Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII Cały tekst |
Indeks stron |
— Noc zeszła spokojnie, mówiła dalej Mina. Byłam tak złamana wszystkiemi temi wstrząśnieniami, że mimo niepokoju usnęłam. Prawda, że co pięć minut budziłam się ze drżeniem. Nadszedł dzień a z nim osłabienie zwykle następujące po nocy spędzonej nie w łóżku. Ogień dogasał: dołożyłam drew i rozgrzałam się nareszcie. Okna moje wychodziły na wschód, ale tego dnia słońce jakoś nie chciało się pokazać: ściągnęłam firanki. Widok roztaczał się na łąkę; pośrodku, otoczone trzcinami, drzemały wody sadzawki; dalej rozciągał się park, którego końca z powodu ugrupowania drzew, dostrzedz nie było można. Wszystko to: woda drzemiąca, trawa zżółkła, drzewa odarte z liści, prócz świerków, wszystko było bardzo melancholijne! Ale wołałam taką naturę: była ona przynajmniej w harmonji z usposobieniem mojego serca. Otworzyłam okno. Zdawało mi się, że drzwi się otwierają. Spojrzałam... był to hrabia. Odstąpiłam od okna i uchwyciłam się poręczy.
— „Słyszałem panią otwierającą okno, rzekł, i pewny będąc, że wstałaś, pozwoliłem sobie wejść.“
— Nie kładłam się wcale, jak pan widzisz, odpowiedziałam.
— „Szkoda. Jesteś tu pani tak bezpieczną, jak gdyby pod okiem matki.“
— Gdybym miała matkę, zapewne nie byłabym tu.
Zamilkł na chwilę.
— „Patrzyłaś pani na krajobraz? rzekł. W tej porze roku musi on ci się wydawać smutnym, ale na wiosnę, zapewniają, że to jedna z najpiękniejszych okolic Paryża.“
— Jakto! na wiosnę? zawołałam. Więc pan sądzisz, że ja tu będę do wiosny?
— „Nie tu, to gdzie pani zechcesz, w Rzymie, w Neapolu, wszędzie, gdzie pani pozwolisz towarzyszyć sobie człowiekowi, który cię kocha.“
— Jesteś pan szalonym, odpowiedziałam.
— „Więc pani jeszcze nie zastanowiłaś się?“ zapytał hrabia.
— Owszem.
— „A następstwem tego zastanowienia jest to...“
— Ze w naszych czasach nie uchodzi na sucho porwanie dziewczyny, jakkolwiek byłaby ubogą.
— „Nie rozumiem pani.“
— Zrozumiesz pan zaraz. Przypuść pan nawet, że jestem więźniem w tym pokoju...
— „Bynajmniej, proszę! Cały ten dom jest na rozkazy pani, mieszkanie i park.“
— Myślisz pan, że dzięki wysokim murom i silnym sztachetom, niepotrafię uciec?
— „Nie potrzebujesz pani ku temu przełazić przez mury, ani wyłamywać sztachet: bramy są otwarte od szóstej zrana do dziesiątej wieczór.“
— Więc jakim sposobem, zapytałam zdziwiona, spodziewasz się pan utrzymać mnie tu?
— „Oh! przez proste odwołanie się do rozsądku pani.“
— Wytłómacz się pan.
— „Pani kochasz pana Justyna, mówiłaś mi?“
— Tak, panie, kocham go!
— „Nie chciałabyś zatem, ażeby go spotkało jakie nieszczęście?“
— Panie!
— „Otóż, największe nieszczęście, jakieby go dziś spotkać mogło, nastąpiłoby wtedy, gdybyś pani uciekła z tego zamku.“
— Jakto?
— „Bo pan Justyn zapłaciłby za ciebie.
— Justyn zapłaciłby za mnie! A co pan masz do Justyna?
— „Ja nic, ale prawo.“
— Jakto prawo?
— „Tak! spróbuj pani uciec, ucieknij, a w dziesięć minut potem pan Justyn będzie w więzieniu.“
— Justyn, w więzieniu! A jakąż on popełnił zbrodnię, mój Boże? O! pan chcesz mnie przestraszyć, ale dzięki Bogu, nie jestem jeszcze tak niedorzeczną, nie tak bezmyślną, bym ci wierzyła na słowo.
— „Ja też nie mam do tego pretensji, lecz uwierzysz mi pani na dowód?“
Zaczynałam trwożyć się widząc jego pewność siebie.
— Panie! jęknęłam.
Dobył z kieszeni niewielką książeczkę.
— „Czy pani znasz tę książkę?“ zapytał.
— Jestto, zdaje mi się, kodeks.
— „Tak, to kodeks. Weź go pani.“
Wahałam się.
— „Proszę weź go pani! Chcesz dowodów, dostarczę ci ich.“
Wzięłam książkę.
— „Dobrze! Proszę otworzyć na stronnicy ośmnastej, kodeks karny, księga trzecia. Czytaj pani... Uważ, że to nie jest wydrukowane dla pani samej, o czem zapewnić się możesz, posyłając po podobną książkę do notarjusza lub mera.“
— Mam czytać?
— „Proszę.“
Czytałam:
345. Ktokolwiek, podstępem lub gwałtem, porwie lub przyczyni się do porwania małoletnich, albo usunie ich z miejsca, gdzie pozostawieni byli przez tych, których powadze i kierunkowi byli powierzeni, ulegnie karze zamknięcia“.
Podniosłam oczy na hrabiego, jakby z zapytaniem.
— „Czytaj pani dalej,“ rzekł.
„355. Jeżeli osoba w ten sposób usuniętą i uprowadzoną jest dziewczyna, nie mająca szesnastu lat skończonych, winny skazanym będzie do ciężkich robót na czas...“
Zaczynałam rozumieć; zbladłam.
— Nędznik! szepnął Salvator.
— „W tym wypadku znajduje się pan Justyn,“ rzekł zimno hrabia.
— Tak, panie, odpowiedziałam, ale z tą różnicą, że ja poszłam za nim dobrowolnie, że wypowiem głośno, iż on mi ocalił życie, jemu winnam wszystko...
Hrabia przerwał mi.
— „Wypadek ten jest przewidziany paragrafem następującym, rzekł. Proszę czytać“.
Czytałam:
„356. Gdyby dziewczyna nie mająca lat szesnastu zezwoliła na porwanie lub dobrowolnie poszła za uprowadzającym, a ten był pełnoletnim, po skończeniu dwudziestu jeden lat lub więcej... “
— „Pan Justyn, przerwał hrabia, miał wtedy właśnie lat dwadzieścia dwa; dowiadywałem się o jego wiek. Czytaj pani dalej.“
Dokończyłam.
— „Po skończeniu dwudziestu jeden lat lub więcej, skazanym będzie do ciężkich robót czasowo.“
Książka wypadła mi z rąk.
— Ale zamiast kary, zawołałam, Justym zasługiwałby na nagrodę.
— „To właśnie, odrzekł hrabia zimno, ocenią trybunały. Ale winienem panią z góry uprzedzić, że za uprowadzenie małoletniej, za przechowanie jej u siebie, za chęć zaślubienia jej bez pozwolenia rodziców, wiedząc zwłaszcza, że ta małoletnia jest bogatą, wątpię, ażeby trybunały uchwaliły panu Justynowi nagrodę cnoty.“
— O! zawołałam.
— „W każdym razie, sprobój pani uciec, rzeki hrabia, a rzecz niebawem się rozstrzygnie “.
Dobył z kieszeni papier i rozwinął go. Papier ten nosił na sobie cechę rządową.
— Co to takiego? zapytałam.
— „Nic; to upoważnienie wydane z góry do aresztowania osoby noszącej nazwisko pana Justyna i jak pani widzisz, złożone w moje ręce. W godzinę po pani ucieczce, los jego będzie w rękach trybunału“.
Czułam pot roszący mi czoło; nogi się podemną zachwiały: upadlam na najbliższe krzesło. Hrabia się schylił, podniósł kodeks i położył go na moich kolanach otwarty.
— „Zostawiam pani tę książeczkę... Namyśl się nad artykułami 354, 355 i 356 i nie utrzymuj, że wolno ci uciec“.
I kłaniając się z udaną grzecznością, odszedł; zakończyła Mina.
Salvator z kolei otarł czoło.
— A! wyrzekł z cicha, zrobiłby tak jak powiada, ten nędznik.
— I ja byłam tego pewną, odpowiedziała Mina. I dlatego nie uciekłam, dlatego do Justyna nie pisałam, dlatego zamilkłam jak nieżywa!
— I uczyniłaś dobrze.
— Czekałam, żywiłam nadzieję, modliłam się! Przybyłeś pan: jesteś przyjacielem Justyna, ty rozstrzygaj, ale w każdym razie powiedz mu...
— Powiem mu, Mino, że jesteś aniołem! odrzekł Salvator, klękając przed dziewczyną i z uszanowaniem całując jej rękę.
— O! mój Boże! rzekła Mina, jakżeż dziękuję ci, iżeś mi zesłał pomoc taką.
— Tak, Mino, podziękuj Bogu, bo to Opatrzność mnie tu sprowadziła.
— Miałeś jednak jakieś podejrzenie?
— Nie względem ciebie, nie wiedziałem gdzie jesteś, w którem miejscu mieszkasz; myślałem, żeś za granicami Francji.
— Pocóżeś więc tu przybył?
— O! szukałem innej zbrodni, o której powiedzieć ci nie mogę, ale teraz muszę przerwać poszukiwanie... Zacząć musimy od najpilniejszego, to jest od ciebie. Każda rzecz przyjdzie z kolei i we właściwym czasie.
— Cóż więc zamierzasz ze mną?
— Potrzeba nasamprzód dać znać o tobie biednemu Justynowi, ażeby wiedział, że jesteś zdrowa i że go kochasz jak zawsze.
— Powiesz mu to, wszak prawda?
— Bądź spokojna.
— Ale mnie, mnie, kto o nim da znać?
— Jutro, o tej samej godzinie, znajdziesz list w piasku, pod tą ławką, a gdybym nie zdążył jutro, to pojutrze w tem samem miejscu.
— Dziękuję, tysiąckroć dziękuję, panie Salvatorze!... Ale odejdź, a przynajmniej ukryj się; słyszę szelest kroków na piasku i pies twój zda się niespokojny.
— Cicho, Brezyl! rzekł psu do ucha Salvator, wskazującemu gęstwinę.
Brezyl wszedł do lasu. Salvator udał się za nim i już ukrył się w połowie, kiedy dziewczyna przechylając się ku niemu, podała mu czoło, mówiąc:
— Ucałuj go za mnie, tak jak mnie całujesz za niego.
Salvator złożył na czole Miny pocałunek tak czysty, jak promień księżyca, który go oświecał; potem żywo schronił się w gęstwinę.
Mina nie czekała na zbliżenie się kroków, sama żywo pospieszyła ku domowi.
W kilka sekund Salvator usłyszał głos kobiecy:
— A! to pani! Pan hrabia odjeżdżając kazał mi powiedzieć, że powietrze w nocy zimne, i że mogłaby się pani narazić pozostając dłużej w ogrodzie.
— Wracam! rzekła Mina.
I obie kobiety oddaliły się.
Salvator słuchał odgłosu kroków, który słabł coraz bardziej i nareszcie ucichł zupełnie. Wtedy nachylił się, szukając otworu zrobionego przez Rolanda, który znowu zaczął lizać tę rzecz dziwną, co takie straszne na Salvatorze sprawiło wrażenie.
— To włosy dziecka! wyrzekł do siebie. Muszę się dowiedzieć, czy Róża miała brata.
I odepchnąwszy Rolanda, nasunął nogą ziemię, zapełnił otwór, ażeby wszystko przywrócić do dawnego stanu.
Po skończeniu roboty, rzekł:
— Chodźmy, Rolandzie! Ale bądź spokojny, mój dobry: psie, wrócimy tu... kiedyś, w dzień... albo w nocy!