Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIII Cały tekst |
Indeks stron |
Dla tych z pomiędzy naszych czytelników, którzyby nie domyślali się celu wycieczki Salvatora, pana Jackala i Rolanda, powiemy kilka słów o tem, co zaszło wczoraj.
Widząc, że zwłoka naznaczona przez króla do powrotu księdza Dominika zbliża się do końca, Salvator udał się do pana Jackala i powiedział:
— Upoważniłeś mnie pan do przybycia, ilekroć miałbym do zaznaczenia jaką niesprawiedliwość lub złe mogące być naprawione.
— Rzeczywiście, kochany panie Salvatorze, przypominam sobie, powiedziałem tak...
Otóż, chcę z panem pomówić o wyroku na pana Sarranti.
— A! o tym wyroku?
— Tak.
— Pomówmy o nim, rzekł pan Jackal spuszczając okulary.
Salvator mówił dalej:
— Gdybyś pan miał przekonanie o niewinności pana Sarranti, czy uczyniłbyś wszystko co jest w twojej mocy dla ocalenia go?
— Naturalnie, kochany panie.
— A więc ja mam takie przekonanie.
— Na nieszczęście, odezwał się pan Jackal, ja go nie mam.
— Ja też przychodzę by je panu dać; mam nietylko pewność, ale dowód niewinności pana Sarranti.
— Pan? Tem lepiej.
— Mam dowód...
— Czemuż go pan nie okażesz?
— Właśnie przychodzę prosić pana o pomoc.
— Do usług pańskich, kochany panie Salvatorze, mów prędzej.
— Nie przychodzę mówić z panem; słowa nie są dowodem; przychodzę, żeby działać.
— Działajmy.
— Czy możesz pan rozporządzać przyszłą nocą?
Pan Jackal rzucił w stronę Salvatora spojrzenie prędkie jak błyskawica.
— Nie, rzekł.
— A następną?
— Zupełnie; muszę tylko wiedzieć na jak długi czas pan mnie zabierze?
— Tylko na kilka godzin.
— Czy wyprawa jest w Paryżu, czy za Paryżem?
— Za Paryżem.
— Jak daleko, mniej więcej?
— Dwie do trzech mil.
— Dobrze!
— Będziesz pan zatem gotów?
— Będę na rozkazy pana.
— O której godzinie?
— O północy.
— Więc pojutrze o północy?
— Pojutrze o północy.
Salvator rozstał się z panem Jackalem. Była godzina ósma z rana.
Pod sklepieniem, minął się z człowiekiem tak zawiniętym w długi surdut o stojącym kołnierzu, jakby ten służył mu umyślnie do zakrywania twarzy.
Nie bardzo na niego uważał.
Ludzie nawiedzający pana Jackala miewali często ważne powody, by nie wchodzić z twarzą odkrytą. Człowiek ten wszedł do pana Jackala.
Oznajmiono pana Gerarda. Pan Jackal wydał okrzyk radości.
Konferencja trwała godzinę. Może dowiemy się później, co było przedmiotem tej konferencji, ale w tej chwili musimy udać się na drogę do Fontainebleau za Salvatorem.
panem Jackalem i Rolandem.
Podróż odbyła się prędko. Przybywszy przed most Godeau, Salvator powiedział stangretowi, ażeby się zatrzymał.
~ Zdaje mi się, rzekł pan Jackal, żeśmy zgubili psa. Szkoda, gdyż wyglądał na bardzo pojętne zwierzę.
— Pojętny do najwyższego stopnia, rzekł Salvator, wreszcie zobaczy pan.
Pan Jackal i Salvator szli drogą wysadzaną jabłoniami, którą znają już czytelnicy nasi, a która prowadziła do kraty parkowej. Przed kratą zastali Rolanda; wyciągnięty jak długi na świetle księżycowera, z głową podniesioną, leżał w postawie wielkich sfinksów egipskich.
— To tu, rzekł Salvator.
— Piękny majątek, rzekł pan Jackal podnosząc okulary i zanurzając wzrok przez kratę we wnętrze parku. Jakim sposobem można się tam dostać?
— O! bardzo łatwo, jak pan zobaczysz, odpowiedział; Salvator. Hop, Brezyl.
Pies stanął na czterech łapach.
— Zdawało mi się, że pan nazywasz tego psa Rolandem, rzekł pan Jackal.
— Tak, w mieście, ale na wsi nazywam go Brezylem; długa to historja, którą panu opowiem w swojem miejscu i czasie. Brezyl, tu!
Salvator doszedł do tej części muru, którą zwykle przełaził.
Brezyl przybiegł na zawołanie pana. Salvator wziął go i podniósł jak przy pierwszej wyprawie, aż pod grzbiet muru, na który Brezyl wdrapał się przedniemi łapami, a zakładając tylne jego łapy na swe ramiona, Salvator zawołał:
— Skacz! Pies skoczył na drugą stronę.
— Aha! aha! odezwał się pan Jackal! zaczynam rozumieć, jest to sposób wskazywania nam drogi.
— Właśnie! Teraz na nas kolej, rzekł Salvator podnosząc się siłą pięści pod grzbiet muru, na którym zasiadł, jak na koniu.
Ztamtąd, podając obie ręce panu Jackalowi:
— Proszę pana, rzekł.
— O! nie potrzeba, odpowiedział pan Jackal.
I wzniósł się tak samo jak Salvator ze zwinnością, jakiej w nim nie było można przypuszczać. Prawda, że był bardzo chudy, ręce nie miały zatem co dźwigać.
— Skoro tak, rzekł Salvator, powstrzymując Brezyla giestem, czy pan wiesz gdzie jesteśmy?
— Nie, odrzekł Jackal, ale spodziewam się, że mi pan powie.
— Jesteśmy w zamku Viry.
— Viry? Viry? Co to takiego?
— Dopomogę pańskiej pamięci: w zamku Viry, u czcigodnego pana Gerarda.
— U czcigodnego pana GerardaV Hm!... nazwisko nie jest mi obce.
— Spodziewam się; jest to majątek, w którym on oddawna nie mieszka, i który wynajął od niego pan Loredan de Valgeneuse dla ukrycia Miny.
— Miny?... Jakiej Miny? zapytał pan Jackal.
— Tej dziewicy, która była uprowadzoną z Wersalu.
— Aha! A cóż się z nią stało?
— Czy pozwolisz mi pan opowiedzieć sobie jedną anegdotę?
— Bardzo proszę, pan wiesz z jaką cię przyjemnością słucham.
— Jeden z moich przyjaciół bawiąc w pewnem mieście za granicą, był tyle nieroztropnym, że grając w karty u jednego wielkiego pana, położył na stole bardzo piękną ta bakierkę, wysadzaną brylantami; tabakierka znikła, a przywiązywał on do niej wielką wartość.
— Łatwo zrozumieć, rzekł pan Jackal.
— Nie tyle ze względu na brylanty, ile na osobę, od której ją dostał.
— Dla mnie miałaby ona wartość z obu przyczyn.
— Otóż, ponieważ dbał o nią o tyle z jednej przyczyny, ile pan dbałbyś z obu, zwierzył przeto swą przygodę gospodarzowi domu, używając wszelkiego rodzaju omówień, ażeby mu powiedzieć, że ma w domu złodzieja. Ale ku wielkiemu jego zdumieniu, gospodarz jakoś się temu nie zdziwił.
— „Daj mi pan dokładny opis tabakierki,“ rzekł.
Przyjaciel mój dał mu żądany opis.
— „Dobrze, oświadczył gospodarz, po staram się, żebyś pan ją odzyskał.“
— „Więc udasz się pan do policji?“
— „O! bynajmniej; byłby to sposób zatracenia jej na zawsze. Przeciwnie nie wspominaj pan ani słówka o kradzieży.
— „Jakiegoż więc użyjesz pan sposobu?
— „To moja rzecz, powiem to panu przy zwrocie tabakierki.“
Po tygodniu, ów wielki pan zjawił się u mojego przyjaciela.
— „Czy ta? zapytał pokazując mu tabakierkę.
— „Ta sama.
— „Weź ją pan, a odtąd nie kładź ją na stołach do gry; rozumiem dobrze, iż ją panu skradziono, ona wart jest dziesięć tysięcy franków.
— „Jakim ją pan sposobem odzyskał?
— „Zabrał ją panu jeden z moich przyjaciół: hrabia N.
— „I pan ośmieliłeś się zażądać od niego?
— „Zażądać? O! bynajmniej! Obraziłby się o taką reklamację.
— „Jakże więc pan zrobił?
— „Zrobiłem tak jak on: ukradłem mu ją.“
— Ha! ha! ha! zawołał pan Jackal.
— Czy zrozumiałeś pan tę bajkę? zapytał Salvator.
— Zrozumiałem. Pan de Valgeneuse zabrał Minę Justynowi.
— Tak, a ja zabrałem ją panu de Valgeneuse...
Pan Jackal zapchał sobie nos tabaką.
— Nic o tem nie wiedziałem, rzekł.
— Nic.
— Jakże się to stało, że pan de Valgeneuse nie przyszedł na skargę do mnie?
— Myśmy tę rzecz załatwili między sobą, kochany panie Jackal.
— Jeżeli rzecz załatwiona... odezwał się naczelnik policji.
— Jak na ten raz przynajmniej.
— To nie mówmy o niej.
— Mówmy o panu Gerardzie.
— Słucham.
— Otóż pan Gerard opuścił zamek oddawna, jak panu powiedziałem.
— Niedługo po kradzieży dokonanej przez pana Sarranti i po zniknieniu dzieci: te fakty są mi wiadome, uzasadniono je w ciągu rozpraw sądu karnego.
— A czy pan wiesz w jaki sposób znikły te dzieci?
— Nie, pan Sarranti wciąż zaprzeczał udziału swego w tej sprawie.
— Miał słuszność, bo gdy opuścił zamek Viry, dzieci żyły jeszcze i bawiły się spokojnie na tarasie.
— Tak on przynajmniej powiedział.
— Otóż ja, panie Jackal, wiem co się stało z dziećmi.
— Tak!
— Wiem.
— Zaciekawiasz mnie bardzo panie Salvatorze.
— Dziewczynkę zabiła nożem pani Gerard, a chłopczyka utopił pan Gerard.
— W jakim celu?
— Zapominasz pan, iż Gerard był opiekunem i zarazem spadkobiercą dzieci.
— Co też mówisz, kochany panie Salvatorze! Ja nigdy nie znałem pani Gerardowej...
— Która też nigdy nią nie była, ale poprostu Orsolą.
— Być może, ale ja znałem pana Gerarda, zacnego pana Gerarda, jak go mianują.
I warga pana Jackala skurczyła się uśmiechem.
— Otóż, rzekł Salvator, zacny pan Gerard topił chłopczyka wtedy, kiedy żona jego zarzynała dziewczynkę.
— Możesz mi pan dać na to dowód? zapytał pan Jackal.
— Niezawodnie.
— Kiedy?
— Zaraz... jeżeli pan zechcesz pójść ze mną.
— Skoro przybyłem aż tu, rzekł pan Jackal.
— To już trzeba być do końca, nieprawdaż?
Pan Jackal głową i ramionami dał znak zgody.
— Proszę pana z sobą, rzekł Salvator.
I obaj idąc wzdłuż muru parkowego, kierowali się ku domowi, a Salvator głosem i giestem zatrzymywał Brezylar który zdawał się być ciągniętym w jeden punkt parku mocą nieznaną i niewidzialną.