Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIII Cały tekst |
Indeks stron |
Wiemy już, że mieszkanie pani de Marande było na pierwszem piętrze budynku, stanowiącego prawe skrzydło pałacu przy ulicy Lafitte. Pozostawimy tam Jana Roberta i panią de Marande, a to z powodu, który najbardziej wymagający z naszych czytelników uzna za słuszny, skoro drzwi od mieszkania pani de Marande starannie na dwa spusty zamknęły się za naszą parą zakochanych.
Cóżbyśmy wreszcie robili w pokoju tej uroczej pani de Marande, którą kochamy całą duszą? Pokój ten znamy.
Pójdźmy więc w dzielnicę mniej arystokratyczną, ku której zmierza ów świeżo wykwitły pod promieniami miłości poeta, którego zwiemy Ludowikiem.
Przybył on na ulicę Ulm. Gdyby go ktoś zapytał, jak tam przyszedł i przez jakie przechodził ulice, wprawiłby go w niemały kłopot.
Po przez niedosyć szczelnie przymknięte okiennice parteru, w którym mieszkała Brocanta, Babolin, Farys i Babylas z towarzyszami, Ludowik spostrzegł migotanie światła. Światło to zwiększało się lub zmniejszało kolejno, dowód, że mieszkańcy jeszcze się spać nie położyli, i że ktoś z tem światłem chodził z jednego pokoju do drugiego.
Ludowik zbliżył się i przyłożył oko do szczeliny. Ale chociaż okno było uchylone, to z powodu rozkładu pokoju i ruchu osób, które go zajmowały, nie mógł nic dojrzeć. Dowiedział się tylko, że Róża nie poszła jeszcze na górę, bo nic w jej pokoiku nie oznaczało obecność dziewicy, ani lampka o łagodnem świetle, ani doniczka mieszcząca kwiat jej imienia, którą wracając stawiała zewnątrz na oknie, ponieważ Ludowik wyraźnie zakazał jej, ażeby żadnych kwiatów i roślin nie trzymała w pokoju podczas snu.
Niemogąc więc nic widzieć, Ludowik słuchał.
Ulica Ulm, cicha już po dniu jak przedmieście miasta prowincjonalnego, o tej godzinie pustą była. Przy dobrej więc uwadze można było słyszeć prawie cała rozmowę osób zamieszkujących parter.
— Co ci jest, mój miły? pytała Brocanta.
Pytanie to było widocznie dalszym ciągiem rozmowy zaczętej jeszcze przed przybyciem Ludowika.
Ale nikt nie odpowiadał.
— Pytam się, co ci jest mój klejnocie, powtórzyła czarownica głosem bardziej niespokojnym.
Pomimo zdwojonej troskliwości, milczenie nie ustawało.
— O, o! ten miły i ten klejnot, do którego przemawiasz, matko Brocanto, musi być gburem i nicponiem, pomyślał Ludowik, to zapewne łotr Babolin, dąsa się i udaje chorego.
Brocanta ponawiała pytania, a nie otrzymując odpowiedzi, głos jej z łagodnego przeszedł w groźny.
— Jeżeli mi nie odpowiesz, Babylas, przyrzekam ci porządny taniec, rozumiesz?
Musiał nareszcie przedmiot, a raczej zwierz, do którego odnosiły się kolejne zapytania, osądzić, że skóra jego w niebezpieczeństwie, gdyż odpowiedział chrząknięciem, które skonało w najżałośniejszem wyciu.
— Co się tobie stało, kochany Babylas? zawołała Brocanta?
Babylas, zrozumiawszy doskonale to zapytanie, odpowiedział zapewne drugiem chrząknięciem, a Brocanta krzyknęła tonem najżywszego zdziwienia.
— Czy podobna? Tak, odpowiedział pies w swojem narzeczu.
— Babolin! zawołała Brocanta, Babolin, ty mały hultaju!
— Czego? czego? zapytał Babolin; wyrwany znienacka z pierwszego snu.
— Podaj mi karty, smoluchu!
— Ho! ho! ho! karty o tej godzinie? Dobrze, jeszcze też nam tego brakowało.
— Podawaj karty, mówię.
Ale Babolin odpowiedział tylko jakiemś chrząknięciem.
— Nie ociągaj się, trutniu! zawołała stara.
— Na co ci karty o tej godzinie? Narobisz ty sobie... Jak się policja dowie, że rozkładasz karty w porze zakazanej, o drugiej godzinie z rana...
— O! mój Boże! odezwał się słodki głosik Róży, czy istotnie już druga godzina?
— E! nie, córeczko; zaledwie dwunasta, odrzekła Brocanta.
— Dwunasta, rzekł Babolin, idź zobacz.
Jakby dla zamknięcia dyskusji, zegar zadzwonił raz jeden.
— Otóż bije pierwsza! zawołał Babolin.
— To jest pół do pierwszej, poprawiła Brocanta, nie chcąc dać za wygranę.
— Tak, tak, pół do pierwszej! kto to powiada? Twoja przeklęta kukułka, która bije tylko jednem skrzydłem.Dobranoc matulu! bądź grzeczna i pozwól spokojnie lulać biednemu Babolinowi.
— Czekaj-no, zaraz ja cię ululam!
Musiał Babolin zrozumieć, że Brocanta w niekorzystny sposób zabiera się do usypiania go, a raczej do wybicia ze snu, gdyż skoczył z łóżka i porwał za kańczuk, ku któremu Brocanta wyciągała rękę.
— Ja nie o kańczuk wołam lecz o karty, rzekła Brocanta.
— Oto masz karty, odpowiedział Babolin, podając je Brocancie i chowając kańczuk za plecy. Potem dodał w sposób komentarza: Złość człowieka bierze doprawdy patrzeć, że kobieta w wieku bawi się takiemi głupstwami, zamiast iść spać spokojnie!
— Czy podobna! odpowiedziała Brocanta, więc ty nic nie widzisz, nic nie słyszysz, nic nie uważasz?
— Owszem, owszem, widzę, że jest pierwsza godzina po północy; słyszę, że cały Paryż chrapie oprócz nas, i uważam, że jest to chwila, ażeby pójść za przykładem całego Paryża.
To uważam nie było może powiedziane bardzo gramatycznie, ale przypomnijmy sobie, że edukacja Babolina była nieco zaniedbaną.
— Podrwiwaj, nieszczęśliwy! zawołała Brocanta, wyrywając mu karty z rąk.
— Ależ, na miłość Boską, co chcesz, matuniu? rzekł Babolin, ziewając długo i energicznie.
— Nie słyszałeś Babylasa?
— A! twojego ukochanego?... Jeszczeby też tego brakowało, żeby się przysłuchiwać temu panu!
— Więc go nie słuchałeś, powtarzam?
— Słuchałem, słuchałem, i cóż ztąd?
— Co on robił?
— Jęczał.
— I z jego jęku nie wyprowadziłeś żadnego wniosku?
— Owszem.
— Cóż wnioskowałeś? Gadaj.
— A jak powiem, to pozwolisz mi spać?
— Pozwolę, leniwcze.
— Wywnioskowałem, że musi mieć niestrawność. Żarł dzisiaj za czterech, ma więc prawo jęczeć przynajmniej za dwóch.
— E! zawołała Brocanta rozgniewana, idź spać niegodny uliczniku! Ty umrzesz głupim, ja ci to przepowiadam.
— Uspokój się, uspokój, matuniu, wiesz dobrze, iż twoje przepowiednie nie są wcale Ewangelią, a ponieważ obudziłaś mnie, wytłómacz zatem chrząkanie Babylasa.
— Nieszczęście wisi nad nami, Babolinie.
— Ej!
— Wielkie nieszczęście: Babylas nie wyje bez przyczyny.
— Rozumiem dobrze, Brocanto, że Babylas, któremu na niczem nie zbywa, który opływa jak pączek w maśle, nie będzie jęczał dla króla pruskiego, ale dlaczego jęczy? No, powiedz, czego ty jęczysz, Babylas?
— Zaraz zobaczymy, rzekła Brocanta, mięszając karty. Chodź tu, Fares.
Fares nie odpowiedziała na wezwanie. Brocanta zawołała na nią powtórnie, ale wrona nie ruszyła się.
— Ba! o tej godzinie, to nic dziwnego, rzekł Babolin, śpi biedaczka, a ma do tego wielką rację, i nie ja będę ją ganił za to.
— Różo! odezwała się Brocanta.
— Co, matko? odpowiedziała dziewczyna, po raz drugi przerywając czytanie.
— Połóż tę książkę i zawołaj Fares.
— Fares! Fares! zawołała słodkim głosem.
Wrona natychmiast zerwała się z żerdzi, opisała pod stropem kilka kręgów i siadła na ramieniu dziewczyny.
— Cóż ci to jest, matko? zapytała Róża. Zdajesz się być wzruszoną.
— Mam bardzo smutne przeczucie, moja Różo, odpowiedziała Brocanta, patrz, jaki Babylas niespokojny, Fares wystraszona, jeżeli do tego karty źle pokażą, możemy być przygotowani na wszystko.
— Przerażasz mnie, matko! rzekła Róża.
— Co się dzieje tej starej czarownicy? pomyślał Ludowik, i po co rzuca niepokój w serce biednego dziecka? Co u licha! chociaż z nich żyje i nadewszystko dlatego, że z nich żyje, wie ona dobrze, iż jej karty są czystym szarlatanizmem. Mam wielką ochotę udusić ją, jej wronę i psy.
Karty wypadły źle.
— Przygotujmy się na wszystko, Różo! rzekła czarownica boleśnie, która, cokolwiekbądź mówił Ludowik, brała swe rzemiosło na serjo.
— Dobra matko, rzekła Róża, jeżeli Opatrzność pozwala, ażebyś była uwiadomioną o nieszczęściu, powinna ci dać zarazem sposób uniknienia go.
— Kochane dziecko! szepnął Ludowik.
— Nie, odparła Brocanta, nie, i to właśnie rzecz smutna: widzę złe, a nie wiem jak go uniknąć.
— O! wielka sztuka, odezwał się Babolin.
— A! mój Boże! mój Boże! mruczała Brocanta, wznosząc oczy do nieba.
— Dobra matko! dobra matko! mówiła Róża, może nic nie będzie. Nie strasz się próżno. Cóżby za nieszczęście wydarzyć się nam mogło? Nigdyśmy nikomu nic złego nie uczynili! nigdyśmy nie byli tak szczęśliwi; pan Salvator czuwa nad nami. Ja kocham...
Zatrzymała się, miała powiedzieć: „Ja kocham Ludowika!“ co wydawało jej się szczytem szczęścia.
— Kogo kochasz? zapytała Brocanta.
— Kogo kochasz? powtórzył Babolin. Potem półgłosem: Powiedz Różyczko, Brocanta myśli, że ty nic nie kochasz, tylko cukier i suszone rodzynki! Oh, ona dobra jest, ta Brocanta!
I Babolin jął śpiewać na znaną nutę:
„Kochamy młodzika,
Pana Lu, lu, lu,
Pana Do, do, do,
Pana Lu,
Pana Do,
Pana Ludowika“...
Ale Róża zwróciła na strasznego chłopaka tak słodkie spojrzenie, że zatrzymał się, mówiąc:
— No to nie, nie, nie kochamy go. A zwracając się do Brocanty: Teraz wróżko, rozbierz łóżko, i idź spać, rzekł Babolin, dodając: Słuchaj Brocanto, mnie się zdaje, że nie tak trudno robić wiersze takie, jak pan Jan Robert: widzisz, robię je mimowoliL. Ah, ja koniecznie muszę być poetą.
Ale pomimo wszystkiego co mówili Róża i Babolin, Brocanta nie mogła wyjść z zadumy. Odrzekła też głosem posępnym:
— Pójdź spać, moje dziecię. I ty także leniwcze! dodała, zwracając się do Babolina, który ziewał do zwichnięcia szczęk, ja przez ten czas będę rozmyślać i spróbuję zakląć złą dolę. Idź spać, moje dziecię.
— A! rzekł do siebie Ludowik, oddychając, otóż pierwsze słowo rozsądne, jakie powiedziałaś pośród całogodzinnej gadaniny, stara czarownico!
Róża poszła na górę, Babolin wrócił do łóżka, a Brocanta, zapewne żeby spokojnie rozmyślać, zamknęła okno.