Moja mała
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moja mała |
Pochodzenie | Akwarelle |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Oddano mi ją wśród słonecznych promieni majowego ranka wesołą, uśmiechniętą, spłonioną pod zwojami białego muślinu. Główka jéj spoczęła na mojém ramieniu z ufnością bezgraniczną, a błękitne oczy szukały mego wzroku lękliwie, nieśmiało nawet.
Oddano mi ją na zawsze i dozwolono nazywać... żoną. Z tym złotym słońca promieniem zeszedł ku mnie biały anioł i tulił jasną głowę do méj piersi, dozwalając mówić sobie „ty” — i nazwać się „żoną.”
Nie wiem dlaczego nigdy nie mogłem powiedziéć jéj „żono” — mówiłem do niéj „moja mała.” — I ona to wolała. Było to dziecko moje, drobne, małe, wątłe... pieszczona gołąbka, mała ptaszyna.
Gdy późniéj karmiła całe stada białych gołębi, zdawała się tylko być ich starszą siostrą. Jasność jakaś promienna biła od téj drobnéj istoty, rzekłbyś świetlana aureola otacza te złote kręcone włoski. Bałem się chwilami zbliżyć do téj dzieciny, piękniała mi wtedy jak święta na ciemném starém płótnie. Kochałem ją bardzo. Myślałem o niéj w każdéj chwili. Była to dziwnie miękka, dziecięca natura. Domagała się bezustannie drobnych dowodów pamięci. Lubiła konwalie — przynosiłem jéj codziennie te śnieżne, wonne kwiateczki, a ona z miłością całowała drobne dzwonki i długie, miękkie liście. Raz zimno było i dżdżysto; przekupnie skryli się ze swoim kwiecistym towarem, wróciłem do domu — bez konwalij. Moja mała bardzo płakała.
Nieraz, gdy szary wieczór spędzał resztki dnia świetlanego, siadałem rozmarzony przy oknie. Moja mała zbliżała się do fortepianu i po chwili z pod drobnych jéj rączek płynęła w dal rzewna, cicha piosenka. Zapomniałem o troskach życia powszedniego, o świecie, o ludziach — piosenka mojéj małéj niosła mnie w krainę dobra, piękna, poezyi. Było mi tak dobrze, tak błogo o téj szaréj cichéj godzinie, w tym ciemnym pokoju, z tą małą moją przy boku, że radbym przedłużył tę godzinę w nieskończoność i nie wrócił więcéj z tego nieba marzeń, w które mię skrzydlata piosnka méj najdroższéj przeniosła. Za oknem drzewa szumiały, kłoniąc głowy ku ziemi, kwiaty zamykały kielichy i chyliły senne purpurowe lub białe korony; ptaszki milkły po gniazdkach, kołysane rzewną, smutną piosenką, którą cichy wietrzyk majowy niósł w ciemniejszą przestrzeń. I duch mój usypiał zmęczony całodzienną walką — odpoczywał w téj rzewnéj melodyi, dźwięczącéj wśród ciszy.
Nie lubiła gwaru zabaw, ani zgiełku świata.
Często wśród najweselszéj zabawy przychodziła z prośbą udania się do domu — nieraz znów strojna w gazy i jedwabie, ze łzami w oczach, drżącym głosem błagała, abym dozwolił jéj zostać u siebie. Zgadzałem się chętnie. I ja nie lubiłem widziéć zimne, obojętne twarze dokoła — ci ludzie zdawali się nas śledzić i śmiać się z naszéj miłości; bolało mnie to, więc kryłem się z mojém szczęściem; każde spojrzenie obojętnego człowieka zdawało się wydzierać jeden złoty promień méj rozkoszy.
Pewnego razu na balu grano kadryla. Muzyka wojskowa hałasowała przeraźliwie. Nagle wśród szóstéj figury rozróżniłem między innemi motyw piosenki méj małéj, granéj w tanecznym przyśpieszonym rytmie. Oparłem się o filar i uczułem w swém sercu ból przykry — profanowano mi smutną piosnkę moję, wlokąc ją po dusznéj sali balowéj razem z ogonami tych pań, szeleszczących na woskowanéj posadzce. Szukałem oczami méj małéj, pewny byłem, że i ona doznaje w téj chwili tego samego ściśnienia serca...
Tymczasem barwne kręgi rozwijały się przede mną. Rozrumienione twarze patrzyły na siebie namiętnie, zalotne uśmiechy kobiet, ich białe ramiona, półszepty mężczyzn — wszystko to, wszystko w takt piosenki, którą mi o szaréj godzinie w cichym saloniku grała moja mała. Nagle ujrzałem ją przed sobą z oczyma łez pełnemi. Prosiła, żebym ją zabrał do domu; uciekła swemu tancerzowi, wyrwała się z tanecznego koła... Nie mówiła dlaczego — nie podawała powodu, ale oczy nasze się spotkały, a serca zrozumiały. Uciekliśmy do siebie, zostawiając wir tańca, strumienie gazu i wybuchy wesołości.
Nie mówiliśmy nigdy o tym balowym wieczorze, ale jestem przekonany, że i ją ta piosnka, wplątana w szóstą figurę kadryla, z balowéj sali wygnać musiała.
Czasem kręciła się koło gospodarstwa i udawała gosposię. Kładła białe fartuszki i usiłowała gderać na służbę. Wprędce jednak nużyła się tą rolą — fartuszek oddawała pokojówce, a sama siadała u nóg moich z pękiem bzu, układając bukiety i strojąc swe jasne jedwabiste włosy w gałązki konwalii. Ja pisałem lub czytałem, spoglądając ukradkiem na to złotowłose dziecię, siedzące cicho i poważnie u stóp moich. Ona podnosiła na mnie swe wielkie błękitne oczęta, a gdy schylałem się, chcąc ucałować te dwa przejrzyste turkusy, ona z komiczną powagą uchylała główkę, mówiąc: „Nie teraz, późniéj — teraz proszę pracować.”
O! biały mój aniele, nie wiedziałaś nawet, że pocałunek czystych ust twoich — to największa zachęta do pracy, a miłosne spojrzenie twoje — to zdrój najczystszego natchnienia dla poety...
Czasem przychodziły na nią chwile pustoty dziecinnéj. Rozmawiała z gołębiami, opowiadając im o naszéj miłości i o swojém dla mnie uczuciu. Raz skarżyła się siwéj gołąbce, że zapominam o niéj, bo wczoraj nie miała kwiatu świeżego. Mówiła to z dziecinném rozżaleniem, a gołąbka poważnie przechylała główkę i patrzyła na nią okrągłemi oczkami. Pewnego sierpniowego ranka znalazłem moję małą, bawiącą się lalką. Duża drewniana lalka siedziała na dywanie oparta o nogę kanapy, przed nią klęczała żona moja i stroiła jasną suknię ponsową wstążeczką. Gdy mnie zobaczyła, zarumieniła się cała i wrzuciła lalkę pod kanapę. Widząc ją tak zawstydzoną, poszedłem do biura, uśmiechając się. Za chwilę usiadła przy mnie poważna i cicha, zachęcając mnie do pracy. Bała się wejść do ciemnego pokoju, wierzyła w strachy i pojawianie się duchów. Gdy czasem późno w nocy brałem ją na przechadzkę, tuliła się do mnie, nie mówiąc wszakże słowa. Pokazywałem jéj wtedy niebo zasiane gwiazdami i uspokajała się trochę, choć ten ogrom światów, te miliardy świateł, drżących nad jéj małą główką, przygniatały ją. Raz prosiłem ją, aby wybrała sobie którą gwiazdkę i nazwała ją swoją. Po długiem wahaniu wskazała mi drobną, bladą gwiazdeczkę, płonącą koło mlecznéj drogi. Gwiazdka ta była wierném odbiciem téj małéj istotki, ginącéj dla innych wśród tłumu, a tlejącéj dla mnie czystém, spokojném światłem nad ścieżką mojego życia. Patrzyliśmy oboje w ten srebrny, drobny punkt, drżący na ciemném niebie, jak łezka sieroty. Nagle gwiazdeczka oderwała się od czarnego sklepienia, i zakreślając łuk, zniknęła w niezbadanéj głębi. Moja mała rozpłakała się rzewnie, a ja tuliłem jéj główkę i nazywałem ją „dzieckiem,” pomimo smutnego przeczucia, jakie szarpało serce moje. Ta gwiazdka, którą ona z pomiędzy miliona innych wybrała i pragnęła nazywać „swoją,” uciekała tak szybko z przed oczów, zostawiając tylko wspomnienie! Ja także wybrałem z pomiędzy tysiąca kobiet najcichszą, najdrobniejszą i nazwałem ją „moją, moją małą...” Czy i ona miałaby uleciéć w przestrzeń, odejść na zawsze ode mnie?...
∗
∗ ∗ |
Gdybyście ją widzieli modlącą się wśród nocnéj ciszy z oczyma wzniesionemi i temi drobnemi rączętami, złożonemi pokornie, gdybyście ją widzieli klęczącą wśród zieleni kwiatów strojących ołtarz Matki Bożéj, cała wygasła wiara, choć na chwilę musiałaby wrócić w wasze serca. Ten jasnowłosy anioł kornie schylony, szepczący prośbę o trochę szczęścia, o spokój dla mnie na ziemi, napełniał serce moje nieznaném mi dotąd uczuciem. W gronie kolegów szczyciłem się brakiem wiary, dysputowałem gorąco z podobnymi mnie półmędrkami i zdawało mi się, że przywróciłem porządek odwieczny, stworzyłem sobie wygodną religię, a na ruinach przesądów zasiadłem dumny z uśmiechem sceptycznym na ustach. Przyszedł do mnie mój biały anioł, przyszedł wśród promieni słonecznych majowego poranka i srebrném skrzydłem swojém odegnał uśmiech sceptyczny i strącił mnie z wysokiéj góry niewiary, którą sobie latami całemi budowałem. Ona, ta mała, nie rozumowała, nie dociekała tajemnic zawielkich na nasz biedny rozum ludzki, modliła się co wieczór kornie schylona przed Chrystusem w koronie cierniowéj, a majowym rankiem stroiła w bzy i konwalie białą statuę Boga-Rodzicy. Spytałem ją, dlaczego klęczy przed tym wizerunkiem? Patrzyła na mnie długą chwilę.
Nagle ruchem pełnym wdzięku zarzuciła mi rączki na szyję.
— Pomódl się ze mną — dodała.
Ukląkłem machinalnie obok niéj na żółtym piasku naszego ogródka. Wiosna śmiała się dokoła, a złote słońce przedzierało się przez delikatne liście drzew. Nad nami wznosiła się statua Boga-Rodzicy, biała, wysmukła, dziewicza. Klęczałem obok małéj, wstydząc się sam siebie. Zdawało mi się, że czynię jakieś ustępstwo z mych zasad, lękałem się, aby ktoś nas nie zobaczył i nie wyśmiał mnie późniéj w gronie wesołych przyjaciół. Nie chciałem wstać, jednak czułem, że sprawię tém przykrość mojéj jasnowłoséj, która oparłszy głowę o moje ramię, szeptała wolno i z uczuciem dziecięcéj prostoty modlitwę Pańską. Zwolna jednak ta cisza, ten srebrny głosik, ta prosta, a tak wymowna prośba, którą słało niewinne dziecko klęczące pod błękitném niebios sklepieniem, przejmowała mnie wrażeniem uspokajającém i obezwładniającém zarazem. Zdawało mi się, że ta drobna istota, tak czująca potrzebę wierzenia i tonąca w miłości boskiéj, wprowadza mnie w przystań jakąś spokojną, obronną, daleką od wichrów i huraganów świata. W tym małym ogródku pełnym woni i szmeru liści, wśród tych słonecznych promieni spływał do serca mego dziwny spokój, dotąd mi nieznany. Wspomnienie lat dziecinnych, postać méj matki, kreślącéj nad mém łóżeczkiem znak krzyża, wszystko to przychodziło nagle i rozwijało się przed memi oczami. Odtąd codziennie klękałem obok méj małéj i podczas gdy ona modliła się — ja odpoczywałem, przymykając oczy. Było mi dobrze, błogo... spokojnie.
∗
∗ ∗ |
Pewnego dnia, wróciwszy do domu, poczułem silne dreszcze i gwałtowny ból głowy. Przywołany lekarz rozpoznał początki tyfusu i nakazał wszystkie środki ostrożności. Przedewszystkiém kazał oddalić ode mnie moję małą. Wśród łez wymogłem na niéj przyrzeczenie, że nie pojawi się przy łóżku mojém ani na chwilę. Obiecała mi to, łkając jak dziecko. W nocy straciłem przytomność. Gdy dziewiątego dnia odzyskałem zmysły, pierwszą istotą, jaką przy łożu mém ujrzałem, była moja mała, blada i zmieniona do niepoznania. Wdarła się przemocą do méj sypialni i czuwała nade mną dniami i nocami całemi, sypiała na ziemi, nie chcąc oddalić się ani na krok jeden. Gdy chciano ją wyprowadzić siłą, wpadała w tak gwałtowną rozpacz, że dozwolono jéj pozostać z obawy jeszcze gorszych następstw. Gdy wyciągnąłem ku niéj ręce, ona rzuciła się ku mnie z dziecięcą radością i pozostaliśmy tak długo złączeni w uścisku. Potém podniosła główkę i patrzyliśmy na siebie długą chwilę. Zmieniona była moja mała gołąbka, blada, prawie przezroczysta. Oczy, podkreślone siną obwódką, patrzały na mnie smutno, mimo radosnego uśmiechu okrążającego jéj usteczka. Serce mi się ścisnęło żalem i postanowiłem wyzdrowiéć szybko, aby nie przyczyniać kłopotu mojéj biedaczce. Drugi tydzień mijał od chwili, kiedy otworzywszy oczy, spojrzałem na świat z drugiéj strony grobu — drugi tydzień moja mała siedziała u stóp moich, blada jak lilijka, gnąc się jak wiotka trzcina. Prosiłem, aby mi zanuciła cokolwiek, ona posłuszna wstała i przeszła się do saloniku, a po chwili smutna i cicha piosenka wpłynęła do mego pokoju. Nie wiem dlaczego, ale zdało mi się, że ta moja mała nie śpiewała nigdy tak rzewnie. Było w jéj głosie coś z téj boleści serdecznéj, jaką łabędź żegna się ze światem. Gdy śpiewać przestała, ukazała się w ramach drzwi tak biała jak jéj sukienka, postąpiła kilka kroków, i jęknąwszy cicho, upadła na ziemię, jak kwiat kosą ścięty.
∗
∗ ∗ |
I leżała długo, długo, majacząc w straszliwéj gorączce. Tyfus owionął tę drobną istotę swém ognistém tchnieniem i sprawił jéj ból niewysłowiony. Ja porwałem się szybko i stałem ciągle u jéj wezgłowia, chłodząc te biedne rozpalone skronie, te spieczone usta. Cierpiała cicho — cierpiała przeze mnie!
Gdy lekarze stracili nadzieję i odstąpili od łoża choréj, w sercu mojém podniósł się bunt straszliwy. Śmierć wydzierała mi ten jedyny skarb, jaki w ubóstwie mém materyalném dostał mi się w udziale. Ten straszny lodowy wróg mroził to cudne miękkie ciało, płonące życiem i dziecinną jeszcze młodością. Wśród białych płócien leżała moja mała, sama biała jak płótno, oddychając ciężko, nie poznając nikogo... U nóg jéj ja sam zmieniony, zżółkły, czepiałem się tych stóp drobnych, napełniając łkaniem cichą komnatę. Nie dozwalałem wejść nikomu, wiedziałem, że moja mała zasypia na zawsze i pragnąłem ją sam ukołysać na ten sen wieczny.
Kazałem przynieść mnóstwo konwalij i pokryłem umierającą śniegiem wonnych kwiatów. Ona sama, biała jak te kwiatuszki, promieniała wśród nich pięknością anioła. Słońce skłoniło swą złocistą głowę ku spoczynkowi i zapadło w niezmierzoną głębię. W naszym ogródku szumiały drzewa, a małe jabłonki strząsały ze siebie zaróżowione kwiaty. Dokoła cisza, spokój, wiosna.
A tu w pokoju, pełnym jeszcze smutnéj melodyi ulubionéj naszéj pieśni, konała moja jedyna — konała wśród woni i śnieźnéj kwiatów powodzi. Gołębie umierającéj spadły nagle z poblizkiego dachu i z szumem obsiadły drzewa ogródka. Jeden, właśnie ta siwa gołąbka — przyfrunął aż do okna i usiadł na doniczce róż, spoglądając na stygnącą twarzyczkę.
Nagle moja mała otworzyła oczy.
Usta jéj poruszyły się nerwowym ruchem, właściwym tylko konającym; zaczęła szukać czegoś po okrywającém ją prześcieradle. Palce jéj napotykały wiązankę konwalij. Poznała ulubione kwiaty.
— Konwalie! — wyszepnęła.
Gołąbek zagruchał wesoło, wołając swych towarzyszy. Umierająca uśmiechnęła się słodko.
— Gołąbek!... — wyrzekła, a potém otworzywszy z trudnością oczęta, spojrzała na mnie ze smutkiem wielkim.
— „Kochany...” — dodała i zamknęła oczy, zamknęła na zawsze.
Wszystko, co ukochała w życiu, miała koło siebie; ta czysta niewinna istota żegnała się w chwili zgonu z prostotą dziecięcą, nazywając tylko ukochania swoje właściwém imieniem. Potém odeszła spokojnie, cicho, zostawiając po sobie woń kwiatów i smutną piosnkę dźwięczącą w powietrzu. Gdym ją ułożył w trumnę, strojną w białe muśliny i pęki kwiecia, zdawała się spać tylko i oddychać spokojnie. Złożyłem na jéj białém czole pocałunek i szepnąłem w martwe uszko „do widzenia.”
Widząc ją tak czystą i spokojnie śpiącą, nie wierzyłem ani na chwilę, że odeszła ode mnie na zawsze. Ona śpi tylko — ta moja mała, śpi na cmentarzu pod kwieciem i białym marmurem. Dziś już szron pokrywa mi skronie i czuję, że chwila ujrzenia méj małéj blizka. Gdy i ja odchodzić ztąd będę, wiem, że moja mała przyjdzie po mnie tak biała i wonna, jak te konwalie grób jéj strojące. Nie powie jednak tak, jak dawniéj, gdy mi odmawiała pocałunku: „Nie teraz, proszę pracować...” ale obejmie mnie miłosnym uściskiem i powiedzie tam, gdzie jest odpoczynek wieczny.
Czekam téj chwili, marzę o niéj, a tymczasem chodzę na zieloną mogiłę, i tuląc usta do drobnych kwiatów, powtarzam ze łzami: „Zbudź się, moja mała!...”