Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Pusty krzak.

— Teraz, mówił Salvator, idąc wzdłuż stawu, rozumiesz pan wszystko, nieprawdaż?
— Jeszcze niezupełnie, rzekł pan Jackal.
— Podczas gdy dziewczynkę trzymano w lamusie, gdy chłopczyka topiono w stawie, Brezyl pędził na krzyk dziewczynki, zagryzł Orsolę, a potem udał się na poszukiwanie swego drugiego przyjaciela, małego Wiktorka, znalazł go w głębi stawu, wyciągnął na trawę, otrzymał kulę w bok, która przebiwszy go nawskroś, przeszła drugim bokiem i utkwiła w drzewie, gdzieśmy ją znaleźli. Pies okrutnie zraniony uciekał, wyjąc. Wtedy złoczyńca wziął trupa chłopczyka, uniósł i chciał zagrzebać.
— Zagrzebać! rzekł pan Jackal, a gdzie?
— Zobaczysz pan.
Pan Jackal wstrząsnął głową.
— Widziałem to sam, rzekł Salvator.
Pan Jackal znowu potrząsnął głową.
— A jeżeli i pan sam zobaczysz?... rzekł Salvator.
— Ha! jeżeli zobaczę...
— To cóż pan powiesz?
— Powiem, że tam jest.
— Chodźmy więc.
I podwoił kroku.
— Znamy tę drogę, na której widzieliśmy raz pana Gerarda, drugi raz Salvatora, pierwszy raz zbrodnię, drugi raz sprawiedliwość.
Brezyl szedł na dziesięć kroków przed nimi, obracając się co pięć minut, by zobaczyć, czy idą za nim.
— Otóż jesteśmy, rzekł Salvator, wchodząc w gęstwinę.
Pan Jackal szedł jego śladem.
Ale przybywszy tam, Brezyl zatrzymał się jak zbity z tropu. Zamiast nosem zaryć ziemię i rozdrapywać ją łapami, stanął, wietrząc na wszystkie strony i szczekając.
Salvator, zdający się czytać we wszystkich myślach Brezyla z równą łatwością, jak Brezyl czytał w jego myślach, zrozumiał, że stało się coś niezwykłego. Popatrzył naokoło. Wzrok jego zatrzymał się na panu Jackal, księżyc oświecał go w tej chwili.
Naczelnik policji miał na ustach dziwny uśmiech.
— Pan powiadasz, że to tu? zapytał pan Jackal.
— Tu, odparł Salvator. Potem zwracając się do psa: Szukaj, Brezylu! zawołał.
Brezyl przyłożył nos do ziemi; potem, podnosząc głowę żałośnie.
— Oh! oh! rzekł Salvator, czyżbyśmy się omylili, mój dobry Brezylu? Szukaj!... szukaj!...
Ale Brezyl potrząsnął głową, jak gdyby chciał odpowiedzieć, że daremnie szukać.
— Cóż znowu! rzekł Salvator do psa, czyżby?...
I sam uklęknąwszy, zrobił to, czego pies odmawiał, to jest rękę głęboko w ziemię zapuścił. Rzecz była tem łatwiejsza, że ziemia świeżo wyglądała naruszona.
— I cóż? zapytał pan Jackal.
— Ha! rzekł Salvator głosem ostrym, trupa uniesiono.
— O! to przykra rzecz, odezwał się pan Jackal. Do licha! do licha! Byłby to dowód... Szukaj pan dobrze...
Mimo widocznego wstrętu, z jakim Salvator dotykał tej ziemi, zanurzył on rękę po sam łokieć w dole, i podnosząc się zbladły, z czołem w pocie, z okiem w ogniu, powtórzył po raz drugi.
— Trupa uniesiono!
— Ale któżby? odezwał się pan Jackal.
— Ten kto miał interes w zatarciu śladów.
— Czy pan jesteś pewnym, że tam był trup? zapytał pan Jackal.
— Powiadam panu, że na to samo miejsce zaprowadzony przez tego psa, znalazłem szkielet małego Wiktorka, który był tam zagrzebany po utopieniu przez stryja i po wyniesieniu go z wody przez Brezyla. Nieprawdaż, Brezylu, że on tam był?
Brezyl podniósł się, oparł łapy na piersiach pana i zawył.
— Ale kiedyż on tu był? zapytał pan Jackal.
— Jeszcze onegdaj, rzekł Salvator, wydobyto go więc wczorajszej nocy.
— Naturalnie!... naturalnie!... odezwał się pan Jackal bez: najmniejszej zmiany w głosie ani w twarzy, skoro pan przypuszczasz, że był jeszcze onegdaj...
— Nie przypuszczam, rzekł Salvator, ale twierdzę.
— Do licha! do licha! do licha! powtarzał pan Jackal.
Salvator spojrzał w twarz naczelnikowi policji.
— Wyznaj pan, rzekł, iż wiedziałeś z góry, że my tu nic nie znajdziemy.
— Panie Salvatorze, ja wierzę wszystkiemu co pan mówisz, a ponieważ mówiłeś, że tu znajdziemy coś...
— Przyznaj pan, iż wiesz, kto uniósł tego trupa.
— Doprawdy, kochany panie Salvatorze, nie domyślam się.
— Sacrebleu! kochany panie Jackal, krzyknął młodzieniec, coś dziś wieczór nie dopisuje panu przenikliwość.
— Wyznaję, odpowiedział pan Jackal z doskonałą dobrodusznością, że ta scena nocna w pustym parku, nad brzegiem dołu po umarłym, nie napędza mi ducha, choćbym go i więcej miał z natury, i daremnie namyślam się, nie mogę natrafić ktoby mógł unieść tego trupa.
— Jużciż pewno nie pan Sarranti, bo on jest w więzieniu.
— Nie, odrzekł pan Jackal, ale może jego wspólnicy; boć kto wie nareszcie, czy ten trup nie był złożony tu przez pana Sarranti? kto wie, czy nie pan Sarranti utopił chłopczyka i strzelił do psa?
— Ja! rzekł Salvator, ja to powiadam! a dowód... Ale nie, dzięki Bogu, mogę znaleźć lepszy nad ten... Przypuszczasz pan zapewne, że ten, co uniósł trupa jest mordercą?
— Idziesz pan zadaleko.
— A przynajmniej wspólnikiem.
— Rzeczywiście, byłby to punkt do podejrzenia.
— Roland, tu! zawołał Salvator.
Pies przybiegł.
— Słuchaj, Rolandzie, ktoś tu był przeszłej nocy, nieprawdaż, mój psie?
Pies szczeknął.
— Szukaj, Rolandzie! szukaj! rzekł Salvator.
Roland zatoczył koło, zdał się rozpoznawać trop, i rzucił się w stronę kraty.
— Nie tak prędko, Rolandzie! zawołał Salvator. Panie Jackal, idźmy za Rolandem.
Pan Jackal szedł za Rolandem, mówiąc:
— Sławny wyżeł, panie Salvatorze! sławny wyżeł! Jeżelibyś pan chciał go kiedy pozbyć, znam kogoś, co panu dobrze zapłaci.
Pies warcząc szedł wciąż za tropem. Po dwudziestu krokach zboczył i zwrócił się na lewo.
— Pójdźmy na lewo, rzekł Salvator.
Pan Jackal dał się powodować, jak automat.
Po drugich dwudziestu krokach pies zwrócił się na prawo.
— Pójdźmy na prawo, rzekł Salvator.
Pan Jackal stosował się z równą punktualnością.
Po dziesięciu krokach pies zatrzymał się wśród gęstwiny. Salvator wszedł za nim.
— Aha! rzekł, ten kto uniósł kości dziecięcia, miał zamiar złożenia ich tu; dwa razy nawet rozkopał ziemię, ale nie uznał miejsca za dosyć pewne i poszedł w dalszą drogę nieprawdaż, Rolandzie?
Roland zawył i ruszył dalej ku kracie. Przy kracie zatrzymał się, usiłując przeleść.
— Próżno szukać dalej w parku, rzekł Salvator, trup wyszedł tędy.
— Do licha! rzekł pan Jackal, krata zamknięta a zamek wydaje się mocnym.
— O! odezwał się Salvator, znajdziemy przecież jakie kleszcze do podważenia. W najgorszym razie przeleziemy przez mur, jak poprzednio, i pójdziemy za tropem z tamtej strony.
Salvator szedł ku murowi w zamiarze przelezienia.
— Nie trzeba! odezwał się pan Jackal, zatrzymując go za połę od surduta, mam ja krótszy jeszcze sposób.
I dobywając z kieszeni pęczek wytrychów, spróbował i za trzecim otworzył.
Roland przeszedł pierwszy, i jak powiedział Salvator natychmiast odnalazł trop. Szedł wzdłuż muru prostą linią przez pola i kierował się na gościniec. Przechodząc przez pole świeżo orane, spostrzegli nawet ślady kroków.
— A co! rzekł Salvator, czy widzisz pan?
— Widzę, odparł pan Jackal, na nieszczęście te kroki nie są podpisane.
— Może znajdziemy podpis u końca.
Ale trop wszedł na wielki gościniec, szeroki siedmdziesiąt cztery stóp i brukowany. Roland doszedł do bruku, potem podniósł głowę do góry i zawył.
— Tu czekał powóz, rzekł Salvator, człowiek wsiadł razem z trupem.
— Więc?
— Więc muszę się dowiedzieć, gdzie wysiadł.
Pan Jackal potrząsnął głową.
— A! kochany panie Salvatorze, rzekł, mocno się obawiam, że zadajesz sobie ten trud napróżno.
— A ja, panie Jackal, rzekł Salvator, dotknięty do żywego, jestem pewny, że dojdę do czegoś.
Pan Jackal zrobił ustami małe cmoknięcie, oznaczające powątpiewanie.
— Trop stracony, rzekł, pani Gerard zagryziona, dzieci nieżyją...
— Tak, rzekł Salvator, ale nie oboje dzieci nie żyją.
— Jakto! nie oboje dzieci nie żyją? zawołał pan Jackal, udając najżywsze zdziwienie, powiedziałeś mi, że chłopczyk był utopiony?
— Ale pokazałem panu ślad krwi dziewczynki, która umknęła.
— Więc co?
— Więc, kiedy Brezyl zagryzł tę dobrą panią Gerard, dziewczynka umknęła i ocalała.
— Aha! i żyje?
— Żyje.
— A! to rzecz, która rzuci wielkie światło na sprawę, jeżeli dziewczynka pamięta.
— Pamięta.
— Będzie to dla niej przypomnienie bardzo przykre, rzekł potrząsając głową pan Jackal.
— Tak, odpowiedział Salvator, ale jakkolwiek jesteś pan litościwym, kochany panie Jackal, jakiekolwiek wzruszenie sprawi jej ta pamięć, ponieważ tu chodzi o życie człowieka, pan ją wypytasz?
— Bezwątpienia, to moja powinność.
— Dosyć mi na teraz. Oto już dzień zaczyna świtać; jeżeli pan chcesz wracać do Paryża, nie zatrzymuję pana.
I Salvator zrobił poruszenie dla przejścia przez rów.
— Gdzie pan idzie? zapytał Jackal.
— Zawołać na powóz, który zostawiliśmy przy moście Godeau.
— O! toż przecie powóz powinien do nas przyjść, a nie my do powozu, rzekł pan Jackal.
Dobył z kieszeni świstawkę i przyłożył do ust. Świst powtórzył trzy razy.
W pięć minut potem usłyszeli turkot powozu jadącego po gościńcu. Był to powóz pana Jackala, do którego wsiedli.
Roland zdawał się być niezmordowanym, puścił się więc naprzód.
O ósmej godzinie przejechali rogatkę Fontainebleau.
— Pozwól mi pan odwieźć się do domu, panie Salwatorze, rzekł pan Jackal.
Salvator nie miał żadnego powodu odmawiać grzeczności pana Jackala. Zgodził się w milczeniu.
Zatrzymali się na ulicy Macon Nr. 4.
— Kochany panie Salvatorze, odezwał się pan Jackal, może na drugi raz będziemy szczęśliwsi.
— Spodziewam się, rzekł Salvator.
— Do widzenia!
— Do widzenia! Salvator wyskoczył z powozu.
— O! szatanie! rzekł Salvator, wiesz ty podobno lepiej odemnie, gdzie są zwłoki tego biednego dziecka. Z temi słowy otworzył drzwi i wszedł do siebie. Mniejsza o to, pomyślał, pozostaje Róża.
I zaczął wchodzić na schody, na które wbiegł już przed nim Roland.
— Czy to ty, przyjacielu? zapytał głos z góry.
— Tak, to ja, ozwał się Salvator.
I upadł w objęcia Fragoli.
Przez chwilę zapomniał o strasznym zawodzie tej nocy.
Fragola pierwsza przyszła do siebie.
— Pójdź prędzej Salvatorze, rzekła, od siódmej godziny czeka tu na ciebie jakaś stara kobieta, która płacze, a nie chce powiedzieć dlaczego.
— Stara kobieta! zawołał Salvator, to pewnie Brocanta. I wbiegając do mieszkania: Róża? wykrzyknął, Róża?
— Przebóg! odpowiedziała Brocanta, dziś z rana weszłam do jej pokoju, okno było otwarte, a ona znikła.
— A! zawołał Salvator, uderzając się pięścią w czoło, powinienem się był tego domyśleć: wynieśli zwłoki brata i pomyśleli o siostrze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.