życie jego nawet!“
— Pan? wykrzyknęłam z pogardą.
— „Dam ci dowód. Tymczasem zapewniam słowem honoru, że to, co mówię, jest prawdą“.
— Słowo honoru? powtórzyłam. Zaklnij się pan na co innego, jeśli chcesz, ażebym ci wierzyła.
— „Cokolwiekbądź, zastanów się pani nad tem co mówię“.
— Zastanawiam się panie, i uprzedzam, że nie będę odpowiadać. Daremnie więc będziesz pan do mnie mówił.
Zapewne hrabia zrozumiał znaczenie słów moich, bo przez całą drogę nie wyrzekł ani słowa. Przy rogatce powóz zatrzymał się, otworzono razem z obu stron drzwiczki. Chciałam wyskoczyć. Hrabia nie zatrzymywał mnie nawet, ale wyrzekł tylko te słowa: „Wiesz pani, że zabijasz Justyna!“ Nie wiedziałam jakim sposobem go zabijam, ale oceniłam mojego towarzysza podróży, który zdał mi się zdolnym do wszystkiego. Siedziałam cicho w kącie powozu. Wjechaliśmy do Paryża. Dotarliśmy do Pól Elizejskich, potem wzdłuż rzeki, przejechaliśmy most i zatrzymaliśmy się w ulicy. Stangret krzyknął: „Otworzyć“’ Brama otworzyła się ciężko; powóz wjechał w dziedziniec; wysiadłam. Dziedziniec zamknięty był ze wszech stron budowlami, wyjąwszy od ulicy...
— Tak, to właśnie! wyrzekł z cicha Salvator.
— Weszłam na ganek...
— Po pięciu stopniach?
— Tak, policzyłam je. Zkąd wiesz mój przyjacielu?
— Mów dalej, mów moje dziecię, idę za tobą krok w krok.
— Weszliśmy do dużego przedsionka. Niewielkie drzwiczki otwarły się przedemną, poszłam po ośmnastu stopniach...
— A na dziewiętnastym był próg do pokoju, do którego cię wprowadzono?
— Najzupełniej, jak mówisz!... Nie wiedziałam gdzie jestem.
— Ja wiem. Byłaś na ulicy Bac, w pałacu, który margrabia de Valgeneuse, ojciec hrabiego, odziedziczył po swym starszym bracie, „zmarłym bezdzietnie“ dodał Salvator, kładąc szczególny nacisk na ostatnie dwa wyrazy.
— Tak, teraz kiedy myślę o tem, wydaje mi się to prawdopodobnem. Drzwi otwarły się przede mną prawie tak magicznie, jak inne. Byłam w wielkiej komnacie wybitej papierem, zastawionej sprzętem dębowym, która zdawała się bibljoteką z powodu mnóstwa książek ustawionych przy ścianach, rozłożonych na krzesłach, a nawet na ziemi.
— Tak, rzekł Salvator, to pracownia.
— „Chciej pani tu poczekać chwilkę, rzekł do mnie hrabia i nie obawiaj się niczego. Jesteś u mnie, to znaczy, że nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Za chwilę będę miał zaszczyt z panią się zobaczyć. Mam wydać kilka rozporządzeń, i wyjedziemy natychmiast. Jeżeli czego potrzeba, proszę zadzwonić: w sąsiednim pokoju jest pokojówka.“
I oddalił się nie czekając odpowiedzi, pewny, że jej nie otrzyma. Zaledwie pozostałam sama, przyszła mi myśl rzucić się oknem i rozbić głowę o bruk; ale jedyny w tym pokoju otwór prócz drzwi, był w suficie, czyli na piętnaście lub więcej stóp wysokości! Padłam na kolana i wzywałam Boga. Bóg nie odpowiedział mi jeszcze, tak jak teraz przez twoje usta: nie miałam innej pociechy, tylko wypłakać wszystkie łzy moje. W tej chwili przyszło mi na myśl napisać do Justyna. Papier znalazłam, ale zabrano pióro i atrament. Szczęściem leżał na stole zapomniany pugilares a w nim był ołówek. Wyrwałam go żywo i czemprędzej napisałam dwa wiersze. O jedną rzecz obawiałam się tylko: tak mało mówiłam Justynowi, że go kocham, iż mógł sądzić mnie winną! Co do niego napisałam, już dziś sama nie wiem.
— Ja wiem, rzekł Salvator.
— Wiesz?
— Wiem, bo byłem przy tem, kiedy odebrał list. Napisałaś do niego te kilka słów:
„Porywają mnie przemocą, uprowadzają... nie wiem dokąd!... Ratuj mnie, Justynie! Ratuj mnie, mój bracie! lub pomścij mnie, mój mężu!“
— Tylko jakiego użyłaś sposobu, ażeby mu doręczyć ten list, tego nie wiemy dobrze, i zdaje mi się, że pod tym względem Brocanta coś nam zataiła.
— Powiem ci to w dwóch słowach, odrzekła Mina. Ledwiem położyła adres, usłyszałam stąpanie w sieni; ukryłam list na piersiach i czekałam. Ukazała się pokojówka i oddała się do mego rozporządzenia; niechciałam jej posług, odeszła. List był napisany, ale jak go przesłać? Położyłam przy adresie ponętę silnej nagrody, i liczyłam na Opatrzność... Usłyszałam znów stąpanie, i nateraz wszedł hrabia.
— „Czy gotową pani jesteś towarzyszeć mi?“ zapytał.
— Wiesz pan, że nie mogę postąpić inaczej, odpowiedziałam. I wstałam z miejsca.
— „Proszę,“ odezwał się zimno.
Zeszliśmy przez te same schody i znalazłam się na tym samym dziedzińcu. Przy schodach czekała kareta innego kształtu i barwy, niż ta, co nas przywiozła. Hrabia puścił mnie przodem, sam wszedł następnie. Brama otworzyła się znów, kareta ruszyła. Nie znam zgoła Paryża, tak, że nie mogę powiedzieć, jakiemi jechaliśmy ulicami. Wreszcie nie myślałam o niczem innem, jak tylko o przesłaniu tego listu Justynowi. Mogłam wprawdzie za pozór wziąć gorąco, spuścić szybę powozu, i rzucić list na ulicę, ale było błoto, i przechodnie mogli zdeptać go nie widząc. Co robić?... Zdaleka zobaczyłam światła, coś jakby migocące pochodnie, zdawało mi się, że to maski. Zażądałam, ażeby spuścić szybę; ale hrabia obawiając się zapewne, ażebym nie zawołała o pomoc, odmówił wyraźnie.
— Ależ ja się duszę, rzekłam.
— „Za chwilę, odpowiedział, mieć pani będziesz powietrze.“
Przejechaliśmy przez jakiś rynek, wstąpili w długi szereg wązkich i źle zabrukowanych ulic, na których konie potykały się co chwila. Zdala spostrzegłam drgające światełko, które zdawało się przytwierdzone do jakiegoś gzemsu, następnie zdawało mi się spostrzegać poruszający się kształt ludzki. Przeszło mi przez głowę, że to musi być pewno gałganiarz; w takim razie, jeżeli usłyszy spadający jaki przedmiot, podniesie go niezawodnie a zobaczywszy obiecaną nagrodę, zaniesie list podług adresu. Jak tu zrobić, ażeby usłyszał spadający list? Tymczasem kareta pędziła szybko, zbliżaliśmy się pod światło, spostrzegłam wyraźnie kobietę. „Dobrze! pomyślałam, ta kobieta chodzi upatrując czegoś po bruku; znajdzie mój list.“ Wydobyłam go, ale podnosząc rękę do piersi, poczułam łańcuszek; był to łańcuszek od zegarka, który darował mi Justyn... Oto wszystko, co miałam od niego... Wszystko co miałam od Justyna!... mylę się, nie miałam przeciwnie nic, coby nie pochodziło od Justyna. Czyż to nie on od dziewięciu lat, obdarzał mnie wszystkiem, co mi było potrzeba? Biedny zegareczek! On mi tylokrotnie powiedział godzinę, w której Justyn miał przybyć, on mnie nie opuszczał nigdy ani dniem ani nocą, i miałam się z nim rozstać! Ale czyż to nie w nadziei zobaczenia się z Justynem czynię to poświęcenie? Zdjęłam go z szyi i ucałowałam gorzko płacząc; owinęłam list około zegarka i łańcuszek około listu. W tej chwili kareta się zatrzymała. Podjechaliśmy pod sam gzyms, na którym stała latarka. Hrabia uchylił przedniej szyby, i zwracając się do stangreta:
— „Czego się zatrzymujesz nędzniku? zawołał.
— „Panie hrabio, odpowiedział stangret, ta kobieta ostrzega mnie, że tędy nie można przejechać, bo przebrukowują ulicę.
— To wracaj i przejedz inną.
— „Tak ja właśnie robię.“
Była to dla mnie łaska nieba! Kiedy hrabia wychylił się naprzód, ja wyciągnęłam rękę przez otwór spuszczonej szyby, i rzuciłam moje zawiniątko, jak mogłam najzręczniej. Trafiło ono w mur, na gzymsie którego stała latarka; uczułam ściskanie serca na odgłos tłukącego się szkła od zegarka. Powóz zawrócił, a w ruchu jaki uczynił, mogłam zobaczyć jeszcze, jak gałganiarka wzięła latarkę, oświeciła bruk i podniosła zawiniątko. Od tej chwili miałam się za ocaloną, i postanowiłam uzbroić się w cierpliwość. We dwie godziny potem wjeżdżaliśmy do tego zamku, nie zamieszkałego od siedmiu lub ośmiu lat, który hrabia wynajął miesiącem wprzódy, w zamiarze sprowadzenia mnie do niego.
— „Jesteś pani u siebie, rzekł do mnie. Oto twój pokój, nikt tu nie wejdzie póki nie zawołasz. Rozważ dobrze jakiby cię los spotkał z tym nędznym bakałarzem, w jego ciupie przy ulicy św. Jakóba, gdzie walczyć musi codziennie o najpierwsze potrzeby życia, i porównaj do tego jaki ofiaruje ci człowiek mojego stopnia, pan dwustu tysięcy franków dochodu, który cały świat uczyni twojem królestwem. Zaraz tu przyjdzie pokojówka na usługi pani.“
I wyszedł.
Zaraz weszła kobieta. Podała mi wieczerzę; powiedziałam ażeby postawiła w moim pokoju, na wypadek, gdyby mi się jeść zachciało. Ani myślałam o posiłku, ale miałam pewną nadzieję, która się urzeczywistniła. Przy deserze podano nożyki do obierania owoców. Wybrałam klingę cienką i ostrą: byłam już w połowie ocaloną. Nie wiedząc, jakie mogą być tajemnice wnijścia do tego pokoju, nie zamykałam żadnych drzwi. Postanowiłam nie kłaść się wcale, a gdyby mi się spać chciało, usnąć przy ognisku w wielkim fotelu. Ukryłam nóż na piersiach; modlitwą świętą i głęboką oddałam się w opiekę Stwórcy i czekałam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.