Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XI Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, gdy pan z Montrouge, poprzedzony przez Babolina, schylał swą długą kibić, ażeby dostać się do pokoiku, Róża siedziała przed stolikiem z laki podarunkiem Reginy i zajęta była barwieniem kwiatów od Petrusa.
— Słuchaj Różo, odezwał się Babolin, jeden pan z Montrouge chce się z tobą rozmówić.
— Ze mną? odrzekła Róża podnosząc głowę.
— Z tobą osobiście.
— Tak, z tobą, kochane dziecię, odezwał się gość wznosząc niebieskie okulary na czoło, ażeby zobaczyć dziewczynkę gołemi oczyma, które doznawały raczej utrudnienie, niż pomocy przez założenie szkieł.
Róża wstała. Od trzech miesięcy urosła nadzwyczajnie.
Nie było to już chorobliwe i nędzne dziecko, które widzieliśmy na ulicy Triperet: była to dziewica blada, szczupła i delikatna jeszcze, lecz to pochodziło z wzrostu. Przeniesiona w atmosferę odpowiedniejszą swemu organizmowi, rozwinęła się znacznie: był to młody krzew wysmukły i giętki, zawsze gotowy ugiąć się pod lada wiatrem, ale już w rozkwicie. Ukłoniła się gościowi i patrząc zdziwionemi oczyma.
— Słucham tedy, rzekła, co mi pan masz powiedzieć?
— Moje dziecię, rzekł gość swym najsłodszym głosem, przysłany jestem przez osoby, które cię bardzo kochają.
— Przez nimfę Caritę? zawołało dziecię.
— Nie, nie znam nimfy Carity, odparł gość z uśmiechem.
— To przez pana Petrusa?
— Ani przez pana Petrusa.
— To chyba przez pana Salvatora.
— Właśnie, odpowiedział gość, przez pana Salvatora.
— A! mój dobry pan Salvator! on zapomina o mnie, nie widziałam go już ze dwa tygodnie.
— Dlatego właśnie przychodzę. „Kochany panie, rzekł on do mnie, pójdź zobacz się z Różą; upewnij ją, żem zdrów i proś, ażeby ci odpowiedziała na zapytania tak, jak gdybym ja sam ją pytał.“
— A więc, odezwała się Róża nie zważając na ostatnią, część frazesu, zdrów jest pan Salvator?
— Zupełnie.
— Kiedyż go zobaczę?
— Jutro, może pojutrze... W tej chwili jest bardzo zajęty, i dlatego to ja przychodzę w jego imieniu.
— Siadaj pan, rzekła Róża podsuwając gościowi krzesło.
Babolin zaś widząc, że Róża pozostaje z przyjacielem Salvatora i że tym sposobem nie ma się czego obawiać, ciekawy wreszcie, co się stało z Karamelą, Babylasem i innemi psami, z wroną i Brocantą, wyniósł się pocichu, gdy pan z Montrouge zasiadłszy, zsunął znów okulary na nos i wyciągał szczyptę tabaki. Potem, dobrze się zapewniwszy, że drzwi za Babolinem zamknięte:
— Powiedziałem ci, moje dziecię, mówił nieznajomy, że pan Salvator włożył na mnie obowiązek zadania ci kilku pytań.
— Słucham pana.
— I odpowiesz mi szczerze?
— Skoro pan przychodzisz w imieniu pana Salvatora...
— Powiedz mi tedy, czy przypominasz sobie swoje pierwsze lata dziecinne?
Róża bystro spojrzała na pytającego.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Pytam, czy pamiętasz swych krewnych?
— Jakich? zapytała Róża.
— Ojca i matkę?
— Ojca trochę, matki wcale.
— A stryja?
Róża widocznie zbladła.
— Jakiego stryja? zapytała.
— Stryja Gerarda.
— Stryja Gerarda?
— Tak, czy zobaczywszy, poznałabyś go?
Lekkie drżenie zaczęło trząść członkami Róży.
— O! z pewnością, rzekła. Czy masz pan o nim jakie wiadomości?
— Mam! odpowiedział gość.
— Żyje więc jeszcze?
— Żyje.
— A!...
Dziewczyna zawahała się: znać było, że gwałt sobie zadaje, ażeby przezwyciężyć wstręt.
— A pani Gerard? rzekł pan z Montrouge unosząc okularów i zatapiając w nią małe oczki przenikliwe, które zdawały się mieć moc bazyliszka.
Usłyszawszy nazwisko: pani Gerard, Róża padła w tył wydając okrzyk i zsuwając się z krzesła.
— Do djabła! do djabła! odezwał się pan z Montrouge umieszczając znowu okulary na nosie, ktoby przypuszczał, że ta mała cyganka ma nerwy jak jaka księżniczka? Próbował umieścić ją na krześle, ale dziecko wiło się jak w kurczach.
— Hm! mruczał gość spoglądając dokoła, zaczyna to być kłopotliwem.
Spostrzegł łóżko Róży, wziął ją na ręce i złożył na tem łóżku.
— Głupia dziewczyna! mówił coraz bardziej zakłopotany, czy widział kto co podobnego? zatrzymać się właśnie w miejscu najbardziej zajmującem! Dobył z kieszeni flakonik i dał jej powąchać. Aha! rzekł, zdaje mi się, że rzecz już się uspokaja.
Jakoż, ruchy ciała dziecka stawały się mniej gwałtowne, a konwulsje przechodziły w zwyczajne omdlenie.
Nieznajomy doczekał, aż przeszedł ostatni dreszcz i Róża bez ruchu pozostała jak nieżywa.
— Dobrze! wyrzekł, wyciągnijmyż korzyść z tej okoliczności.
I pozostawiwszy Różę leżącą nieruchomo na łóżku, poszedł do jednych drzwi i otworzył.
— Gabinet bez wyjścia, rzekł. Potem otwierając okno: A to okno?... Wychylił się nazewnątrz. Zaledwie dwanaście stóp!
Nareszcie idąc do drzwi wchodowych, jedną ręką wyjął klucz z zamku, drugą wydobył z kieszeni kawałek wosku, a zbliżając ręce ku sobie, zrobił odcisk klucza.
— Dobrze to jednak, rzekł, iż ta dziewczyna zasnęła: musielibyśmy szukać, a to zawsze mniej pewne... kiedy tymczasem teraz... Spojrzał na odcisk i porównał go z kluczem. Kiedy tymczasem teraz, kończył, będziemy działać na pewno. I chowając wosk do kieszeni, a klucz wkładając do zamku, zamknął drzwi mówiąc: Ha, trzeba zawsze wrócić do tego nieocenionego Woltera: „Wszystko jest najlepiej na tym najlepszym z możliwych światów!“ A jednak...
Nieznajomy podrapał się po uchu, jak człowiek chwiejący się pomiędzy dobrem i złem uczuciem, dobre, rzecz rzadka! wzięło górę.
— A jednak, rzekł, nie mogę dziecka zostawić w takim stanie.
W tej chwili zastukano do drzwi.
— Ktokolwiek jesteś, możesz wejść, ozwał się pan z Montrouge.
Drzwi się otworzyły, nawet dosyć gwałtownie, i wszedł Ludowik.
— A! brawo! zawołał pan z Montrouge: przychodzisz pan w porę, mój młody eskulapie, i jeżeli lekarz odpowiedział na wezwanie, to już chyba w tej chwili.
— Pan Jackal! zawołał Ludowik osłupiały.
— Do usług twych, kochany panie Ludowiku, odrzekł naczelnik policji częstując go tabaką.
Ale Ludowik odepchnął rękę pana Jackala, i przystępując do łóżka:
— Panie, zapytał, tak jak gdyby miał prawo zadawać pytania, co pan zrobiłeś temu dziecku?
— Ja, panie? odpowiedział pan Jackal słodziutko. Nic; lecz widać, ona ulega spazmom.
— Zapewne, ale nie bez przyczyny.
I umoczywszy chustkę w garnczku z wodą, Ludowik począł naciskać nią na skronie dziewczynki.
— Co pan jej zrobiłeś, co pan jej zrobiłeś?
— Com zrobił? Nic... Com powiedział? Bardzo mało, odrzekł lakonicznie pan Jackal.
— Ale przecież...
— Wiesz mój kochany panie Ludowiku, że wszyscy żebracy, czarownicy, cyganie, kuglarze, kabalarze, należą do mojej juryzdykcji.
— Cóż ztąd?
— Owóż, Brocanta wyprowadzając się razem z psami i wroną, zapomniała zawiadomić mnie gdzie podobało się jej obrać nowe mieszkanie, musiałem przeto wysłać za jej śladem. Wykryto, że mieszka na ulicy Ulm, i zdano mi raport... Ponieważ wiem, że interesuje się nią pan Salvator, którego ja kocham z całej duszy, zamiast zabrać i zaprowadzić do cekhauzu, jak miałem prawo, a nawet obowiązek, sam przyszedłem do niej; ale zdaje się, że ona przed chwilą wyszła oknem razem z psami i wroną, tak, że zastałem dom pusty i drzwi otwarte. Wziąłem się do poszukiwań: spostrzegłem schody, wszedłem, zastukałem do drzwi... Jak ja panu przed chwilą powiedziałem: „wejdź,“ tak powiedziano i mnie; zrobiłem tak samo, tylko że zamiast Róży zemdlonej, zastałem ją siedzącą przy tym stoliku i barwiącą ryciny... W nieobecności matki i ażeby darmo nie chodzić taki kawał drogi, zacząłem ją wypytywać. Aż mówiąc mi o swych latach dziecinnych, o swych rodzicach, o jakiejś pani Gerard, która nie wiem czem dla niej jest, zemdlała... Wziąłem ją na ręce, zaniosłem na łóżko, złożyłem z całą pieczołowitością i nie wiedziałem co dalej robić, kiedy pan na szczęście nadszedłeś.
Wszystko to wydawało się tak proste i naturalne, że Ludowik ani na chwilę nie powątpiewał, iż wszystko tak się odbyło, jak pan Jackal przedstawił.
— Otóż, panie, rzekł, jeżeli zajdzie odtąd potrzeba jakich wyjaśnień co do Brocanty, to gotowi jesteśmy, Salvator i ja. Bądź pan łaskaw do nas się udać.
Pan Jackal schylił się.
— Pod takiem orędownictwem, panie Ludowiku... rzekł. Ale zdaje mi się, że dziewczynka zaczyna się poruszać.
— Rzeczywiście, rzekł Ludowik, który wciąż wilżył czoło Róży, i mnie się zdaje, że wkrótce otworzy oczy.
— W takim razie, wynoszę się, powiedział pan Jackal, może obecność moja byłaby jej przykrą... Powiedz jej odemnie, panie Ludowiku, iż żałuję bardzo, że stałem się niewinną przyczyną takiego wypadku.
I znowu częstując Ludowika tabaką, pan Jackal wyszedł z pokoju z gestem wyrażającym boleść, iż stał się powodem zamieszania w domu przyjaciół Ludowika i Salvatora.