Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIII Cały tekst |
Indeks stron |
Obaj przybyli w ten sposób pod peron zamku.
Ciemno było zupełnie; nie świeciło się ani w jednem oknie; widocznie pusto było.
— Zatrzymajmy się tu przez chwilę, kochany panie Jackal, rzekł Salvator, opowiem panu, jak się rzecz odbyła.
— Według pańskiego przypuszczenia.
— Według mojej pewności. Mamy przed sobą staw, w którym utopiono chłopczyka, a za sobą loch, w którym zarżnięto dziewczynkę. Zacznijmy od lochu.
— Dobrze, ale żeby zacząć od lochu, trzeba najpierw wejść do domu.
— Ostatnim razem będąc tu i myśląc, że wrócę kiedykolwiek, wziąłem klucz od bramy. Wejdźmy.
Roland chciał pójść za nim.
— Leżeć, Brezyl! zawołał Salvator. Czekaj tu, aż pan zawoła.
Brezyl usiadł na tylnych łapach i czekał. Salvator wszedł pierwszy. Pan Jackal poszedł za nim. Salvator zamknął znów drzwi na klucz.
— Pan widzi w ciemności, jak kot i ostrowidze, nieprawdaż panie Jackal? zapytał Salvator.
— Tak, panie Salvatorze, dzięki moim okularom widzę przynajmniej tyle, ażeby ustrzedz się przypadku, rzekł pan Jackal zsuwając okulary aż na szczyt czoła.
— To proszę za mną.
Salvator udał się korytarzem na lewo. Pan Jackal wciąż szedł za nim.
Korytarz, po dwunastu stopniach w dół prowadził, przypominamy sobie, do kuchni, a kuchnia do lamusa, w którym odbyła się owa krwawa scena.
Salvator przeszedł kuchnię nie zatrzymawszy się, a, przyszedłszy do lamusu:
— To tu, rzekł.
— Co tu? zapytał pan Jackal.
— Tu zagryziona została pani Gerard.
— Aha! to tu?
— Tak. Nieprawdaż, Brezyl, że to tu? powiedział Salvator podnosząc głos.
Usłyszano jakby huk straszny; pies przecisnął się przez szybę i szczekając, runął u nóg Salvatora i pana Jackala.
— Co to ma znaczyć? zapytał naczelnik policji cofając się.
— To Brezyl opowiada panu, jak się rzecz odbyła.
— Oh, oh! czyżby to przypadkiem Brezyl zagryzł tę biedną panią Gerardową?
— On sam.
— Więc Brezyl jest nędznym mordercą, który zasługuje na pigułkę.
— Brezyl jest uczciwym psem, który zasługuje na nagrodę Montyon.
— Wytłómacz się pan.
— Brezyl zagryzł panią Gerard dla tego, że wzięła się do zarzynania biednej Leonji; on kochał tę dziewczynkę posłyszał jej krzyk i przybiegł. Nieprawdaż, Brezylu?
Brezyl zawył żałośnie i długo.
— Teraz, mówił dalej Salvator, jeżeli pan wątpisz, że to tu, zapal świecę i spojrzyj po płytach.
I tak jakby to było rzeczą najprostszą mieć przy sobie świecę i zapałki, pan Jackal wydobył z kieszeni surduta flaszeczkę fosforyczną i przyćmioną latarkę. W pięć sekund latarka zabłysła i rzuciła światło.
Rzekłbyś, iż dla niego, jak dla ptaków nocnych, ciemności były właśnie dniem.
— Schyl się pan, rzekł Salvator.
Pan Jackal schylił się.
Lekki odcień czerwonawy barwił płytę. Salvator palcem wskazał mu to. Plama była tak niewidoczną, że możnaby przeczyć, iż pochodziła ze krwi: ale snać pan Jackal uznał ją za taką, bo nie przeczył.
— No i czegóż dowodzi ta krew? Tak samo ona może być krwią pani Gerard, jak małej Leoni.
— To rzeczywiście krew pani Gerard.
— Zkąd pan to poznajesz?
— Zaczekaj, panie Jackal.
Salvator zawołał Brezyla, i pokazał psu ślad krwi.
Pies przyłożył nos do płyty, ale podniósł wargi warcząc i usiłował ugryźć kamień.
— Widzisz pan! rzekł Salvator.
— Widzę, że pański pies jest wściekły.
— Zaczekaj pan!... Teraz pokażę ci krew małej Leoni.
Pan Jacka! patrzył na Salvatora ze zdziwieniem.
Salvator wziął latarkę z rąk pana Jackala, i na innem miejscu, w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu, wskazał na płyty:
— Patrzaj pan, rzekł, oto krew dziewczynki. Nieprawdaż Brezylu?
Na ten raz Brezyl lekko zbliżył wargi do płyty, jak gdyby chciał ją pocałować. Zawył boleśnie i dotknął językiem.
— Widzi pan! rzekł Salvator, dziewczynka nie została zarżniętą zupełnie: kiedy Brezyl zagryzał Orsolę, Leonia umknęła w stronę ogrodu.
— Hm! hm! mruknął pan Jackal, cóż potem?
— Tyle co do dziewczynki. Teraz zajmiemy się chłopczykiem.
I zgasiwszy latarkę, oddał ją panu Jackalowi.
Potem obaj przeszli do ogrodu.
— Tu, rzekł Salvator, jesteśmy w drugiej części dramatu. Oto staw, w którym pan Gerard topił małego Wiktorka, kiedy pani Gerard mordowała Leonię.
Po czterech krokach stanęli nad brzegiem stawu.
— Powiedz nam, Brezylu, mówił Salvator, jakim sposobem wydobyłeś ze stawu zwłoki twojego młodego pana?
Brezyl, jakby zrozumiawszy czego żądano, nie dał sobie dwa razy powtórzyć: rzucił się w wodę, płynął prawie do trzeciej części stawu, dał nurka, wypłynął, potem żałośnie wyjąc, położył się na trawie.
— A toż mi dopiero pies! rzekł pan Jackal.
— Zaczekaj pan, zaczekaj!
— Czekam, oświadczył pan Jackal.
Salvator zaprowadził go ku gęstwinie drzew, i znowu poprosił o zapalenie latarki.
Pan Jackal spełnił żądanie.
— Patrz pan, rzekł, pokazując naczelnikowi policji bliznę głęboką zarytą w pniu jednego z drzew tworzących zaroście, patrz pan i powiedz mi, co to jest?
— Zdaje mi się, że to dziura od kuli, rzekł pan Jackal.
— A ja jestem tego pewny, rzekł Salvator.
Wziąwszy wtedy nożyk delikatny, coś nakształt sztyletu, wydrążył dziurę w drzewie i wyrzucił szczątki ołowiu.
— Kula tam jeszcze tkwi, rzekł.
— Nie powiadam, że nie, odezwał się pan Jackal, ale czegóż dowodzi kula w drzewie? Trzebaby wiedzieć, którędy przeszła niż przyszła aż tu.
Salvator zawołał Brezyla, wziął za palec pana Jackala i zacisnął nim kolejno prawy i lewy bok Brezyla.
— Czy pan nie czuje, zapytał.
— Rzeczywiście, czuję.
— A co?
— Jakby dwie blizny.
— Otóż, pytałeś się pan, którędy przeszła kula: teraz wiesz.
Pan Jackal spoglądał na Salvatora ze wzrastającym podziwem.
— A teraz, pójdź pan! rzekł Salvator.]
— Gdzie idziemy? zapytał pan Jackal.
— Do rozwiązania!
— A! kochany panie Salvatorze! wykrzyknął pan Jackal, jakież to nieszczęście, że jesteś uczciwym człowiekiem!
I poszedł za Salvatorem.