Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII Cały tekst |
Indeks stron |
Przypominamy sobie o groźbie uczynionej Brocancie? przez Salvatora, z powodu niezdrowej ciupy w ulicy Triperet, gdzieśmy pierwszy raz widzieli kabalarkę.
Salvator wymówił kilka słów, które przeraziły Brocantę, a ta zobowiązała się opuścić jaknajprędzej to cuchnące mieszkanie. Lecz jeżeli przeraziło ją. odebranie Róży, to widok szalonego w oczach jej wydatku, przeraził, ją niemniej i spowodował złamanie obietnicy.
Przytem z nędzarzami rzecz ma się tak samo, jak i zamożnymi; biedni z trudnością, z większą może niż zamożni, opuszczają dom, w którym długo mieszkali; tak samo skąpa baba, gdyby nawet miała możność wyprowadzenia się, przywiązana do swego strychu, możeby nawet wołała ponieść koszt zmiany mieszkania, a pozostać w dawnem. Ale, wahającą się, czy ma albo nie, usłuchać rozkazu Salvatora, Brocantę spotkały odwiedziny, które przyspieszyły jej postanowienie.
Pewnego dnia, przystojny młodzieniec, wytwornej powierzchowności, zgłosił się do niej w imieniu wieszczki Carity.
Były dwa imiona mile wpadające do serca pięknej a wątłej dziewczynki, którą zwali Różą; jedno panny de Lamothe-Houdan, drugie Salvatora.
Młodzieńcem tym, który już raz się ukazał na progu owego pandemonium, był nie kto inny tylko Petrus.
Powtarzał starej cygance wśród szczekania psów i krajania wrony, te same prawie wyrazy, które już powiedział Salvator; dał on do zrozumienia Brocancie, że nadeszła godzina przeprowadzenia się.
Ale co mianowicie skłoniło starą, to sposób w jaki wziął się do tego Petrus.
— Oto jest klucz od twojego nowego mieszkania, rzekł. Udasz się na ulicę Ulm, Nr. 10; wejdziesz pod wielką bramę, spojrzysz na lewo, zobaczysz trzy stopnie, pójdziesz tam, włożysz ten klucz do zamku u drzwi, które będą przed tobą, zakręcisz dwa razy, drzwi się otworzą i znajdziesz się w swojem mieszkaniu.
Brocanta na te słowa otworzyła oczy i uszy.
Jakoż, jeżeli z jednej strony żałowała dawnej siedziby przez przyzwyczajenie, z drugiej, ponieważ nie potrzebowała wydać ani grosza, więc zamiast wyrzucić za drzwi nowoprzybyłego, wskazała mu stołek, a psy i wronę zwymyślała na cześć swego gościa.
Mimo groźby Brocanty, psy byłyby ujadały a wrona skrzeczała jeszcze mocniej, ale Róża poprosiła, ażeby były cicho, a one łatwiej ulegały prośbom Róży, niż rozkazom Brocanty.
— Ten strych musisz opuścić jutro, rzekł Petrus.
— O! odparła Brocanta, trzeba przecież czasu na przeprowadzenie.
— Tu nie chodzi o przeprowadzenie, możesz sprzedać albo darować wszystko co tutaj jest. Mieszkanie, które ci ofiarują przezemnie, jest nowo umeblowane i na rok zapłacone. Oto kwit.
Brocanta nie wiedziała czy to sen czy jawa... Pobiegła z kluczem w ręku za Petrusem z ulicy Triperet na ulicę Ulm.
Wszystko odbywało się tak, jak zapowiedział Petrus:, pod Nr. 10 Brocanta znalazła bramę, pod bramą trzy schody, klucz obrócił się w zamku, drzwi się otworzyły i stara, cyganka znalazła się w mieszkaniu.
Mieszkanie to było na dole; okna wychodziły na ogródek trzy łokcie długi, to jest tak wielki jak mogiła, jeśli osoba patrząca była smutną, a tak wielki jak skrzynka z pomarańczami, jeśli taż osoba była wesołą.
Mieszkanie składało się z czterech pokoi na dole i ślicznego pokoiku na górze. W porównaniu do nory zajmowanej przez Brocantę, był to, jak widzimy, pałac.
Cztery te sztuki stanowiły: przedpokoik, maleńką jadalnię, sypialnię dla starej i gabinecik dla Bobolina. Pokoik na górze przeznaczony był dla Róży.
Przedpokój mały obity był płócienkiem białem z niebieskiem, z torsadami i żołędziami z czerwonej wełny, etażerka z drzewa, stojąca przy oknie, zawierała kilka zimowych kwiatów. Cztery krzesła trzcinowe dopełniały umeblowania. Z przedpokoju wchodziło się do jadalni, malowanej na dąb, ze stołem dębowym i takiemiż sześciu krzesłami. Firanki merynosowe zielone krzyżowały się na muślinowych. Na ścianach wisiał zegar, oraz sześć obrazków wiejskich dla rozweselenia oczu. Piękny piec ogrzewał zarazem jadalnię i przedpokój.
Sąsiedni pokój stanowił sypialnię Brocanty. Była to najoryginalniejsza z komnat: istne muzeum, gabinet historji naturalnej, a mianowicie nadnaturalnej. Chociaż sprzęt tego pokoju nie kosztował tak wiele, ale ozdoby tak były w guście Brocanty, że wszedłszy tam, stara wydała okrzyk zdziwienia i radości.
Jakoż, na czterech rogach ścian wisiały przedmioty nic nieznaczące dla każdego innego, ale dla niej nieocenione; piszczele złożone na krzyż, a nad niemi trupia główka okryta czarną zasłoną; noga wypreparowana, zdająca się końcem stopy pogardliwie odpychać czaszkę; ogromny nietoperz z rozpiętemi skrzydłami, śmiejący się na widok manekina; ogromny żuk ozdobiony rozmaitemi postaciami kabalistycznemi, zawieszony u stropu i bujający się naprzeciw krokodyla, który otwartą paszczą zdawał się chcieć go połknąć; olbrzymi as pikowy, walczący z karłowatym asem karowym; wypchany wąż, obejmujący płetwami drzewo wiedzy dobrego i złego; kapucyn tekturowy, wskazujący zmianę pogody; klepsydra mierząca czas, ogromna trąba, zdająca się oczekiwać tylko ostatniej chwili, by zagrzmieć na sąd ostateczny; słowem cały rynsztunek kabalarski, czyli urzeczywistnienie marzenia, jakie Brocanta pieściła całe życie.
Wrona nawet miała swoją wieżycę w zakącie komnaty, a psy gniazda w beczkach.
Łóżko z baldachimem uzupełniało sypialnię.
Gabinet Babolina wyłożony był szarym papierem z łóżkiem Żelaznem, czystem, dwoma krzesełkami, stolikiem, szafką u dołu na ubranie i bieliznę, u góry mieszczącą ze czterdzieści książek.
Co się tyczy pokoiku na górze, to jest gabinetu Róży, było to poprostu arcydzieło, nadewszystko arcydzieło prostoty. Pokoik był mały jak dla lalki, cały wybity różową perską materją, w błękitne pasy; firanki i sprzęty podobnież. Porcelana nad kominkiem i na toalecie była błękitna; kobierzec błękitny jednostajny. Jedynym obrazem w tym pokoju był wielki złocisty medaljon: pastel ten przedstawiał portret nimfy Carity, podobniuteńki tak, że znający ją mogli krzyknąć z zadziwienia. Carita przywdziewająca strój wieszczki.
Wychodząc z fantastycznej komnaty Brocanty, a wchodząc do tego pokoiku, wesoło robiło się w duszy, tak jak kiedy ktoś spotyka się ze słońcem po wyjściu z katakumb.
Brocanta odeszła jak przyszła, to jest pędząc co tchu. Oznajmiła dobrą wieść Róży i Babolinowi i postanowiono nie nazajutrz, ale dziś jeszcze zająć dom czarodziejski.
Tak nazwano to nowe mieszkanie.
Wynajęto dorożkę, w którą włożono wszystko z czem przykro się było rozstawać.
Łatwo wyobrazić sobie osłupienie Babolina i Róży; radość tej ostatniej graniczyła z szałem, kiedy w szafie, której Brocanta dotąd nie uważała, gdyż była wycięta w murze, zobaczyła rozmaite szarfy greckie i arabskie, rozmaite paski i zarzutki hiszpańskie, naszyjniki i szpilki do włosów.
Dla Róży, z jej instynktami, był to skarbiec skarbów, istna skrytka z „Tysiąca i jednej nocy“. A ten kobierzec, tak miękki i puszysty, po którym śmiało i swobodnie będzie mogła chodzić bosemi nóżkami!
Zamieszkali tam tegoż samego dnia i nikt z nich nawet Brocanta, nie żałował nory z ulicy Triperet.
Nazajutrz odwiedził ich Petrus. Przyszedł zobaczyć jak się mają nowi lokatorzy.
Wszyscy byli w upojeniu, nie wyłączając psów w beczkach i wrony na żerdzi.
Nie byli jednak bez obawy o to, czego Petrus zażąda w zamian za dobro uczynione w imieniu wieszczki Carity, było bowiem bardzo prawdopodobnem, że czegoś zażąda.
Petrus zażądał poprostu, ażeby Róża przyszła pozować do jego pracowni, czy to z Brocantą, czy z Babolinem, czy z obojgiem razem.
Róża, niebardzo wiedząc czego od niej żądają, przystała natychmiast. Brocanta prosiła o zwłokę do jutra, ażeby się kogoś poradzić.
Petrus pozostawił jej całą swobodą.
Tym, kogo stara miała się poradzić, był Salvator. To też w ślad za Petrusem puścił się Babolin na ulicę Żelazną, by dostać się do Salwatora i prosić go, kiedy będzie miał wolną chwilkę, ażeby przyszedł i zobaczył „dom czarodziejski“.
Salvator przybył tego samego dnia. Wyjawił on zdanie, że Róża może śmiało zgodzić się na żądanie Petrusa. Róża zawsze wydawała się Salwatorowi istotą natury wytwornej, był jakiś instynkt sztuki w tem uczuciu malowniczości, które rozwijała co chwila.
Mogła ona zyskać wiele na zetknięciu się z organizacjami jak Petrus, Jan Robert, Ludowik i Justyn, to jest: z malarstwem, poezją, nauką i muzyką.
Co do sposobu obchodzenia się z nią, Brocanta mogła być spokojną; Róża uważaną będzie za siostrę.
Salvator skłonił więc Brocantę, by nie trudziła drugi raz Petrusa, ale sama poszła do niego.
Nazajutrz o dziesiątej zrana, dziewczynka i stara zastukały do drzwi Petrusa.
Na widok cudownej pracowni, Róża znowu zaczęła wydawać i to gorętsze jeszcze okrzyki radości i zdziwienia, niż te, jakie wydawała widząc pokój Brocanty i swój.
Nasamprzód, ze wszystkich stron i w rozmaitych strojach, portret nimfy Carity; następnie, tysiączne przedmioty, których nietylko użytku, ale nazwy nawet nie wiedziała. Trzeba jej było powiadać, jak się nazywa każda rzecz i do czego służy. Poznała jednak fortepian, położyła palce na klawiszach i wydobyła z nich kilka akordów dowodzących, że dawniej uczono ją pierwszych zasad muzyki. Ale natychmiast prawie, jakby przerażona jakiemś strasznem wspomnieniem, zamknęła fortepian i odeszła. Potem chciała zobaczyć Petrusa pracującego.
Malarz wziął się do pędzla.
Dziewczynka wydawała radosne okrzyki zdziwienia na widok przedmiotów, które podobało się Petrusowi odtwarzać pędzlem.
Artysta wtedy wytłómaczył jaśniej to, czego od niej zażądał.
Choćby wtedy Petrus nie prosił jej o pozwolenie zdjęcia pertretu, Róża błagałaby go sama.
Wszystko więc ułożono prędko.
Tegoż samego dnia jeszcze usiądzie Róża; a nazajutrz i dni następnych Petrus przysyłać będzie po nią i odsyłać powozem. Róża ma przybywać albo z Brocantą, albo z Babolinem.
Róża odnowiła znajomość z Janem Robertem i Justynem. Widziała ich już u Brocanty w dniu katastrofy.
Nazajutrz przyszła kolej na Ludowika.
Ludowik na proźbę Salvatora wybadał dziewczynkę z największą uwagą. Członki jej były wątłe, słabe, delikatne, ale żaden organ nie zagrożony. Nakreślił hygienę, do której Salvator kazał się zastosować Brocancie.
Po tygodniu, pod kierunkiem Justyna, Róża poznała wszystkie nuty i zaczynała grać na fortepianie łatwe urywki.
Prawda, że muzykę więcej sobie przypominała, niż się jej uczyła. Prócz tego umiała na pamięć kilka najpiękniejszych wyjątków Lamartina i Wiktora Hugo, których nauczył ją Jan Robert, a deklamowała je z zadziwiającą trafnością i ekspresją.
Nareszcie, co chwila dopominała się u Petrusa, ażeby ją uczył malować.
Kiedyśmy widzieli ją pozującą w pracowni, było to już jej dziesiąte posiedzenie.
Salvator przychodził prawie codzień.
Przypadek zrządził, że tego dnia przybył pierwszy raz z psem, gdyż Petrus prosił go, ażeby mu przyprowadził Rolanda dla zapełnienia jednego kącika w obrazie Miny.
Widzieliśmy co nastąpiło skutkiem spotkania się Rolanda z Różą.
Nazajutrz, około ósmej z rana, w chwili, gdy Róża podniosła się z łóżka, zastukano trzy razy do drzwi, Babolin miał obowiązek odźwiernego, jako najmłodszy i najbliżej sąsiadujący z drzwiami.
Usłyszano te słowa:
— A! to nasz dobry przyjaciel, pan Salvator!
Imię Salvatora było w tym domu magicznem. W tej samej chwili powtórzyły je z radosną intonacją, Brocanta i Róża.
— Tak, to ja, mały łotrze, odpowiedział Salvator.
Salvator wszedł, a Róża skoczyła mu na szyję.
— Dzień dobry, przyjacielu, rzekła.
— Dzień dobry, moje dziecię, odparł Salvator, spoglądając uważnie, czy rumieńce jej pochodzą z powrotu do zdrowia, czy z gorączki.
— A Brezyl? zapytała dziewczynka.
— Brezyl zmęczony bardzo, biegał całą noc. Przyprowadzę ci go kiedyindziej.
— Dzień dobry, panie Salvatorze, rzekła z kolei Brocanta, która spostrzegła, że w jej pokoju znajduje się zwierciadło i od dwóch dni uznała za rzecz pożyteczną uczesać się... E! czemuż to przypisać mamy to szczęście?
— Opowiem ci, odrzekł Salvator, spoglądając do koła siebie. Ale nasamprzód, jakże ci tu jest w twojem nowem mieszkaniu, Brocanto?
— Jak w prawdziwem niebie, panie Salvatorze.
— Z tą różnicą, że zamieszkany jest przez djabła. Ale? co tam, to rachunek do załatwienia między Panem Bogiem i tobą. Ja się do tego nie mieszam. A tobie, Różo, jak tutaj jest?
— Tak dobrze, iż nie mogę jeszcze uwierzyć, chociaż zdaje mi się, żem tu zawsze była.
— Niczego więc sobie nie życzysz?
— Niczego, panie Salvatorze, prócz szczęścia twojego i księżniczki Reginy, odpowiedziała Róża.
— Przebóg! moje dziecko, rzekł Salvator. Bóg, zdaje mi się, wysłucha połowy tylko twych życzeń.
— Czy panu nic się złego nie stało? zapytało dziecię niespokojnie.
— Nie, odrzekł Salvator, ja jestem stroną radosną twych życzeń.
— Więc to, zapytała Róża, księżniczka jest nieszczęśliwą?
— Podobno.
— A! mój Boże! zawołała Róża ze łzami w oczach.
— Ba! rzekł Babolin, skoro ona jest czarodziejką, to nie potrwa długo.
— Jakim sposobem można być nieszczęśliwą z dwustu tysiącami franków dochodu? zapytała Brocanta.
— Ty tego nie rozumiesz, nieprawdaż Brocanto?
— A! doprawdy, że nie, odparła.
— Słuchaj-no matko, rzekł Babolin, coś mi przyszło na myśl.
— A co?
— Jeżeli nimfa Carita jest nieszczęśliwą, to widać życzy sobie czegoś, co się stać nie może.
— Zapewne.
— Połóż więc wielką kabałę na jej intencję.
— Doskonale, winniśmy jej to. Różo podaj no karty.
Róża poruszyła się z miejsca. Salvator zatrzymał ją.
— Później, rzekł, ja tu przyszedłem po co innego. Potem, zwracając się do starej: Słuchajno Brocanto, pogadamy we dwoje.
— A co tam nowego, panie Salvatorze? zapytała cyganka z pewnym niepokojem, od którego nigdy, zdaje się, wolną nie była zupełnie, a który mógł mieć źródło swe w przepisach policyjnych, dotyczących nowoczesnych czarownic.
— Czy pamiętasz noc z ostatniego wtorku na popielec?
— Pamiętam, panie Salvatorze.
— Czy pamiętasz odwiedziny moje o siódmej z rana?
— Doskonale.
— Czy przypominasz sobie to, co odwiedziny te poprzedziło?
— Przed przybyciem pana posyłałam Babolina do bakałarza z przedmieścia św. Jakóba.
— Właśnie, teraz zbierz wszystkie swoje wspomnienia; po co posyłałaś Babolina do bakałarza?
— Posyłałam, go z listem, który znalazłam w rynsztoku na placu Maubert.
— Czy pewną jesteś tego, co mówisz?
— Bardzo pewną, panie Salvatorze.
— Cicho, bo kłamiesz!
— Przysięgam ci, panie Salvatorze...
— Kłamiesz, powtarzam! Sama mi powiedziałaś, ale już nie pamiętasz, że list ten wyrzucono przez drzwiczki przejeżdżającej karety.
— A! to prawda, panie Salvatorze, ale nie wiedziałam, że w tem jest coś ważnego.
— List uderzył o mur i padł przy gzymsie, na którym stała twoja latarka. Usłyszałaś szelest czegoś tłukącego się o mur, wzięłaś latarkę i szukałaś.
— Więc pan tam byłeś, panie Salvatorze?
— Ty wiesz, że ja zawsze jestem tam, gdzie potrzeba... A teraz, kiedy list ten uderzając o mur zrobił taki szelest, który aż ty usłyszałaś, to musiało coś być w tym liście?
— W liście? powtórzyła Brocanta, która zaczęła domyślać się do czego to badanie zmierza.
— Tak, pytam się, co było?
— Było tam coś istotnie, odpowiedziała Brocanta, ale już nie pamiętam.
— Aha!... Ale ja na nieszczęście, pamiętam, był tam zegarek.
— To prawda, panie Salvatorze: maleńki zegarek, ale to tak mały, tak mały...
— Żeś aż o nim zapomniała... A coś z nim zrobiła? Hę?
— Co z nim zrobiłam?... Nie wiem, rzekła Brocanta, przechodząc około Róży, jakby dla zasłonięcia Salvatorowi widoku łańcuszka otaczającego szyję dziewczęcia.
Salvator wziął starą za rękę i odwrócił.
— Odejdź ztąd! rzekł. Co to Róża ma około szyi?
— To, panie Salvatorze... odpowiedziała wahające stara, to...
— To, zawołała dziewczynka, wydobywając z zanadrza zegarek, to zegarek, który był w liście. I podała go Salwatorowi.
— Czy dasz mi go, Różyczko? zapytał młodzieniec.
— Czy go „oddam“, chcesz zapewne powiedzieć, mój dobry przyjacielu: skoro on nie jest moim, mogłam go mieć dopóty tylko, dopóki go odemnie nie zażądano... Oto jest, panie Salvatorze, dodała ze łzą w oku, w gruncie bowiem przykro jej było rozstać się z ślicznym klejnocikiem, bardzo byłam o niego staranną!
— Dziękuję ci, aniołku! Mam pewne powody, dla których muszę wziąć od ciebie ten zegarek...
— O! nie pytam się dlaczego, mój przyjacielu, przerwała Róża.
— Ależ to zegarek wartujący najmniej sześćdziesiąt franków! zawołała Brocanta, a ponieważ go znalazłam...
— Dam inny Róży, a będzie go lubiła jak ten, nieprawdaż, moje dziecko? rzekł Salvator.
— O! nierównie więcej, panie Salvatorze, skoro będzie od pana.
— Masz tu przytem pięć luidorów, Brocanto, za które sprawisz jej sukienkę wiosenną i kapelusik. Przy pierwszym pięknym dniu, wezmę ją z sobą na przechadzkę; dziecko potrzebuje świeżego powietrza.
— O! tak, o! tak! rzekła Róża, klaszcząc w ręce i skacząc.
Brocanta pomrukiwała; ale Salvator spojrzał na nią bystro. Potem wziąwszy zegarek, po który przyszedł, zabierał się odejść, ale Róża przyczepiła się do niego.
— Nie, nie, mówił Babolin zazdrosny o swe funkcje, to moja rzecz odprowadzać pana Salvatora.
— Ustąp mi na ten raz! prosiła Róża.
— O! rzekł Babolin, a ja?...
Salvator włożył mu w rękę parę trojaków.
— Ty zostań tu, rzekł.
Zrozumiał, że Róża chce mu coś powiedzieć na osobności.
— Pójdźmy! rzekł.
I uprowadził dziecię.
Gdy stanęli w przedpokoju, Róża skoczyła mu na szyję i ucałowała.
— O! panie Salvatorze, jakiżeś ty dobry i jak ja ciebie kocham!
Salvator spojrzał na nią i uśmiechnął się.
— Czy nie miałaś mi nic innego jeszcze do powiedzenia, Różyczko? zapytał.
— Nie, odrzekła dziewczynka, patrząc nań ze zdziwieniem, chciałam pana tylko ucałować i nic więcej.
Salvator ucałował ją z kolei i uśmiechnął się powtórnie; tylko w tym drugim uśmiechu było najwyższe uszczęśliwienie; ta czułość dziecięca na stwardniałem sercu mężczyzny, sprawiła wrażenie pierwszych promieni słońca. Czule pogłaskał ręką ciemną twarzyczkę Róży.
— Dziękuję ci, kochanko! rzekł, nie wiesz, jak mnie uszczęśliwiłaś!
Następnie, zatrzymawszy się i spojrzawszy na nią, pomyślał, czyby nie skorzystać z tej chwili i nie zapytać czy nie miała brata, ale po sekundzie namysłu:
— O! nie, rzekł w duchu, teraz jest ona zanadto szczęśliwą... Zobaczymy później...
I raz jeszcze ucałowawszy dziecko, wyszedł.