Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
W którym pan Jackal bardzo ubolewa, że Salvator jest poczciwym człowiekiem.

Obaj przybyli w ten sposób pod peron zamku.
Ciemno było zupełnie; nie świeciło się ani w jednem oknie; widocznie pusto było.
— Zatrzymajmy się tu przez chwilę, kochany panie Jackal, rzekł Salvator, opowiem panu, jak się rzecz odbyła.
— Według pańskiego przypuszczenia.
— Według mojej pewności. Mamy przed sobą staw, w którym utopiono chłopczyka, a za sobą loch, w którym zarżnięto dziewczynkę. Zacznijmy od lochu.
— Dobrze, ale żeby zacząć od lochu, trzeba najpierw wejść do domu.
— Ostatnim razem będąc tu i myśląc, że wrócę kiedykolwiek, wziąłem klucz od bramy. Wejdźmy.
Roland chciał pójść za nim.
— Leżeć, Brezyl! zawołał Salvator. Czekaj tu, aż pan zawoła.
Brezyl usiadł na tylnych łapach i czekał. Salvator wszedł pierwszy. Pan Jackal poszedł za nim. Salvator zamknął znów drzwi na klucz.
— Pan widzi w ciemności, jak kot i ostrowidze, nieprawdaż panie Jackal? zapytał Salvator.
— Tak, panie Salvatorze, dzięki moim okularom widzę przynajmniej tyle, ażeby ustrzedz się przypadku, rzekł pan Jackal zsuwając okulary aż na szczyt czoła.
— To proszę za mną.
Salvator udał się korytarzem na lewo. Pan Jackal wciąż szedł za nim.
Korytarz, po dwunastu stopniach w dół prowadził, przypominamy sobie, do kuchni, a kuchnia do lamusa, w którym odbyła się owa krwawa scena.
Salvator przeszedł kuchnię nie zatrzymawszy się, a, przyszedłszy do lamusu:
— To tu, rzekł.
— Co tu? zapytał pan Jackal.
— Tu zagryziona została pani Gerard.
— Aha! to tu?
— Tak. Nieprawdaż, Brezyl, że to tu? powiedział Salvator podnosząc głos.
Usłyszano jakby huk straszny; pies przecisnął się przez szybę i szczekając, runął u nóg Salvatora i pana Jackala.
— Co to ma znaczyć? zapytał naczelnik policji cofając się.
— To Brezyl opowiada panu, jak się rzecz odbyła.
— Oh, oh! czyżby to przypadkiem Brezyl zagryzł tę biedną panią Gerardową?
— On sam.
— Więc Brezyl jest nędznym mordercą, który zasługuje na pigułkę.
— Brezyl jest uczciwym psem, który zasługuje na nagrodę Montyon.
— Wytłómacz się pan.
— Brezyl zagryzł panią Gerard dla tego, że wzięła się do zarzynania biednej Leonji; on kochał tę dziewczynkę posłyszał jej krzyk i przybiegł. Nieprawdaż, Brezylu?
Brezyl zawył żałośnie i długo.
— Teraz, mówił dalej Salvator, jeżeli pan wątpisz, że to tu, zapal świecę i spojrzyj po płytach.
I tak jakby to było rzeczą najprostszą mieć przy sobie świecę i zapałki, pan Jackal wydobył z kieszeni surduta flaszeczkę fosforyczną i przyćmioną latarkę. W pięć sekund latarka zabłysła i rzuciła światło.
Rzekłbyś, iż dla niego, jak dla ptaków nocnych, ciemności były właśnie dniem.
— Schyl się pan, rzekł Salvator.
Pan Jackal schylił się.
Lekki odcień czerwonawy barwił płytę. Salvator palcem wskazał mu to. Plama była tak niewidoczną, że możnaby przeczyć, iż pochodziła ze krwi: ale snać pan Jackal uznał ją za taką, bo nie przeczył.
— No i czegóż dowodzi ta krew? Tak samo ona może być krwią pani Gerard, jak małej Leoni.
— To rzeczywiście krew pani Gerard.
— Zkąd pan to poznajesz?
— Zaczekaj, panie Jackal.
Salvator zawołał Brezyla, i pokazał psu ślad krwi.
Pies przyłożył nos do płyty, ale podniósł wargi warcząc i usiłował ugryźć kamień.
— Widzisz pan! rzekł Salvator.
— Widzę, że pański pies jest wściekły.
— Zaczekaj pan!... Teraz pokażę ci krew małej Leoni.
Pan Jacka! patrzył na Salvatora ze zdziwieniem.
Salvator wziął latarkę z rąk pana Jackala, i na innem miejscu, w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu, wskazał na płyty:
— Patrzaj pan, rzekł, oto krew dziewczynki. Nieprawdaż Brezylu?
Na ten raz Brezyl lekko zbliżył wargi do płyty, jak gdyby chciał ją pocałować. Zawył boleśnie i dotknął językiem.
— Widzi pan! rzekł Salvator, dziewczynka nie została zarżniętą zupełnie: kiedy Brezyl zagryzał Orsolę, Leonia umknęła w stronę ogrodu.
— Hm! hm! mruknął pan Jackal, cóż potem?
— Tyle co do dziewczynki. Teraz zajmiemy się chłopczykiem.
I zgasiwszy latarkę, oddał ją panu Jackalowi.
Potem obaj przeszli do ogrodu.
— Tu, rzekł Salvator, jesteśmy w drugiej części dramatu. Oto staw, w którym pan Gerard topił małego Wiktorka, kiedy pani Gerard mordowała Leonię.
Po czterech krokach stanęli nad brzegiem stawu.
— Powiedz nam, Brezylu, mówił Salvator, jakim sposobem wydobyłeś ze stawu zwłoki twojego młodego pana?
Brezyl, jakby zrozumiawszy czego żądano, nie dał sobie dwa razy powtórzyć: rzucił się w wodę, płynął prawie do trzeciej części stawu, dał nurka, wypłynął, potem żałośnie wyjąc, położył się na trawie.
— A toż mi dopiero pies! rzekł pan Jackal.
— Zaczekaj pan, zaczekaj!
— Czekam, oświadczył pan Jackal.
Salvator zaprowadził go ku gęstwinie drzew, i znowu poprosił o zapalenie latarki.
Pan Jackal spełnił żądanie.
— Patrz pan, rzekł, pokazując naczelnikowi policji bliznę głęboką zarytą w pniu jednego z drzew tworzących zaroście, patrz pan i powiedz mi, co to jest?
— Zdaje mi się, że to dziura od kuli, rzekł pan Jackal.
— A ja jestem tego pewny, rzekł Salvator.
Wziąwszy wtedy nożyk delikatny, coś nakształt sztyletu, wydrążył dziurę w drzewie i wyrzucił szczątki ołowiu.
— Kula tam jeszcze tkwi, rzekł.
— Nie powiadam, że nie, odezwał się pan Jackal, ale czegóż dowodzi kula w drzewie? Trzebaby wiedzieć, którędy przeszła niż przyszła aż tu.
Salvator zawołał Brezyla, wziął za palec pana Jackala i zacisnął nim kolejno prawy i lewy bok Brezyla.
— Czy pan nie czuje, zapytał.
— Rzeczywiście, czuję.
— A co?
— Jakby dwie blizny.
— Otóż, pytałeś się pan, którędy przeszła kula: teraz wiesz.
Pan Jackal spoglądał na Salvatora ze wzrastającym podziwem.
— A teraz, pójdź pan! rzekł Salvator.]
— Gdzie idziemy? zapytał pan Jackal.
— Do rozwiązania!
— A! kochany panie Salvatorze! wykrzyknął pan Jackal, jakież to nieszczęście, że jesteś uczciwym człowiekiem!
I poszedł za Salvatorem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.