Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Vive l’ampleur!

Wytłómaczmy teraz jakim sposobem znikł trup z parku Viry.
Przypominamy sobie, że Salvator wychodząc od Jackala, spotkał jakiegoś mężczyznę, zawiniętego w długi płaszcz z wysokim kołnierzem, chociaż pora roku nie usprawiedliwiała takich ostrożności. Człowiek ten, na którego mało zwracał uwagi, wszedł za nim po schodach i kazał się zameldować pod dobrze znanem nazwiskiem pana Gerarda.
Był to istotnie pan Gerard.
Widząc z jakim pospiechem kroczył przez dziedziniec i wszedł pod sklepienie prowadzące do gabinetu naczelnika policji tajnej, uważając jak starannie schylał ku ziemi część twarzy odkrytą między kapeluszem, badacz fizjognomji z odrazą odwróciłby głowę, poznając w tym człowieku szpiega w całem znaczeniu tego wyrazu.
Jak powiedzieliśmy, oznajmiono pana Gerarda.
— Aha! rzekł pan Jackal, to czcigodny pan Gerard! Proszę, kochany panie, proszę!
— Może przeszkadzam? zapytał pan Gerard.
— O! bynajmniej, nigdy!
— Zawsze pan naczelnik łaskaw.
— Co większa, chciałem po pana posyłać. Pan miałbyś mi przeszkadzać, to także! Pan, mój wierny rycerz, mój ulubieniec! Ależ, chyba nie mówisz mi tego naprawdę kochany panie Gerardzie.
— Zdawało mi się, że pan stałeś?
— Zapewne, odprowadzałem jednego z pańskich przyjaciół.
— Jednego z moich przyjaciół... Którego?
— Pana Salvatora.
— Nie znam go, rzekł pan Gerard zdziwiony.
— Tak, ale on pana zna.
— Sądziłem, że pan wychodzisz.
— Wydawało ci się, że nie unikniesz naszej małej pogadanki, niewdzięczny.
— Panie Jackal...
— Połóż pan kapelusz; zawsze wyglądasz tak jakbyś chciał uciekać... A teraz siadaj. Gdzież u djabła znalazłbyś, kochany panie Gerard, weselszego towarzysza niż ja? Niewdzięczny! Nie licząc tego, że kiedy czuwasz nad królem, ja czuwam nad tobą. Tak, miałem wyjść istotnie, ale skoro przyszedłeś zostaję... Wyjść! akurat! poświęciłbym moje najważniejsze sprawy osobiste, ażeby mieć tę radość i chwilkę z tobą porozmawiać. I cóż mi nowego powiesz, czcigodny panie Gerard?
— Niewiele co, panie.
— Tem gorzej, tem gorzej.
Pan Gerard potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Coś spisek się nie knuje“.
— Ale przecież? zapytał pan Jackal.
— Wczoraj musiano panu przyprowadzić człowieka, którego kazałem zatrzymać przed kawiarnią Poy.
— Cóż on tam robił?
— Szerzył propagandę napoleońską.
— Opowiedz mi to, kochany panie Gerard.
— Wyobraź pan sobie...
— Nasamprzód: jak się nazywa?
— Nie wiem... Pojmujesz pan, że byłoby nieroztropnie z mej strony pytać się.
— A jego rysopis?
— Wysoki, silny, barczysty, ubrany w długi granatowy surdut zapięty pod szyję, z czerwoną wstążeczką przy guziku.
— Jaki dymisjonowany oficer?
— Tak i ja sobie powiedziałem, nadewszystko zobaczywszy kapelusz o szerokich skrzydłach zaciśnięty na głowie i rezolutnie zwieszony na ucho.
— Nieźle, panie Gerard, nieźle, jak na początkującego, wyrzekł pan Jackal, zobaczysz, że zrobimy z siebie coś... Słucham dalej.
— Wszedł do kawiarni, a ponieważ jego powierzchowność wydała mi się podejrzaną, poszedłem za nim.
— Dobrze, panie Gerard, dobrze!
— Zasiadł przy stole i kazał sobie dać filiżankę kawy, oraz karafinkę wódki, mówiąc głośno: „Ja nie mogę pić kawy inaczej tylko z glorią; ja lubię glorię!“ I patrzył koło siebie tak, jakby chciał zobaczyć, czy mu kto nie odpowie.
— I nikt mu nie odpowiedział?
— Nikt... W tedy sądząc, że niedość powiedział: „Niech żyje gloria!“ odezwał się.
— Ho! ho! ho! przerwał pan Jackal, wygląda to dosyć buntowniczo. „Niech żyje gloria!“ to tak jak gdyby ktoś powiedział: „Niech żyje sława!“
— Toż samo pomyślałem, a ponieważ pod ojcowską władzą, która nami rządzi, nie ma żadnego powodu krzyczeć niech żyje sława, przeto człowiek ten stał mi się podejrzanym.
— Bardzo dobrze... to jeden z rozbójników Loary...
— Usiadłem przy stoliku naprzeciw niego, postanowiwszy wytrzeszczać oczy i wyciągać uszy.
— Brawo, panie Gerard!
— Zażądał dziennika...
— Którego?
— Ah! nie wiem.
— To błąd, panie Gerard.
— Zdaje mi się „Constitutionnela“.
— Niezawodnie.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem pewny.
— Jeżeli pan jesteś pewny, panie Jackal...
— Zażądał więc „Constitutionnela“... Mów pan dalej.
— Zażądał „Constitutionnela“, ale ja zaraz widziałem, żęto przez fanfaronadę, bo czy to przypadek, czy lekceważenie, dość, że trzymał go wciąż naodwrót, póki nie wszedł do kawiarni jeden z jego przyjaciół.
— Po czem poznałeś pan, że to był jeden z jego przyjaciół.
— Był ubrany tak samo, tylko więcej obdarty.
— Tak, to musiał być jeden z jego przyjaciół, nie wątpię; mów pan dalej.
— Rzecz jest tem mniej wątpliwą, że ten co przybył poszedł prosto do tego, który siedział, i podał mu rękę.
— „Dzień dobry, rzekł pierwszy tonem szorstkim.
— „Dzień dobry, odpowiedział drugi tym samym tonem. Dostałeś spadek?
— „Ja?
— „A ty?
— „Dlaczegóż to?
— „Wyświeżyłeś się od góry do dołu.
— „To mnie tak małżonka wyekwipowała na — imieniny.
— „Myślałem, że nadeszła płaca?
— „Nie, i myślę, że będziemy musieli czas jakiś kredytować naszemu korespondentowi wiedeńskiemu“.
— Rozumie się, księciu Reichstadt, odezwał się pan Jackal.
— Tak i ja pomyślałem, rzekł pan Gerard.
— „Czy wiesz, mówił pierwszy wojskowy, że wzmiankowany korespondent omal nie przybył do Paryża.
— „Wiem, odpowiedział drugi, ale mu przeszkodzono.
— „Co się odwlecze, to nie uciecze“.
— Hm! hm! panie Gerard, odezwał się pan Jackal, mówiłeś, że wiesz nie wiele? Ja uważam, że jest bardzo wiele w tem, co powiedziałeś, choćby nawet nie było więcej...
— Jest coś więcej.
— Dobrze! słuchajmy dalej.
I na znak zadowolenia pan Jackal dobył tabakierkę i zapchał sobie nos tabaką.
Pan Gerard począł znowu.
— „Piękny surdut, dalipan! mówił pierwszy. I pociągnął ręką po suknie.
— „Bardzo piękny, odpowiedział drugi dumnie.
— „Wełna wspaniała.
— „Angielska.
— „Trochę może za szeroki.
— „Co, za szeroki?
— „Powiadam, że twój surdut zdaje mi się nieco za szeroki, jak na żołnierza“.
— Co dowodzi, zauważył pan Jackal, że to był wojskowy i że pan się nie myliłeś.
— „Dlaczego ma być za szeroki? odpowiedział oficer. Surduty nie są nigdy za szerokie: ja jestem za wszystkiemi wielkiemi rzeczami, lubię wszystko co jest szerokie. „Vive l’empereur!“
— Vive l’empereur?... rzekł pan Jackal. Jakto, vive l’empereur, z powodu surduta?
— Ja wiem, że to nie ma wielkiego związku, odrzekł pan Gerard nieco zakłopotany, ale słyszałem: „Vive l’empereur!“
Pan Jackal zażył hałaśliwie drugą szczyptę.
— Dajmy na to, że krzyknął: „Vive l’empereur!“ rzekł.
— Tak, dajmy na to, rzekł pan Gerard, widocznie zakłopotany. Pojmujesz pan, że usłyszawszy ten okrzyk buntowniczy, na który odwróciło się kilka osób, wyszedłem z kawiarni.
— Pojmuję.
— U drzwi zastałem dwóch agentów, wskazałem im tego człowieka i nie oddaliłem się poty, aż wzięli go za kołnierz.
— Brawo, panie Gerard! Ale to dziwna rzecz, iż ja tego człowieka nie widziałem i że nie złożono mi raportu.
— Zapewniam jednak pana, że człowiek ten był aresztowany.
Pan Jackal zadzwonił.
Ukazał się woźny.
— Poślij po Gibassiera, rzekł pan Jackal.
Woźny wyszedł.
Upłynęło z pięć minut, w ciągu których pan Jackal przetrząsł wszystkie papiery na biurku.
— Nie widzę nic, zgoła nic! rzekł.
Wszedł znowu woźny.
— I cóż? zapytał pan Jackal.
— Pan Gibassier czeka.
— Niech wejdzie.
— Mówi, że pan naczelnik nie sam.
— To prawda... Pan Gibassier podobny jest do ciebie, panie Gerard, skromny i nie lubiący się pokazywać; gdyby mu pozwolić, byłoby z nim to samo co z fiołkiem: objawiałby się tylko zapachem... Przejdź pan do tamtego pokoju, panie Gerard.
Pan Gerard, któremu w rzeczy samej wcale nie chodziło o to, ażeby być widzianym, przeszedł prędko do drugiego pokoju i starannie drzwi za sobą zamknął.
— Wejdź Gibassier! zawołał pan Jackal, jestem sam.
Gibassier wszedł, jak zawsze, z uśmiechem na twarzy.
— Co to znaczy, Gibassier! rzekł pan Jackal, robią się ważne aresztowania a ja nic o nich nie wiem!
Gibassier wyciągnął szyję i otworzył oczy, jak ktoś chcący powiedzieć: „Proszę się wytłómaczyć“.
— Wczoraj, mówił dalej pan Jackal, aresztowano człowieka, który krzyczał: Vive l’empereur!
— Gdzie to, proszę pana?
— W kawiarni Foy.
— W kawiarni Foy? E, on nie krzyczał Vive l’empereur!
— A jak?
— On krzyczał: „Vive l’ampleur![1]
— Mylisz się, panie Gibassier.
— Czy pozwoli mi pan utrzymywać, że jestem pewny tego co mówię?
— A jakim sposobem możesz być tego pewny?
— Bo to byłem ja sam.
Pan Jackal podniósł okulary i patrzył na Gibassiera z milczącym uśmiechem.
— Otóż to, rzekł nareszcie, co to jest mieć podwójną policję! Drugi raz nie może się powtórzyć podobna mistyfikacja.
I idąc do drzwi pokoju, gdzie był zamknięty Gerard:
— Hej! panie Gerard, powiedział, możesz wejść?
— Jesteś więc pan sam? spytał pan Gerard przez drzwi.
— Sam, albo prawie jak sam, odparł pan Jackal.
Pan Gerard wszedł jak zazwyczaj, nieśmiało, a spostrzegłszy Gibassiera, zrobił krok w tył.
— O! powiedział, co to jest?
— Panie?
— Tak, panie.
— Czy go pan poznajesz? spytał pan Jackal Gerarda.
— Rozumie się! Potem nachylając się do ucha pana Jackala: To mój oficer z kawiarni Foy.
Pan Jackal wziął pana Gerarda za rękę.
— Mój kochany panie, powiedział, przedstawiam ci pana Gibassiera, a mego dowódzcę brygady. Następnie zwracając się do Gibassiera: Kochany Gibassier, mówił, przedstawiam ci pana Gerarda, jednego z naszych najwierniejszych agentów.
— Gerarda? wyrzekł Gibassier.
— Tak, zacnego pana Gerarda z Vanvres, tego, co to wiesz.
Gibassier skłonił się z pewnym rodzajem szacunku i wyszedł, cofając się.
— Dlaczego pan dodał tego, co to wiesz? zapytał Gerard, bledniejąc. Gibassier wie zatem?...
— Wszystko, kochany panie Gerard!
Zabójca stał się ołowianym.
— Lecz niech to pana w żadnej mierze nie niepokoi wyrzekł pan Jackal, Gibassier jest to drugi ja.
— O! panie, wyjąkał szpieg, dlaczegożeś mnie przedstawił temu człowiekowi?
— Najpierw dlatego, że dobrze jest znać się z sobą tym, którzy służą w jednej komendzie.
Następnie, głosem, którego każda sylaba wtłaczała się w głąb serca pana Gerarda:
— Przytem, dodał, czyliż nie jest rzeczą ważną, ażeby cię znał; na wypadek, gdyby cię ktoś przyaresztował, onby cię kazał puścić.
Na myśl, że mógłby być aresztowanym, Gerard opadł w wolterowskie krzesło pana Jackala. Ale pan Jackal nie był obraźliwy; pozostawił Gerarda na swoim tronie, a sam usiadł na prostem krześle naprzeciw niego.




  1. Ampleur, znaczy obszerność: igraszka słów, z okazji szerokiego surduta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.