<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Akwarelle
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1885
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Gabryela Śnieżko-Zapolska.



AKWARELLE.



ON. — PIERWSZY POCAŁUNEK. — NAKONIEC SAMI. — ŁZA. —
ZA JEDNĘ GWIAZDKĘ. — KOCHAM CIĘ. — MOJA MAŁA. —
JEDEN DZIEŃ Z ŻYCIA RÓŻY. — BUKIET KAMELII. —
GDYBYŚ OŻYŁA. — MAŁASZKA.






WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
Teodora Paprockiego i S-ki.

1885.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 21 Февраля 1885 года.



Druk Emila Skiwskiego, Warszawa, Chmielna № 1530 (26 nowy).






ON.
STUDYUM.



Twój list ostatni wprawił mnie w kłopot niemały. Zanadtoś ciekawa, panienko moja. Zadajesz pytanie, za które, jak sama się przyznajesz, rumienisz się powyżéj uszów. Ej! ej! dziewczynko, czy nie zawcześnie podobne zagadki rozwiązywać pragniesz?
Żart na stronę, ale zkąd w siedmnastoletniéj głowie roją się podobne myśli? Czy to pozostałości dortoir’ów klasztornych? marzeń za kotarami pensyonarskich łóżeczek podczas bezsennych nocy?
Czy wśród ciszy niemal religijnéj przyszła do ciebie ta nierozwiązana dla nas kobiet zagadka, która się „on” nazywa?
Sfinks to dość milczący, mimo pozorów świegotliwéj kumoszki, ale trafić do tego sfinksa łatwo, a gdy się potrąci o czułą strunę, sam resztę dośpiewa.
Dobrze zrobiłaś, zwracając się do mnie; nie jestem pesymistką, a różowe złudzenia nie istnieją dla mnie. Weźmiemy juste milieu i z tego punktu bez uprzedzeń, bezstronnie rozpatrzymy zapytanie twoje.
Pragniesz wiedziéć coś o „nim,” a pod to miano „on” podciągasz istoty znane ci przez kratę klasztoru lub z ukradkowych spojrzeń wakacyjnych. Lâchons le mot... mężczyzn.
Mężczyzn jest na utrapienie nasze bardzo dużo i bardzo mało na kuli ziemskiéj. Bardzo dużo dlatego, aby kobietom dokuczać, bardzo mało dla téj prostéj przyczyny, że tyle starych panien chodzi po świecie!... Ten twój „on” ma tyle gatunków, odmian tyle. W kłopocie jestem prawdziwym, jak ci go przedstawić.
Czy chcesz go we fraku, z szapoklakiem w ręku, pierś zdobna orderami kotylionowemi, wąsik mały, spojrzenie powłóczyste, pokryte pancerzem... czarnéj kamizelki? Oto stoi i magnetyzuje cię wzrokiem. Patrz!... idzie ku tobie, poprosi cię o taniec; spuszczasz główkę zarumieniona, już chcesz wstać, spoglądasz, Boże! on prosi twoję sąsiadkę! Tańczą razem i „on” się uśmiecha. To strategik nielada! pragnie się drożyć — o, patrz! znów stoi opodal; oparł się o konsolę i wachluje szapoklakiem. Zamglony wzrok utkwił w ciebie, biedna dziewczynko, ty się kręcisz jak na rozżarzonych węglach. Znam to! komedya to balowa bez skutku i głębszego znaczenia. Śmiéj się z téj melancholii i mglistego spojrzenia. Pójdź lepiéj do bufetu i zjedz lody, ochłodnie ci rozpalona buzia, a zresztą „on” chętniéj tam podąży za tobą.
Melancholia nie wyklucza dobrego apetytu. A może ten obrazek sprawia ci niemiłe wrażenie? Pragniesz widziéć „go” inaczéj. A więc dobrze.
Oto idzie ulicą, w króciuchnym paletocie z cylinderkiem na lewém uchu, tak zwany „épouseur.” Uśmiecha się do siebie i podnosi jedno ramię znacznie wyżéj od drugiego, a to w chwalebnym celu utrzymania w równowadze zielonkowatego palta. Jasne, rzadkie bokobrody rozweselają jego oblicze. Zadowolniony z siebie nuci walca z „Palestranta” lub piosnkę „Carmeny.” Kobiety przechodzą, „on” idzie dumny ze sprawionego wrażenia. Wyobraża sobie biedak, że każda o „nim” tylko myśli i cierpi przez niego.
Patrz! w loży parterowéj rozsiadła się ruina „jego.” Wyczerniony, wysznurowany, róż ma na policzkach!... Binokle podwójnie złożone ułatwiają mu przyglądanie się tobie, a róża w butonierce więdnie od samego sąsiedztwa téj zniszczonéj twarzy. Ale „on” zadowolony uśmiecha się jak stara kokietka, i rozpowiada znudzonemu sąsiadowi o zaczepnéj wojnie, jaką prowadzi z młodziuchną boną, mieszkającą w tym samym domu.
Człowiek ten był lalką i zostanie nią do grobowéj deski.
Są jeszcze inni, ale tych ty, wybranka losu, spotykać nie możesz. Ci inni, to biedni ludzie pracy, talentu, nauki. Ja znam ich bliżéj, wierz mi, pomiędzy nimi kryje się „on” prawdziwy.
A jednak źle mówię. Nawet ten bohater balowy, ten épouseur, ta zrujnowana lalka, są temi ideałami, co nam życie w raj lub piekło zmienić mogą.
Ja mam jedno słowo na określenie mężczyzn.
Są to „dorosłe dzieci.”
Tak, powtórzę to nie raz, ale tysiąc razy.
Śmieszne to, gdy drobna kobieta powie na wysokiego, siwiejącego mężczyznę „dziecko,” a przecież wtedy znalazła prawdziwe słowo dla swego ukochanego.
My kobiety pieścimy się, stwarzamy sobie same ten świat pieszczot i uśmiechów, w którym tak chętnie gospodarujemy, a przecież prawdziwém dzieckiem z pomiędzy nas dwojga jest „on” — tylko „on.”
I każdy z nich, nawet nałogowy pijak, obszarpany wyrobnik, wykwintny szuler — ach! złodziéj nawet ma w głębi swéj duszy czystą, poetyczną nutę, która raz trącona, może mu grać wśród wszystkich życia kolei.
Ty, młode, niedoświadczone dziewczę, nawet nie możesz wiedziéć, ile kobieta ma sposobów do wydostania jasnéj chwili z najsmutniejszego dnia całego.
Trzeba umiéć patrzéć w głąb duszy, szukać, a raz poznawszy słabą stronę, położyć na niéj swą dłoń, nie dla zabliźnienia rany, ale dla przyniesienia ulgi chwilowéj; nie dla powstrzymania nad przepaścią, bo na to dłoń nasza zasłaba, ale dla sprowadzenia na chwilę z bagniska w jaśniejsze, promienniejsze strony.
Widziałam mężczyznę, w którego duszy umarły na pozór wszelkie szlachetniejsze chęci, żył bez jutra, bez Boga, bez czci i honoru; był to istny cygan wśród ludzi, poniewierany i odtrącany przez wszystkich, a przecież cynizm jego milkł wobec prostéj piosnki Schuberta, którą posłyszał graną o wieczornym zmroku. Płakał wtedy jak dziecko i słuchał rzewnéj melodyi, powtarzając: „po co ja żyję? po co ja żyję?”
Znałam znów człowieka tak gwałtownego, że wszystkie huragany malały i nikły wobec jego gniewu. Szalał z wściekłości za lada drobnostką i rwał się do noża. Czy wiesz, co go uspakajało?... Oto srebrny promień księżyca. Ten czysty blask robił go małym i powolnym jak jagnię. Patrzył w księżyc i uśmiechał się dobrym, dziecinnym uśmiechem. Zdawało się wtedy, że ten człowiek jest aniołem dobroci.
Studyowałam raz wykwintnego dandysa, który wśród rzeczywistych i olbrzymich trosk materyalnych rozrywał się — rysując karykatury samego siebie. Było to także dobre, miłe dziecko, dowcipne i smutno-wesołe. Gdyby go kto zobaczył pochylonego nad ćwiartką papieru, kréślącego coś z zajęciem, sądziłby, że „on” rachunki robi.
Nie! — on rysował swoję karykaturę.
Znałam także człowieka olbrzymiéj inteligencyi i talentu. Było to coś nakształt Heinego. Pisał drobne, krótkie piosenki. Czytając je, otwierało się niebo — on sam życiem swojém grzązł w błocie. Gdy się go łajało, uśmiechał się potulnie i patrzył z przymileniem w oczy. Było tyle dziecka w tym dorosłym mężczyźnie, że mu za ten uśmiech darowałoby się drugie tyle win... Usprawiedliwiał się wyrazem czerwonych od bezsenności oczów — oczy te prosiły o przebaczenie tak potulnie, tak miło, że srogie wyrazy milkły na ustach. Dziecko wypraszało od kary mężczyznę.
Patrz na doktora, na tego żelaznego męża o nerwach ze stali. Z jakąż zimną krwią tnie świeżo przyniesionego trupa, lub robi niebezpieczną operacyę. Jeden rys téj twarzy nie drgnie, „on” stoi chłodny i niewzruszony, brocząc ręką we krwi. Idź za nim do domu. Cóż on robi? Umył ręce w karbolowéj wodzie i zasiadł na dywanie ze swym dwuletnim synkiem. Bawi się tekturowym niedźwiedziem i wycina lalki z papieru. Teraz zaprzągł kota do wózka i usiłuje wytresować go do zaprzęgu. Nagle dzwonek odzywa się w przedpokoju. To chory w przystępie gorączki przerwał bandaże. Budzi się mężczyzna w dziecku — lekarz śpieszy ratować konającego, kot tymczasem wraz z wózkiem ucieka.
O tak! są to stare dzieci, pełne fałszu i obłudy, pełne kłamliwych pieszczot i pocałunków, ale zarazem chwilami tak dobre, tak poczciwe, że ból przez nich przebyty niknie w zapomnieniu, a same chwile szczęścia pozostają nam w pamięci.
Są mężczyźni egoiści, ale są pełni poświęcenia dla drugich. Przed ich wyższością umysłową my kobiety winneśmy ugiąć czoła. Najgłupszy mężczyzna jest mądrzejszy od najrozumniejszéj kobiety. To fakt — emancypacya nic tu nie pomoże...
Tak, dziecko moje, zechciéj wreszcie zrozumiéć, że „on” przewyższa ciebie. Czy w złem, czy w dobrem — „on” wyżéj od nas stoi; w przewrotności nikt mu nie dorówna, w zaparciu się siebie, w mrówczéj pracy, w miłości podnioślejszéj idei żadna z nas mierzyć się z „nim” nie może.
Nawet w kokieteryi „on” może być twoim mistrzem.
Uważaj tylko dobrze, gdzie usiędzie mężczyzna wchodzący do salonu. Z pewnością przed lustrem. Rozmawiając, rzuca od czasu do czasu ukradkiem spojrzenie w zwierciadło i poprawia krawat. Znałam człowieka niezmiernie poważnego, piastującego znaczny urząd, szanowanego przez wszystkich, który podczas ważnéj rozmowy przypatrywał się sobie w lustrze z niezmierném zadowoleniem. O wojskowych już nawet nie wspominam, bo sądzę, że ci mogliby swój portret odrysować z zamkniętemi oczami, tak często przypatrują się swéj twarzy.
Teraz przystąpmy do najważniejszéj kwestyi.
Chcesz widziéć jak wygląda „on” — zakochany?
Jesteś dziewczyną obdarzoną nadzwyczajnym temperamentem i bujną wyobraźnią.
Naczytałaś się rozwodnionych romansów i marzysz o sztyletach, truciznach, zdradach, wiarołomstwach i t. d.
W rzeczywistości rzecz się nie tak tragicznie przedstawia.
„On” — zakochany!
Rzeczywiście, ciekawe to zjawisko, a naprawdę bardzo obecnie rzadkie, objawia się w tak różnorodny sposób, że w kłopocie jestem, jakby ci tę rzecz jasno wytłumaczyć. Weź więc takie duże dziecko z wąsami, dodaj mu trochę poezyi, wyrachowania, słabą dozę melancholii, przyzwoitą porcyę kokieteryi, i oto „on” zakochany!
Zresztą oni pozwalają się kochać, ale rzadko bardzo kochają sami.
Przywiązują się tylko, czasem przywiązują się bardzo. Dowodem te niezliczone pamiątki, które się w ich biurkach znajdują. Porusz którą pamiątkę, zobaczysz jak się rozgniewa.
Wielką rolę gra także przyzwyczajenie. Mimo całéj świadomości, z jaką my, ćmy biedne, idziemy w płomień, uśmiechamy się na sam widok tego płomienia, choć często wydaje go prosta groszowa łojówka! Życie jest krótkie i smutne, bierzemy je na chwilę; kobieta, mając czulsze nerwy, cierpi więcéj i dlatego chętnie wydziera temu życiu jasną chwilę. To tak miło zasnąć na minutę jedną i śnić, że to szczęście trwać będzie całe życie!
Następuje przebudzenie i czasem... łzy — łza osycha i znów zasypia się na nowo: „On” nuci tak piękną kołysankę, dlaczegóż nie zasnąć w takt téj piosenki? Gdy „on” śpiewać przestanie, zostanie wspomnienie. I to przecież coś znaczy. Nie bierz nigdy „jego” słów naseryo. Gdy „on” mówi, słuchaj; to bardzo przyjemne, a czasem zabawne. Dziwna rzecz, zkąd on tę elokwencyę bierze? W salonie trzech słów zliczyć nie umie, w zmroku wieczornym mówi bez końca. „On,” rozgadany, jest bardzo zajmującym, a co dziwniejsze, że chwilami wierzy w to, co mówi. Patrzy ci w oczy, o! zamknij wtedy swoje; wymowa bawić cię może, wzrok obezwładni. Dziwna siła leży w takim wzroku, pociąga jak przepaść.
Jest jedna wszakże chwila, gdy „on” stanie przed tobą w innéj, poważniejszéj roli: zawiedzie cię przed ołtarz i przysięgnie miłość dozgonną. Jesteś piękną i młodą, ale masz na nieszczęście znaczny posag. Stojąc u stopni ołtarza, pomyśl o tém, a gdy ksiądz zwiąże wam ręce stułą, oblicz cyfrę posagowéj sumy.
„On” lubi pieniądze, tak jak my lubimy jedwabie i koronki. To cię ochłodzi i nie pozwoli egzaltacyi brać górę nad rozsądkiem.
Czasem „on” kocha naprawdę. Ale to nie dla ciebie ta miłość, dziecko moje. „On” wtedy jest biedny i kocha również ubogą dziewczynę. Idą do ołtarza, a w miesiąc późniéj „on” bije ją zapamiętale. Miłość znika, troska o życie zostaje. Widzisz więc, że lepsze twoje położenie.
Gdyby dziewczęta, idące za mąż, zechciały raz zrozumiéć, że małżeństwo nie jest romansem, o, ileż lepiéj byłoby na świecie? Ileż dzieci nie tułałoby się bez matek! ileż zniszczonych rodzin nie konałoby z hańby i wstydu! ileż żon nie biegłoby na schadzki występne, aby w objęciach kochanka szukać dalszego ciągu w wyobraźni stworzonego romansu! Małżeństwo trzeba brać jak jest, bez przesady w małżeństwie „on” może stanowić nawet pewną piękną stronę, ale na Boga, nie idealizujmy i nie żądajmy nadzwyczajności.
Jeśli „on” jest rozsądnym, dozwól mu miéć przewagę nad sobą, jeśli brak mu taktu, postępuj według swéj woli, lecz udawaj, że dzieje się tylko wola jego. „On” — to istota próżna i nadęta, jak bańka mydlana; udawaj przed nim trwogę — poprowadzisz go na pasku.
Nie wdzieraj się nigdy w tajemnice, czy to męża, czy kochanka. Każdy z nich ma jakiś ciemny kącik, który chroni troskliwie przed okiem obcego.
Uszanuj tę piękną stronę jego charakteru, milcz — gdy jest smutny, śmiéj się — gdy wesoły. Jeśli chcesz miéć raj na ziemi, zaprzéj się swéj łzy i uśmiechu, rób to, co „on” — będzie ci wdzięczny i odpłaci pieszczotą lub dobrém słówkiem.
„On” jest egoistą, ale niewdzięczność mu obca — prędzéj lub późniéj delikatność twoję ocenić potrafi.
Mówiłam ci już, że „on” jest naturą wrażliwą na wpływy zewnętrzne: dekoracye, akcesorya znaczą u niego wiele. Kobieta, umiejąca używać efektów światła, może być nawet kochaną, naturalnie niedługo.
W ogóle nie potrzeba w żadnych związkach liczyć na ich trwałość. Mężczyźni imponują mi swoją pyszną niestałością. Gdy odchodzi od ciebie, „on” jest zupełnie spokojny, łzy nie robią na nim wrażenia. Denerwują go najwyżéj.
Jeśli używam wyrazu „odchodzi,” używam go zupełnie stosownie. Nawet w małżeństwie, gdy przysięgą i konwenansem związany pozostaje przy tobie życie całe, „on” wszakże odchodzi.
Trup zimny, przykuty łańcuchem niewoli, wlecze się obok ciebie, a serce jego gdzie?... a uczucie serdeczne?... a przywiązanie istotne?... Masz jego — szacunek!
No tak! to bardzo ładne słowo. Gra ono rolę słoniny w łapce na myszy. Biedna myszka kręci się po klatce, ale słonina uśmiecha się do niéj ponętnie.
I to coś znaczy.
Mówiliśmy o mężach. Weźmy teraz idealniejszą stronę: mówmy o „nim,” wkradającym się wśród cieni nocnych do gniazd rodzinnych, aby tam kłamaną miłością siać smutek i żałobę, a często zbrodnię. Jesteś tak piękną, w oczach twych migoce tyle fosforycznych świateł, że nawet ołtarz nie uchroni cię od zakazanych pokuszeń... Wtedy „on” jest najniebezpieczniejszy.
Przyjdzie do ciebie z dźwiękiem muzyki balowéj, lub uśmiechnie się w koncertowéj sali. Jego błękitne lub czarne oczy palić cię będą jak rozpalone żelazo, a dotknięcie dłoni zbudzi płomień w twych żyłach.
„On” kusić cię będzie obietnicą nieznanych rozkoszy. Szalona! nie wierz temu. Mąż twój da ci to samo bez trwogi i niebezpieczeństw, bez upadku, bez utraty godności twéj własnéj. Gdy osuniesz się zwyciężona do stóp kochanka, uczujesz jakby pchnięcie sztyletu w serce. Ból ten straszny, przenikający do głębi, trwać będzie wiecznie, nawet po jego” zniknięciu. Wspomnienie o „nim” razić cię będzie do grobu.
Ty zostaniesz z wieczną dla siebie pogardą, „on” z uśmiechem tryumfatora pójdzie daléj łowić w swe siatki niedoświadczone ptaszki.
Oto los twych poszukiwań za nadzwyczajną miłością.
Czasem rzecz cała kończy się inaczéj. Ale to nadto bolesne, abym ci o tém mówić miała. Wiedz w każdym razie, że „on” niebardzo cierpi; smutną stroną medalu będziesz zawsze... ty.
Od czasu do czasu słyszysz o nadzwyczajnych wypadkach. Ach! ktoś się z miłości zastrzelił lub powiesił. Czasem to bywa „on” właśnie. Nie wierz nigdy w podobne brednie. Powodem samobójstwa — rozstrój umysłowy. „On” z miłości nigdy nie umiera. Podobno Romeo umarł, ale to pewnie z innych powodów. Zresztą to było tak dawno, jeszcze w tych czasach, gdy kobiety nosiły bufiaste rękawy; dziś i rękawy są inne, i serca mężczyzn zmieniły się zupełnie.
Bądź więc spokojną; gdy „on” mówi ja się zabiję!” — śmiéj się serdecznie.
„On” żyć będzie i jeszcze nabierze tuszy. To zwykłe zjawisko u bardzo romansowych osób.
Wytwórz sobie odrębne o „nim” pojęcie. Bierz go z następującéj strony:
„On” jest-to istota złożona z krwi, kości i — temperamentu. Jest egoistą w gruncie, a chwilami uniesiony ekstazą, zdolny do największych poświęceń. Ma rozum, a czasem bardzo ładne wąsy. Jest skończoną kokietką, nieznoszącą oporu i szalenie siebie pewną. Gdy mu się cokolwiek nie uda, przybiera pozór obojętności, choć w duszy szaleje z gniewu. Jeśli jest dobrze wychowany, milczy; jeśli źle lub wcale nie jest wychowany, obmawia ciebie w sposób najfatalniejszy. Ma namiętność chwilową, straszną, podobną do pożaru lasu; gdy zobojętnieje, niczém w obec niego góra lodowa. Honoru swego strzeże jak oka w głowie, z twoim honorem igra jak kot z myszą. Pieszczoty jego są podobne do łaszenia się pantery, która biorąc jadło z ręki dozorcy, patrzy, w który palec ukąsić swego chlebodawcę.
Czasami czyni to bezwiednie, bo zdaje mu się chwilami, że cię kocha nad życie. Lubi papierosy i zapach heliotropu. Woli wszakże woń stajenną, a do konia przywiązuje się zapamiętale. Płacze chwilami, ale to więcéj ze złości, niż z bólu.
Na wszelkie cierpienia fizyczne niewytrzymały, znosi wszakże rany, otrzymane na polu bitwy, z dziwną cierpliwością.
Idzie w ogień bojowy, a w czasie pokoju boi się psa i kota. Lubi pasyami plotki i ma zawsze spory ich zapasik.
Chętnie biegnie na rendez-vous, a mimo to spóźnia się najczęściéj. Lubi drzémać po obiedzie i długo czuwać w nocy.
Gra w karty namiętnie, pije czasem do upadłego. Nie mówię o ludziach nałogowych. Ci są chorzy.
Jak ci wyżéj wspomniałam, każdy ma swą poezyę i ta sprowadza go chwilowo do wymiarów dziecka. Trzeba umiéć tę chwilę uchwycić i spożytkować. W tém cała sztuka.
A teraz, droga moja, daruj, że zdarłam tę tkankę iluzyj, którą dokoła „niego” osnułaś. Życie jest nieubłagane, rzeczywistość zarysowuje się coraz silniéj, ideał lubi ostrygi i szampana. Nie rób z życia tragedyi, nie dramatyzuj, a będziesz szczęśliwą. Słuchaj chętnie, co ci „on” mówi, notuj w pamięci i uśmiechaj się z tego. Zobaczysz, że ci niedługo drugi „on,” jak echo, to samo powtórzy. Powiesz mu wtedy: „das war schon alles da gewesen,” a „on” śmiać się będzie wraz z tobą.
Poezyę możesz sobie wytworzyć, a „on” ci w tém dopomoże. Tylko uważaj te chwile jako antrakt teatralny i podnoś czémprędzéj kurtynę. Przeciągnięty antrakt nuży, a strzeż się poziewania — to najzgubniejsze.
Więcéj nie mam ci nic do powiedzenia. Posyłam ci szkic szybko i pobieżnie skreślony — czy trafny? Życie ci odpowie.

24 sierpnia 1884 r., Lwów.






PIERWSZY POCAŁUNEK.
OBRAZEK Z ŻYCIA.



Pracowali oboje na kawałek chleba.
On był murarzem, a ona wyrobnicą. Podczas gdy on na kilkupiętrowém rusztowaniu stał zawieszony między niebem a ziemią, ona nosiła na zgiętych plecach pełne deszczułki cegieł, zatrzymując się chwilami dla nabrania oddechu. Pokochali się przy pracy, wśród strasznych upałów lipcowych, gdy słońce zdawało się tchnąć żarem na spieczoną ziemię.
Pracowali przy budowie trzypiętrowéj kamienicy. Roje robotników zatrudniała ta fabryka.
Przechodniom zdawało się, że patrzą na olbrzymie mrowisko ruchliwe, skrzętne, pełne życia i pracy.
Czerwony pył ceglany pokrywał deski i belki porozrzucane dokoła. Przedostawał się przez oparkanienie i osiadał na odzieży przechodniów. Robotnicy byli cali tą ceglaną barwą pokryci. Ich nędzne płócienne suknie zdawały się być zrobione z jednego materyału. Było to niby wojsko umundurowane, niby pułk jakiś zebrany z siwych mężczyzn, starych kobiet, młodych dziewcząt i małych dzieci.
W południe zasiadali do posiłku i nabrania sił do dalszéj pracy. Niektórzy spali, znalazłszy sobie trochę cieniu pod parkanem. Głowy ich tonęły w piasku lub spoczywały na ostrym, wystającym bruku. Czasem zdejmowali ze siebie podarty kaftan i składali go zamiast poduszki. Był to jednak zbytek i zamiłowanie w wygódkach niepotrzebne. To téż wyśmiewano się z tych wpół nagich sybarytów i nazywano „anazadami”[1]. Siadano zwykle rzędem nad wyschniętym rynsztokiem, i jedząc chleb lub strawę z potłuczonych garnków, rozmawiano dużo i głośno. Zdawało się, że to milczenie, które musieli zachować przy pracy ze względu na znużenie, nagromadza tak wielką ilość słów i myśli w ich umysłach, że przepełniona pierś masą zdań musi sobie ulżyć w jednogodzinnéj przerwie. Ztąd chaotyczna i bezładna mowa brzmiała w powietrzu, jak dzwon rozbity bez dźwięku, harmonii i porządku. Poza rzędem robotników grupowały się ich żony, czekające na naczynia, w których przyniosły mężom strawę. Były to kobiety młode, najczęściéj praczki lub posługaczki. Nasuwały na głowy chusteczki, chroniąc się od słońca i patrzyły ukosem na wyrobnice, rozmawiające poufale z mężami. Te kobiety o bezwstydnym wyrazie twarzy, z ceglastemi rękami i twarzami, przerażały biedne i ciche praczki, napełniając serca ich trwogą o wierność małżeńską. Gdy mężowie zjedli już obiad, żony odchodziły, zabierając wyszczerbione puste garnki. Wracały wązkiemi ulicami, smutne i zamyślone, potykając się o przechodniów. Niektórzy z robotników, zwłaszcza młodzi i nieżonaci, szli do poblizkiego szynku. Tam dla ochłodzenia pili wódkę. Niekiedy wśród gwaru i krzyku wyprowadzano jednego lub dwóch podrapanych, pokrwawionych i odstawiano ich pod eskortą policyantów do gmachu policyjnego. Stanowiło to miłą dywersyę — nad rynsztokiem rozprawiano wtedy szeroko i gorąco, rozbierając całą sprawę do najdrobniejszych szczegółów. Trwało to do chwili rozpoczęcia robót; późniéj nikły rozmowy, spory odkładano na jutro, i znów chodziły zgarbione kobiety po wązkich deszczułkach, a obdarci mężczyźni kołysali się między niebem i ziemią. Ponad tym bosym i brudnym tłumem świeciło wspaniałe złote słońce, aż krwawe z gorąca, jakie wydzielało z siebie. Jaskrawe promienie czerwieniły się jak purpura kata ponad głowami nieszczęśliwych, przeznaczonych na długie konanie moralne i fizyczne. Słońce torturowało te biedne zniszczone ciała, zawiędłe wśród potu i pyłu. A przecież nie skarżyli się oni wcale — zdawało się, że nie czują nawet téj palącéj powodzi, jaka ich wkoło oblewa; szli daléj, kując, lepiąc, wożąc taczki, wyciągając sznury lub mieszając wapno. Z okiem wlepioném bezmyślnie w stosy cegły lub białą powierzchnię wapna, stały tam dziewczyny pełne życia, młodości, a nawet urody. Kształtne usta rozchylały się po to tylko, ażeby wyzionąć jakieś potworne przekleństwo lub wysłać przyjaciółkę do stu dyabłów.
Inne brały się pod boki i chichotały cichym, stłumionym śmiechem. Zatykały sobie kułakami usta i zdawały się być ubawione miłością dwóch przyjaciółek. Zresztą istoty te zatraciły w sobie wszystko, cokolwiek mogły miéć kobiecego. Pod grubą warstwą ceglanego pyłu znikła płeć i zacierał się wdzięk kobiecy. Wspólność pracy, to zrównanie sił fizycznych, grzebały cały urok, jaki obecność kobiet na robotnikach mogła wywierać. Dlatego zasmucone żony, odchodzące codziennie z troską w sercu, nie powinny były tak bardzo podejrzewać swoich mężów. Ta setka ludzi, żyjąca ze sobą od świtu aż do zmierzchu, nie myślała o miłostkach lub nawet o trwalszéj przyjaźni. Praca, zamiast uszlachetniać, czyniła z nich zwierzęta domowe, woły w jarzmie, konie w deptaku. Ta cegła przygniatała im serca, wapno zamurowywało umysły, kielnia wygładzała resztki szlachetniejszych popędów. Rozchodzono się bez żalu, bez tęsknoty, bez pragnienia jutra.
Rano schodzono się obojętnie, bez uśmiechu i zadowolenia.
Nic ich nie wiązało, nic ich nie łączyło.
Ale i między tymi ludźmi zdarzył się wyjątek.
Wśród tych desek i cegieł, tego pyłu i wapna — pod tém palącém purpurowém słońcem pokochało się dwoje ludzi.
Ona nie była ładna; można nawet powiedziéć, że była najbrzydszą pomiędzy wszystkiemi, a mimo to ona jedna zachowała urok swój niewieści. Była średniego wzrostu i niezmiernie wątłéj budowy. Włosy jasne, czerwone od cegły, przylegały do czoła i spadały w dwóch cieniuchnych warkoczach na ramiona. Z całéj téj okrągłéj twarzyczki wiała jakaś dobroć i wielka łagodność. Oczy jéj szare, smutne, były zwykle spuszczone ku ziemi. Szła wolno, leniwie, ale z dziwnym, niezgrabnym wdziękiem. Uśmiechała się rzadko i nie mówiła prawie nigdy. Koleżanki nie słyszały jéj głosu; nazywano ją dla powolnego usposobienia słodkiém mianem „niedołęgi.” Nie broniła się nigdy, lecz brała cegłę i szła na najwyższe piętro, chyląc się pod ciężarem, który dźwigała na sobie. W godzinach odpoczynku nie siadała nad rynsztokiem — stawała zwykle pod parkanem, i zjadłszy chleb, patrzyła smutno przed siebie. Nikt nie wiedział, co była za jedna i zkąd pochodzi. Nazywała się Marysia. Gdy dzwoniono na Anioł-Pański, klękała w kąciku i modliła się przez chwilę. Piękniała wtedy — taki wyraz nieprzebranéj wiary oblewał jéj wątłą postać. Inne dziewczyny wyśmiewały tę codzienną modlitwę. Nie odpowiadała im wcale; powoli znużyły się i zostawiły ją w spokoju.
Pomiędzy robotnikami jeden tylko zwrócił jéj uwagę. Był to ładny i smukły chłopiec o ciemnych włosach i dużych czarnych oczach. Pracował chętnie, a praca nie męczyła go wcale. Nieraz z uwielbieniem stawała i patrzała, jak chłopak ten nucąc piosenkę, stawał na trzypiętrowéj wysokości i wygładzał kielnią wapno, nie trzymając się nawet ręką zawieszonych sznurów.
Stojącéj na dole dziewczynie serce biło gwałtownie. Wszakże i ona sama wchodziła na najwyższe piętra, a nie dostawała zawrotu głowy. Ale to było co innego. Ona nie bała się śmierci, nie myślała o niéj wcale. Ale on! — ach! gdyby on spadł z téj wysokości! Coby wtedy się stało!... I cisnęła ręce do piersi, zamykała oczy, doznając dziwnego bólu w gardle i w głowie. Nie umiała sobie zdać sprawy z tego uczucia. Powoli widok młodego chłopca stał się jéj koniecznie potrzebnym — nie pragnęła nic więcéj, jak tylko go widziéć. Byłaby umarła ze wstydu, gdyby był dostrzegł jéj oczy, które teraz coraz częściéj podnosiła od ziemi. Gdy przechodził koło niéj, przyciskała się do desek parkanu, pragnąc się zrobić jaknajmniejszą... Ręce jéj zaciskały na piersiach nerwowym ruchem brudny niebieski kaftanik. Ale gdy przeszedł, oddychała głębiéj i wiodła za nim tęsknym wzrokiem tak długo, dopóki nie ujrzała go znów na szczycie murów. Wtedy brała cegłę lub szaflik z wapnem i szła po improwizowanych wschodach, śpiesząc się, o ile pozwalał jéj powolny temperament, aby jaknajszybciéj powrócić na ziemię. Stawała znów, podnosiła oczy, rzucając okiem na młodego murarza. Rzekłbyś, że w tym widoku czerpie siły do nowéj pracy. Kochała go, nie zdając sobie sprawy z téj miłości, wyrosłéj wśród nędzy i potu. Uczucie to rozwinęło się w jéj sercu, jak kwiat na opuszczonéj mogile. Życie zaczynało dla niéj nabierać uroku — biedne stworzenie poczęło się uśmiechać do słońca i wyciągać ręce po zielone liście kasztanów rosnących w sąsiednim ogrodzie. Miewała teraz chwile zadumy, wśród któréj uśmiech zakwitał nagle na jéj wybladłych wargach. W sercu téj opuszczonéj, spracowanéj dziewczyny nastała nagle jakaś błogość nieokreślona, rzewność — coś, co jéj kazało ocierać uśmiechem łzę, która jak gość nieproszony cisnęła się do jéj oczów.
Kochała go.
Dawniéj praca męczyła ją, godziny wlokły się z przerażającą powolnością; spoglądała co chwila na słońce, czekając niecierpliwie, kiedy jego wspaniała kula zapadnie w niezmierzoną głębię. Dziś z żalem spoglądała na gasnące promienie; radaby dzień przedłużyć do nieskończoności. Odchodziła wolno, oglądając się czasami. Tam, na rogu, koło parkanu stał chłopak, zapalając papierosa, którego sobie naprędce z ordynarnego skręcał tytuniu. Puszczał zwolna błękitny dymek, który zakreślając kółka, niknął w powietrzu. Marysię zachwycały te kółka i stanowiły przedmiot jéj rozmyślań niedzielnych. Gdy szła do kościoła wśród gwaru tłumów świątecznie przystrojonych, myślała ciągle o nim i o tym niebieskim obłoczku, który się nad nim unosił. Ludzie potrącali ją, a ona szła daléj zamyślona.
On nie zwracał na nią uwagi. Był to chłopiec młody, zdrów, pełen życia i energii. Odważny nad podziw, szedł na najwyższe rusztowania z uśmiechem i piosenką. Zawieszony na sznurach, śmiał się do kolegów, przesyłając im żarty i wesołe słówka. Nie dbał o strój, nie bawił się w eleganta, a mimo to nie miał nigdy pieniędzy. Pożyczał na wieczne nieoddanie — a to jedno usprawiedliwiało pustkę w jego kieszeniach. Był sierotą po murarzu i już od dzieciństwa przyzwyczaił się do cegły i wapna. Czuł się téż wśród tych czerwonych murów jak u siebie; była to jego ojczyzna, religia — świat cały.
Wołano nań: Pawle!
Stojąca na dole dziewczyna w niebieskim kaftaniku drgała nerwowo ilekroć zawołano: „Pawle!” płoniła się i bladła naprzemian. Imię to miało dla niéj dźwięk i harmonię nieporównaną. Gdy potém wśród ciszy nocnéj budziła się ze snu, powtarzała, patrząc na gwiazdy iskrzące się na ciemném tle nieba: „Pawle! Pawle!...” Mówiła to cicho i z trwogą jakąś.
Mieszkała tak zwanym kątem,” to jest zajmowała siódmą część maluchnéj izdebki. Leżała tuż pod oknem i patrzyła na gwiazdy.
Dokoła niéj spracowani współlokatorowie spali twardo, kamiennie. Mimo to dziewczyna lękała się, aby ją nie podsłuchano, gdy szeptała ukochane imię; oglądała się dokoła, tak jak skąpiec, gdy liczy swe skarby.
Gdy była małą, słyszała, że koło każdego człowieka stoi biały anioł, dodany mu przez Boga za kierownika, doradcę, przyjaciela. Marysia miała szczególne nabożeństwo do swego anioła. W jéj wyobraźni rysował się on jak wysoki i piękny młodzieniec, ubrany w długą szatę i szeleszczący u ramion wielkiemi, białemi skrzydłami. Stał po jéj prawéj ręce i uśmiechał się do niéj łagodnie. Od pewnego czasu anioł ten przybrał rysy Pawła, ten sam uśmiech, te same oczy... Tak, niezawodnie — był to Paweł, tylko stokroć piękniejszy w białéj szacie i ze srebrnemi skrzydłami. Spływał ku niéj na ciemnym płaszczu nocy i stał przy niéj na straży aż do szarego ranka. Dlatego to dziewczyna wpół senna szeptała „Pawle!” — i wyciągała ręce do tego sennego widziadła.


∗                    ∗

I byłoby tych dwoje pracowało długo, długo obok siebie, nie zamieniwszy ze sobą słowa, gdyby nie jedno sierpniowe południe, które ich złączyło węzłem jasnéj, czystéj miłości. Strudzony Paweł usiadł koło parkanu i skłonił głowę na jednę z wystających belek. Słoneczne smugi światła oblewały złotą łuną postać śpiącego murarza, a po tym złotym pasmie pląsały miryady muszek, zataczając taneczne brzegi. Gorąco było straszliwe. Żar oblewał ziemię. Siedzące nad rynsztokiem grono umilkło wbrew przyjętym zwyczajom. Wszyscy oddychali ciężko, ocierając pot z czoła.
Niedaleko śpiącego Pawła stanęła Marysia i patrzyła jak w obraz w twarz chłopca. Niektórzy robotnicy spali twardo, a garstka siedząca nad rynsztokiem, obrócona do dziewczyny plecami, widziéć jéj nie mogła. W ręku trzymała Marysia gałązkę jaśminu, okrytą liśćmi. Zerwała ją przed chwilą w sąsiednim ogródku, a teraz obrywała bezmyślnie listki, rzucając je na ziemię.
Paweł przez sen poruszał się niespokojnie. Całe roje much brzęczały w powietrzu i siadały bezustannie na twarzy i ustach śpiącego. Przerywały mu spoczynek i budziły go co chwila. Marysia patrzyła długo na utarczki Pawła z muchami — nagle obejrzała się dokoła i zaczęła się skradać ruchami kotki wzdłuż parkanu. Nie umiała sobie zdać sprawy, co ją naprzód ciągnie i do Pawła popycha, obracała w ręku gałązkę i wciąż szła naprzód, oglądając się trwożnie. Gdy była tuż przy nim, stanęła niepewna i drżąca. Paweł poruszył się, odpędzając ręką natrętną muchę — Marysia bezwiednie prawie wyciągnęła swoje ramię i gałązką zmusiła owady do ustąpienia z pola walki. Paweł spał teraz twardo, dziewczyna w niebieskim wytartym kaftaniku czuwała nad nim i delikatnie, cichutko, zieloną gałązką powiewała nad jego skronią. Zapomniała o całym świecie, o cegle, wapnie, taczkach, szaflikach, widziała tylko przed sobą ukochanego i pragnęła mu zapewnić sen spokojny.
Nagle Paweł otworzył oczy.
Zdziwił się bardzo, zobaczywszy nad sobą schyloną postać kobiecą i dwoje siwych oczów miłośnie w niego wpatrzonych. W wyrazie tych oczu musiała być przecież taka tkliwość łagodna, że Paweł uśmiechnął się, jak do sennego widziadła. Wtedy postać dziewczyny wyprostowała się, jak pod wpływem iskry elektrycznéj, a rumieniec wstydu oblał okrągłą twarzyczkę; — ręka z gałązką opadła... Marysia stała zdrętwiała, przykuta do miejsca, bez ruchu, bez oddechu niemal. Czerwone światełka migały przed jéj oczyma, krew zdawała się tryskać szkarłatną purpurą z całéj jéj twarzy. Paweł wstał wolno i chwilę jeszcze patrzał na zawstydzoną. Stała przed nim cała posypana czerwonawym pyłem, z swym brudnym kaftanikiem i głową pokrytą podartą chusteczką. W jednéj ręce cisnęła gałązkę, drugą zasłaniała sobie oczy — tym wdzięcznym charakterystycznym ruchem, jaki mają wiejskie zawstydzone dziewczęta. Była to przecież brzydka istota, mimo swéj młodości, ale ten wstyd dziecinny miał tyle nowego uroku dla Pawła, obracającego się do téj chwili w kole najbrudniejszych i najbardziéj moralnie upadłych istot, że wyciągnął ku niéj spracowaną rękę, a odejmując dłoń jéj od oczów zapytał:
— Jak ci na imię, dobra dziewczyno?
Marysia milczała długą chwilę. Nakoniec podniosła głowę, a ruchem tym mimowoli zrzuciła z włosów podartą chuścinę. Patrzała na Pawła czas jakiś, a oczy tych dwojga ludzi zrozumiały się prędko. Powoli szare źrenice dziewczyny pokryła mgła wilgotna i dwoje łez, jak perły, stoczyły się po twarzy. Zbytek szczęścia tamował jéj słowa, a oczy napełniał łzami.
— Odprowadzę cię dziś do domu — wyszeptał murarz — czując, że i jego ogarnęło jakieś dziwne, dziecinne rozrzewnienie. Odprowadzę cię... pozwolisz?
Pytał ją, czy pozwoli! On, który do téj chwili ścigał zuchwale dziewczęta i zaczepiał na ulicy pokojówki idące z bielizną do magla. Ta biedna, brudna wyrobnica, mimo swéj trwogi i zalęknienia onieśmielała go nawzajem. Z jasnego czoła Marysi biła nieskalana czystość, która go przygniatała ku ziemi.
Nie mógł jéj wyzywać brutalnie i szeptać dwuznacznie, czuł, że pomiędzy nim a nią otwiera się przepaść, którą tylko jednym sposobem przebyć będzie można...
Nad wieczorem dnia tego dwoje ludzi powracało wązką i ciasną uliczką, prowadzącą do mieszkania Marysi. Szli wolno i mówili mało. W spracowanéj dłoni robotnika szeleściała zwiędnięta gałązka jaśminu, którą wyjął pod parkanem z dłoni dziewczyny. Mrok owijał ziemię, a miasto poczynało tonąć w senném rozmarzeniu. Na progu staréj kamieniczki zatrzymali się oboje, ścisnęli sobie dłonie i powiedzieli: „do jutra!”


∗                    ∗

I od tego sierpniowego wieczoru mówili sobie codziennie „do jutra” — z uśmiechem szczęścia na twarzach. Schodzili się rano stęsknieni i spragnieni swego widoku. Czysta miłość młodéj dziewczyny działała zbawiennie na duszę Pawła.
Do téj chwili kobieta była dlań istotą niższą; teraz serce jego drżało na każde spojrzenie siwych, łagodnych oczów Marysi. Nieraz wśród pracy spoglądał na dół i szukał wzrokiem błękitnego kaftanika. Nie klął i nie chodził do narożnego szynku. W południowéj przerwie siadali jedno przy drugiém i rozmawiali półgłosem. Mówili cicho, bojąc się, aby ich kto nie podsłuchał i nie wyśmiał. Tworzyli plany na przyszłość. Niedługo mieli się pobrać, zostać żoną i mężem. Inaczéj nie pojmowali swéj miłości. On przestał pożyczać pieniądze kolegom i palić papierosy — składał zarobek, aby miéć czém opłacić księdza i dwie świece, któreby im zapalono na ołtarzu. Dnia tego — mówił — będzie ślicznie słońce świeciło, a organy w kościele będą grać jak na sumie! Na te słowa Marysia składała ręce i przymykała oczy. Zdawało się biednéj dziewczynie, że już jest w kościele i słyszy głos księdza, który ją pyta: „Czy masz silną i nieprzymuszoną wolę?” I mimowoli wyrwał się jéj głos „mam! ach, mam silną wolę zostać jego żoną...”
I ona ze swéj strony składała każdy cent, każdą zapracowaną sumkę. Nie jadła nic oprócz chleba i zaczęła chudnąć i mizerniéć bardzo. Nie zważała wszakże na to — gorączkowo chwytała się każdéj pracy. Wieczorem, gdy powracała do domu, wstępowała do sąsiedniéj praczki i tam prała lub prasowała do późnéj nocy. Rano, skoro świt, była już na nogach i nosiła konewkami wodę, lub rozpalała w piecu. Dawało jéj to nędzne wynagrodzenie, ale Marysia potrzebowała gwałtem zebrać potrzebne pieniądze — nie mogła się więc wahać w wyborze pracy. Chcieli się pobrać jaknajprędzéj. Byli oboje sami na świecie... Zdawało się tym biednym ludziom, że łatwiéj im będzie iść przez życie we dwoje. Zaprzęgnięci do taczki życia, ładownéj troską i codziennym smutkiem, mniemali, że łatwiéj pociągną ten ciężar, złączony z ich istnieniem. Marzyli o małéj, maluchnéj izdebce z okienkiem, gdzieby mogli mieszkać sami, i zmęczeni po pracy codziennéj, odpocząć wśród ciszy letniego wieczoru. W sercu tych dwojga istot powstało teraz pragnienie własnego kącika, tych czterech ścian, gdzieby się mogli zamknąć ze swém szczęściem.
Mieli teraz dla siebie wieczny uśmiech na twarzy, dobre słówko, uściśnienie dłoni... Troszczyli się nawzajem o siebie, jeżeli pot gorącą strugą oblewał ich zmęczone twarze.
Jednego słonecznego poranku zeszli się wcześniéj niż wszyscy robotnicy. Robili to bardzo często. Natrętne spojrzenia gniewały ich. Mieli sobie tyle do powiedzenia, a jedna godzina południowéj przerwy nie wystarczała na te sieroce zwierzenia. Na widok idącego Pawła, Marysia przyśpieszała kroku, on wyciągał ku niéj dłonie i ręce ich łączyły się w długim, gorącym uścisku.
Dnia tego jednak było inaczéj. Paweł nie wyciągnął ręki ku śpieszącéj dziewczynie, ale przeciwnie krył ręce te za plecami; czynił to z niezgrabném zakłopotaniem, a mimo to uśmiechał się i mrugał filuternie oczami. Marysia zatrzymała się i patrzała, zdziwiona tém niezwykłém przyjęciem.
— Zgadnij Marysiu, co ci przynoszę — rzekł robotnik — przychylając głowę.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Nie wiem — odpowiedziała.
— Pomyśl.
Marysia starała się zamienić w czyn słowo narzeczonego, ale napróżno...
Poprawiła chuścinę zsuwającą się z głowy i wyciągnęła machinalnie rękę.
— Daj — wyrzekła, a wyraz ciekawości zarysował się na jéj krągłéj twarzy.
Zwolna, z rodzajem tryumfu, wysunęła się dłoń Pawła. Cudna pąsowa róża uśmiechała się swym wonnym kielichem i rumieniła się, jak te promienie wschodzącego słońca, które czerwonym blaskiem oblewały niebo. Biedna dziewczyna w łatanym niebieskim kaftaniku złożyła ręce jak do modlitwy.
— Róża!... jaka cudna róża!...
I uśmiechała się do kwiatka, nie śmiejąc ująć go w swe grube i niekształtne palce. Paweł dumny z jéj radości, sam poczuł dziecinną jakąś wesołość przepełniającą mu duszę.
— Weź! to dla ciebie...
I podawał jéj kwiat wonny, a usta rozchylał mu serdeczny, poczciwy uśmiech.
Dziewczyna wzięła nakoniec różę i oglądała ją długo.
Biedna! Jakże mało podobieństwa było między tą kobietą a purpurową królową kwiatów. Mówią, że kobieta jest żyjącym kwiatem. Marysia była rzeczywiście kwiatem młodym, jasnym, czystym, ale mróz życia zwarzył przed czasem tę delikatną roślinę — pył ceglany osiadł na białéj koronie i przygniótł ku ziemi tę głowę dziewczęcą, nie dając jéj stać prosto i patrzéć spokojnie w słońce. I teraz stoi to biedne dziewczę, ten kwiat żyjący, z purpurową różą w spracowanéj dłoni, nie śmiejąc przystroić swoich jasnych włosów w zwykłą młodym kobietom ozdobę.
Po raz pierwszy zawstydziła się Marysia swego zniszczonego niebieskiego kaftanika, bo aksamitna szata róży zanadto odbijała przy łatanéj odzieży. Dziewczyna ukryła więc kwiatek na piersiach, przywiązawszy go do wązkiéj tasiemeczki, na któréj wisiał zczerniały medalik z Matką Boską. Późniéj usiedli oboje pod parkanem i rozmawiali długo, półgłosem.
Słońce tymczasem wstało zupełnie ze swego sennego rozmarzenia. Szło wspaniale po niebie, siejąc ciepło i promienie, jak dobroczynny monarcha, rozrzucający podczas koronacyi złoto tłoczącemu się pospólstwu. Zaglądało do mieszkań bogaczów i budziło pod strychem śpiących nędzarzy. Jednym niosło szczęście, nowe dostatki i śmiech wesoły, drugim nową nędzę, niedostatek i łzę gorzką, palącą, sierocą. Dla jednych promień słońca był dobroczyńcą, wołającym do nowych rozkoszy — dla innych katem i złocistym, zwiastującym udręczenia bez końca!
Zbliżył się nakoniec dzień ślubu tych dwojga nędzarzy. Razem z opadającemi liśćmi drzew mieli sobie zaprzysiądz wiarę i miłość do śmierci. Jesień szła szybkim krokiem, ścieląc sobie drogę zżółkłą drzew ozdobą. Kamienica, przy któréj budowie pracowali Paweł i Marysia, stała już prawie ukończona, wznosząc swe równe, czerwone mury — i czekając tylko na pokrycie dachu.
To téż roboty szły z podwójną szybkością. Trzeba było się śpieszyć przed nastaniem pierwszych mrozów. Było to wczesnym rankiem, chłodnym, szarym — bez najmniejszego promienia słońca, bez złotych, ciepłych blasków lata. Marysia uśmiechnięta i nad wyraz szczęśliwa chodziła tam i napowrót po tymczasowych wschodkach i kładkach, donosząc cegłę robotnikom, pracującym na samym szczycie rusztowania. Pomiędzy nimi znajdował się Paweł, równie wesoły, z piosenką na ustach i uprzejmym żarcikiem dla swych towarzyszy. Gdy Marysia wchodziła na rusztowanie, odwracał głowę i przesyłał jéj szczery, serdeczny uśmiech, obejmując jéj postać miłosném spojrzeniem. Wszak jutro dzień ich ślubu!... Zapowiedzi wyszły w parafialnych kościołach, a jutro po sumie ksiądz zwiąże haftowaną stułą ręce tym dwojgu towarzyszom niedoli. Zebrali potrzebną sumkę na ten akt uroczysty i nie dwie, ale cztery świece zapłoną na wielkim ołtarzu, przed którym uklękną. Marysia będzie miéć nową perkalikową sukienkę w białe i niebieskie kratki, a Paweł — długi surdut, kupiony za pośrednictwem „handełesa.” Sukienka Marysi czysta i krochmalna wisi na oknie jéj izdebki, dziewczynie bije serce na samą myśl przystrojenia się w taki sposób szykowny. Ona byłaby chętnie poszła do ołtarza w swoim łatanym kaftaniku, ale Paweł uparł się stanowczo. Pragnął, aby wybrana jego była piękną w tym dniu, od którego zaczynało się nowe życie. Ona nie miała téj wygórowanéj próżności, nawet w téj uroczystéj chwili nie pragnęła być inną, piękniejszą, strojniéj ubraną. Szczęście, które miało od jutra przypaść jéj w udziale, przygniatało niemal tę wątłą istotę swoim ciężarem. Wczoraj spowiadała się i płakała rzewnie. Dlaczego? Ksiądz, siwy staruszek, pytał ją o cierpienie, które do łez ją zmusza. Nie mogła mu odpowiedziéć — wstydziła się sama siebie. Płakała z nadmiaru szczęścia!... Ponad nią ciemne, ogromne sklepienie kościelne rysowało ostre linie i olbrzymie łuki — monotonny głos organów, odpowiadających księdzu, rozlegał się poważnie, smutnie jakoś, a ona klęcząc na téj zimnéj podłodze kamiennéj, z rękami splecionemi na piersiach, strwożona, z oczyma łez pełnemi, uchylała głowę przed tą jasnością, jaka miała nagle przeciąć jednostajne dnie jéj życia. Od kolebki poniewierane, deptane serce, nie mogło naraz zrozumiéć téj krainy miłości i szczęścia, w jaką miała ją powieść dłoń ukochanego! Przed oczyma biednéj sieroty przesuwał się zwolna cały szereg dni głodu, nędzy, smutku i opuszczenia. Z za ciemnych filarów kościoła wypływały szare, niepochwytne cienie i znikały pod zczerniałemi łukami sklepienia. Były to cienie strojne w łachmany, z ohydnemi twarzami. Klęcząca dziewczyna potarła ręką czoło, jakby dla odpędzenia tych mar natrętnych. Wszakże to byli ludzie, wśród których wzrosła, z którymi spędzała swe lata dziecinne! Jeden cień wyróżniał się wśród tłumu: postać młodéj jeszcze kobiety z koszykiem na plecach. Zatrzymała się dłużéj przed Marysią i zdawała się patrzéć na nią z jakimś litośnym wyrazem twarzy. Szare, smutne oczy owego widziadła miały wyraz nieprzebranego smutku i znużenia; usta blade, bezkrwiste, zaciśnięte, zdawały się tłumić jakiś jęk bolesny. Ta kobieta za życia musiała walczyć z głodem, smutkiem i biedą... dziś, w przeddzień ślubu swéj córki, zjawia się nagle na chwilę, aby spojrzéć, jak szczęście wśród nędzy wygląda.
Marysia przymknęła oczy.
Ta matka-gałganiarka, którą ona jak przez sen pamięta, schodzi nagle ku niéj w przeddzień ślubu i stoi tuż przed nią, patrząc z jakąś litością i smutkiem. Czy ma ją ostrzedz przed zbliżającém się nieszczęściem, czy pragnie tylko wspomnieniem swojém dodać jéj sił do zniesienia téj wielkiéj radości? Może pragnie z za grobu pobłogosławić swojemu biednemu dziecięciu i dlatego to przychodzi z dalekiéj, nieznanéj krainy, niosąc ze sobą wspomnienie nędzy i wspólnie przebytych dni głodu. Ta biedna matka, śpiąca pod zimną, opuszczoną mogiłą — gdzieś w kącie cmentarza, miała nieraz dla swéj córki pieszczotę i serdeczniejsze uczucie. Było to przecież bardzo, bardzo dawno, a jednak Marysia zaczyna przypominać sobie, jak powróciwszy z całodziennego zarobku, matka brała ją na kolana i tuliła do swéj wyschłéj, zapadniętéj piersi. Nazywała ją „Maryś” — i dawała jéj szczątki zabawek dziecinnych, podartych ilustracyj lub kawałków srebrnego papieru, znalezionych na śmietniku. Razem z wspomnieniem matki w umyśle dziewczyny zrodziła się myśl o ojcu. Nie znała go, nie widziała nigdy. Matka nie wspominała o nim nawet przy śmierci. I w przeddzień ślubu sierota uczuła nagle to opuszczenie swoje... zapragnęła dłoni matki, któraby ją do ołtarza poprowadziła, i pocałunku ojca na tę nową drogę życia...
Długo w nocy płakała; współmieszkańcy, wtajemniczeni w miarę jéj losu, dziwili się mocno tym łzom i głupocie dziewczyny. Nie odpowiadała im wcale, przecież oni zrozumiéćby nie mogli, co ją do łez pobudza. Ludzie ci, żyjący jak zwierzęta, bez miłości, bez poezyi, wyśmieliby ją za tę dziwaczną tęsknotę do matki, która zmarła przed dwunastu laty, i do ojca, którego wcale nie znała. Marysia czuła się bardzo nieszczęśliwą, a jednak zbudziwszy się nazajutrz, poszła na robotę i uśmiechała się do Pawła, a nawet do saméj siebie. Widok ukochanego odpędził od niéj daleko smutek i tęsknotę. Idzie więc ku niemu z rozjaśnioną twarzyczką, stąpając bosą nogą po rusztowaniu. Niesie cegłę i pochyla się naprzód pod tym ciężarem.
W téj chwili uderza dwunasta na poblizkim zegarze.
Robotnicy jak na komendę porzucają roboty, cegły, kielnie, sznury i zaczynają schodzić na dół, popychając się wzajemnie. Na rusztowaniu zostaje tylko Paweł wciągający na siebie wolno wierzchnią odzież. Na niższém piętrze stoi Marysia, i złożywszy cegłę, przychyla głowę, pragnąc lepiéj zobaczyć narzeczonego. Paweł widzi ją i uśmiecha się do téj małéj, zabrudzonéj dziewczynki, którą jutro już żoną swą nazywać będzie miał prawo. Widzi ją przez źle spojone deski rusztowania i posyła jéj od ust gorące pocałowanie. Marysi serce zabiło gwałtownie. Nie pocałowali się jeszcze ani razu!... A gdyby!... I w sercu Pawła powstaje ta sama chętka. Są sami — na dole kręci się tłum robotników gwarliwy, hałaśliwy — a oni ponad tym całym światem tylko we dwoje!... Szybko jak błyskawica chwyta młody robotnik gruby sznur zawieszony na wystającéj belce i spadający aż do ziemi. Sznur ten służy do wciągania belek i nieraz już zręczny chłopiec, chcąc poszczycić się swą odwagą, spuszczał się po nim jak błyskawica i w sekundę stawał na dole. Dziś chce zrobić to samo — ale wpierw zatrzyma się na niższém piętrze rusztowania i skradnie z ust narzeczonéj pierwszy pocałunek. Trzymając się rękami sznurów, woła ją ku sobie; dziewczyna przybiega i zaczyna go łagodnie łajać za te niepotrzebne dowody zręczności.
— Możesz spaść, Pawle! — upomina go, uśmiechając się na widok tego silnego chłopaka, zawieszonego na sznurze między niebem a ziemią. — Wejdź na deski...
Paweł jednak stawia warunek: wejdzie na rusztowanie i zejdzie z nią po wschodach, jeżeli ona pocałuje go natychmiast. Marysia płoni się na samą myśl. Wzbrania się. Paweł przecież ucieka się do sztuczek: mówi, że siły go opuszczają, puści sznur i spadnie... Zresztą jutro ich ślub, do téj chwili nie żądał nic, prócz uścisku dłoni, dlaczego więc odmawia mu ust swoich. Dziewczyna zbliża się nakoniec, pokonana siłą tych argumentów... nie opiera się, stoi tuż przed nim i podaje mu do pocałunku swą zapłonioną twarzyczkę. Usta ich spotykają się — są sami — szczęśliwi, młodzi... Nad nimi tylko niebo szare, jesienne, jednostajne. U ich stóp tysiące ludzi krząta się po ulicach miasta i dąży w tę lub ową stronę, śpiesząc za szczęściem, lub walcząc z niedolą.
Tych dwoje dzieci złączonych w pierwszym, czystym pocałunku, nie dbało w téj chwili o to złoto, za którém uganiały się setki istot zagrzęzłych w prozie życiowéj. Oni widzieli tylko siebie, pragnęli wzajemności swych serc biednych, bijących tak mocno pod wytartą odzieżą.
Paweł całował w swém życiu wiele, wiele kobiet. Kradł całusy mimochodem z postawą i bezczelnością pogromcy serc niewieścich. Czémże były jednak usta tych dziewczyn, które uśmiechały się doń z zaczepką, w porównaniu z tym pocałunkiem lękliwym, nieśmiałym, a tak wymownym jego przyszłéj żony. Uczuł dopiero w téj chwili cały ogrom szczęścia, jakie mu da to biedne dziewczę, które mimo pokus i nędzy, przeszło przez życie bez skazy, z jasnością u czoła.
Jakieś rozrzewnienie ogarnęło go nagle i pragnął przycisnąć do siebie schyloną ku niemu dziewczynę. W téj chwili zapomniał jednak, że jest nad przepaścią... puścił sznur... i z wyciągniętemi ku ukochanéj rękami runął na dół. Na krzyk Marysi rzucili się robotnicy ku nieszczęśliwemu. Niestety! Wszelka pomoc okazała się zbyteczną.
Spadając z dwupiętrowéj wysokości, młody murarz roztrzaskał sobie czaszkę i nie spojrzał więcéj na swą narzeczoną. Dusza jego uleciała razem z tym pierwszym pocałunkiem, który był zarazem ostatnim. Trupa odwieziono do kostnicy, a po zmarłym została tylko kałuża krwi i rozpaczająca dziewczyna. Gdy ciało narzeczonego zabierano z bruku, stała cicho, bez łez, bez słowa skargi na ustach. Nie umiała sobie zdać sprawy z tego, co ją spotkało. Wśród nieznanéj dla niéj dotąd rozkoszy pocałunku, usta Pawła oderwały się nagle od téj twarzy i postać ukochanego znikła w przestrzeni. Krzyknęła wtedy boleśnie, bo zdawało się biednéj dziewczynie, że ktoś w jéj serce wepchnął nóż ostry i zadał jéj ranę głęboką.
Gdy zbiegła ze wschodów i ujrzała trupa Pawła, krwią oblanego, zdruzgotanego do niepoznania, stanęła jak wryta i stała tak długo, długo bardzo.
Gdy ocknęła się z tego odrętwienia i spojrzała dokoła siebie, robotnicy pracowali znowu, a inny murarz zajął na rusztowaniu miejsce Pawła. Wszyscy byli smutni i przygnębieni tym wypadkiem.
Dziwiono się ogólnie, że tak zręczny chłopiec spadł z góry i komentowano wypadek ten w rozmaity sposób.
Marysia odeszła parę kroków i usiadła pod parkanem, tam, gdzie zwykle siadała z Pawłem w godzinach odpoczynku. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Mało kto wiedział o stosunku, jaki łączył wyrobnicę z zabitym robotnikiem. Pozostawiono ją więc w spokoju. Bladość twarzy przypisano osłabieniu i nie zajmowano się nią wcale.
Niedługo ściemniło się zupełnie. Robotnicy odeszli do domów rozmawiając głośno i żałując jeszcze towarzysza. Pod parkanem pozostała tylko siedząca dziewczyna w niebieskim zniszczonym kaftaniku. Przed nią wznosiły się słupy rusztowania. Dokoła cisza, przerywana tylko turkotem dorożki, przejeżdżającéj przez sąsiednią ulicę.
Niebo zachmurzyło się i zaczął padać deszcz zimny, lodowy.
Siedząca pod parkanem kobieta nie czuła wilgoci i zimna, które ogarniało ją dokoła. Krople deszczu smagały jéj schyloną głowę, mocząc twarz i włosy, wstrząsając wychudłém ciałem, które zniszczona odzież od zimna ochronić nie mogła.
Biedna dziewczyna!...
Godziny upływały powoli, wydzwaniane przez miejskie zegary z przerażającą jednostajnością. Ona siedziała wciąż sama, z przymkniętemi oczami. Po co miała wracać do domu? Wczoraj jeszcze mówiła na progu: „do jutra!”
I przyszło jéj na pamięć to „jutro” spodziewane, pełne radości, wesela — „jutro” niosące jéj tyle szczęścia, tyle rozkoszy! Wszystko się skończyło; ten jéj wybrany nie stanie już z nią przed ołtarzem, aby odebrać z jéj ust przysięgę wierności. On poszedł gdzieś w odległą, ciemną krainę — zabrano go z roztrzaskaną głową z bruku... zabrano go! zabrano!...
Jęk rozpaczy wydobył się nakoniec ze zbolałéj piersi. Struga łez zmieszała się z zimnemi kroplami deszczu, płynącemi po twarzy dziewczyny. Wśród téj ciemnéj, dżdżystéj, jesiennéj nocy pozostała sama, bez opieki, bez pociechy, z tą swoją bezbrzeżną rozpaczą.
Nerwowym ruchem zacisnęła swój kaftanik na piersi. Ręka jéj dotknęła się jakiegoś przedmiotu uwiązanego tasiemeczką przy szyi. Była to zeschła łodyżka owéj pięknéj, purpurowéj róży, którą dostała od Pawła! Oto wszystko, co jéj zostało!...
Deszcz padał ciągle. Nie wiedziała, która godzina; nie troszczyła się wcale o to. Dla niéj nie było teraz ani dnia, ani nocy — ani tygodni, ani roku. Wiedziała, że żyć musi, i to żyć... bez niego.
Nakoniec podniosła się zwolna i stanęła, opierając głowę o deski parkanu. Stała długą chwilę bezsilna, znękana, zbolała. Potém powolnym krokiem poszła ku domowi. Poszła sama i odtąd będzie zawsze iść tą drogą sama jedna. Złota nitka szczęścia, która przecięła na chwilę czarną przędzę jéj życia, znikła bezpowrotnie, zostawiając w ręku téj biednéj dziewczyny zeschłą łodygę purpurowéj róży, a na jéj wybladłych wargach ślad pierwszego pocałunku zmarłego murarza.






NAKONIEC SAMI!
(PENDANT DO OBRAZU TOFANY).



Towarzyszył nam mój dobry ojciec. Kochałam go bardzo, ale w téj chwili — wyznaję to ze wstydem — pragnęłam go jaknajprędzéj pożegnać i oddalić się od niego. Chwila, o któréj przez pół roku marzyłam, zbliżała się nakoniec. Ukochany mój narzeczony stał się mężem moim, za chwilę mieliśmy pozostać sami! Ileż uroku w tém jedném drobném słówku! Sami! To znaczy: we dwoje wobec Boga, we dwoje wśród wieczornéj ciszy, dłoń w dłoni, czytając w swych sercach jak w otwartéj księdze.
Dotąd pilnowała nas starsza siostra i śledziła swym zimnym, obojętnym wzrokiem. Musiałam siedziéć wyprostowana na wązkiém krześle i rozmawiać rozsądnie i spokojnie wtedy, gdy cała lawa gorących myśli rwała mi się na usta. Nigdy nie pozostawiano nas samych. Nie mogłam zamienić z nim serdeczniejszego słówka. Kiedy prosiłam o więcéj swobody, matka gniewała się na mnie i odpowiadała: „Nie wypada!” Przyśpieszałam chwilę ślubu, gdyż byłam pewną, że po całéj ceremonii zostanę wreszcie sama — sama z nim, moim ukochanym, mężem moim!
Pragnęłam go poznać, miałam tyle do powiedzenia i pytania. Byłam pewną zgodności naszych usposobień. Inaczéj nie byłabym się do niego tak przywiązała... Jakiś głos wewnętrzny byłby mnie ostrzegł z pewnością.
Weszliśmy nakoniec pod dach naszego przyszłego mieszkania. Jakże pięknie było w tym małym, ciepłym kąciku! Kochająca dłoń mogła tylko złożyć tak piękne kolory kwiatów, rozesłać miękkie kobierce. Lampy paliły się, rozlewając mdłe światło. W saloniku egzotyczne rośliny rozpościerały swe liście, jak olbrzymie wachlarze. Na kominku śmiały się róże, otwierając swe wonne kielichy. Dokoła cisza, spokój wielki. Ojciec wraz z mężem przeszli do przybocznego gabinetu, pragnąc załatwić jakąś ważną sprawę. Ojciec uśmiechał się przytém i figlarnie pocałował mnie w czoło, mąż zaś usiłował być równie wesołym, lecz jakiś dziwny niepokój przebijał się w wyrazie jego pięknéj twarzy.
Gdy zapadła portyera, dzieląca gabinet od salonu, zostałam sama z różami i ciszą, pokrywającą cały pokój jakby gazową zasłoną.
Oparłam się o ścianę i przymknęłam oczy.
Woń róż upajała mnie — wszystkie wspomnienia cisnęły się ku mnie, tłocząc piersi i sprawiając mi zawrót głowy.
Widziałam się dzieckiem, drobném, małém dzieckiem w różowéj sukience, z krótko przystrzyżonemi włoskami, siedzącą wśród mnóstwa zabawek porozkładanych na dywanie. Przede mną stała moja ciotka, biedna stara panna, która mnie wychowywała. Jéj niebieskie oczy, czerwone od płaczu i bezsennych nocy, patrzyły na mnie z taką łagodną miłością! Kochałyśmy się bardzo. Dziś biedna ciotka moja śpi pod zimną mogiłą. Nie wiem dlaczego wspomnienie jéj obudziło się we mnie tego wieczoru i razem z wonią róż upajało i męczyło mój umysł. To pewna, że widziałam ją przed sobą, w ciemnéj wązkiéj sukience, podającą mi wielką woskową lalkę. Lalka ta upadła i stłukła się na drobne kawałki. Nie płakałam wszakże, chociaż była to moja ulubienica. Siedziałam na ziemi, patrząc na leżące kawałki, na korpus bez głowy, a uczucie niewypowiedzianéj boleści ścisnęło mi serce. Nie doznawałam nigdy podobnego uczucia przedtém, ani potém. Kiedy spotykały mnie w życiu przykrości, płakałam i łzy sprawiały mi ulgę. Wtedy jednak oczy moje były suche, tylko wewnątrz doświadczyłam dziwnéj boleści i nieokreślonego smutku.
Pocóż jednak to całe dziecinne zdarzenie zasmuca mnie w téj chwili? Dlaczego ta zepsuta lalka staje przed memi oczyma i uparcie narzuca się ze swém wspomnieniem? Wszakże to tak dawno, tyle lat, tyle wiosen minęło!...
Otwieram oczy i uspakajam się zupełnie. Róże śmieją się do mnie, kryjąc swe różowe i białe korony w półcieniu, ściany wybite ponsową materyą połyskują złotemi nitkami, a nizkie wygodne fotele wyciągają ku mnie swe gościnne ramiona.
Ja wszakże stoję i nie śmiem usiąść, nie chcę obejmować rządów w mém państwie. Za chwilę zostaniemy sami i on wskaże miejsce, które mam odtąd zajmować u kominka. Na samą myśl, że tu, pod tym dachem spędzić mam życie całe, uśmiecham się mimowoli. W tym ciepłym kąciku, pełnym woni i kwiatów, złożyć głowę na piersi ukochanego, wyspowiadać się i słuchać nawzajem jego spowiedzi — jakież to będą piękne, czarowne chwile.
Kocham go, kocham całą potęgą dziewczęcego uczucia, tak czystego jak kwiaty lilii — tak rzewnego, jak modlitwa dziecięcia! Zdaje mi się, że w sercu mojém imię jego wyryło się ognistemi zgłoskami i że nic tego imienia zmazać nie potrafi.
Nie znałam namiętności, nie pragnęłam rozkosznych pocałunków, chciałam mu być tylko aniołem stróżem, jaśniejszą dolą, osłodą w cierpieniu... I pragnę widziéć go nieszczęśliwego, zgnębionego troską życia, aby objąć go kochającém ramieniem i szeptać mu słowa pociechy.
Co on mi powie, gdy będziemy sami? Jak melodyjnie będzie brzmiał głos jego wśród téj wieczornéj ciszy! Drżę na tę myśl, płonę cała, kryjąc twarz w moję ślubną zasłonę. Zdaje mi się, że słyszę ten głos kochany, rozumiem szept miłosny... Kocham go! Kocham i pragnę pozostać wierną téj miłości!... Jedno z nas musi wpierw umrzéć, jedno musi odejść w dal ciemną i pozostawić drugie spłakane i smutne. Wolę odejść pierwsza, gdyż żyć bez niego byłoby dla mnie niepodobieństwem. Mimo to będę nad nim czuwać i za grobem.
Gdy stanę przed Bogiem, będę Go prosiła, aby mi dozwolił zejść powtórnie na ziemię i być przy nim dniem i nocą — niewidzialną dla niego i dla wszystkich ludzi. Białym duchem spłynę do niego z promieniem gwiazdy wieczornéj, stanę przy jego łożu, by oddalać sny przykre.
Kocham go! Kocham i pragnę być wzajemnie kochaną. Nie wątpię o jego miłości, czytam to w każdém spojrzeniu błękitnych oczu i uśmiechu ust koralowych. Dlaczego nie miałby mnie kochać? Jestem przecież piękną i mam zaledwie lat szesnaście. W wielkiém stojącém zwierciadle widzę odbitą swą własną postać. Na ciemném tle obicia rysuje się z całą dokładnością biały strój i korona z jasnych włosów. Szkoda tylko, że jestem tak drobna, ale wszyscy mówią, że jeszcze urosnę. Będę jeszcze wysoka, bardzo wysoka, tak duża jak on, wyższa może — kto wie?
Ach! Ten ojciec! Dlaczego tak długo zatrzymuje go za tą obrzydliwą portyerą? Ręczę, że i on pragnąłby być przy mnie i pozostać sam na sam ze mną. Głosy ich dolatują mnie chwilami. Niedobry ojciec!
Nakoniec!
Portyera się podnosi, w progu ukazuje się szlachetna twarz mego poczciwego ojca, a za nim piękny profil mego męża. Jasne światło, płonące w gabinecie, ozłaca wązką linią kształtne i posągowo piękne linie jego twarzy. Jedną ręką podtrzymuje portyerę, druga nerwowym ruchem szarpie węzeł białéj krawatki.
Ojciec całuje mnie i przytula do swéj piersi. Widzę łzy migocące w jego źrenicach. I mnie ogarnia tęsknota wielka, spoglądam na mego męża i dziwię się chmurze osiadłéj na jego czole. Co go rozgniewało?... Wszak ojciec nie mógł mu zrobić przykrości w tak ważnéj chwili...
Ale ojciec już stoi na progu i zwraca się raz jeszcze ku mnie. Mówi, że w gabinecie zostawił mój posag, to jest tymczasową część przypadającą na mnie, jako na najmłodszą córkę.
— Reszta po mojéj śmierci — dodaje, wysuwając się z uśmiechem, mimo łez w oczach.
Zrozumiałam chmurę na czole mego męża. Ojciec dotknął go boleśnie, wyliczając mu natychmiast sumę posagową. Posądził go zatém o brak bezinteresowności, zadrasnął uczucie serdeczne, jakie w sercu narzeczonego tliło dla ukochanéj.
Uczułam żal do ojca i zwróciłam się ku memu mężowi. On stał nieporuszony w progu gabinetu, z brwią zmarszczoną, z ustami gniewnie zaciśniętemi. Podeszłam o kilka kroków, pragnąc usprawiedliwić postępek ojcowski. Chciałam mu powiedziéć, że ojciec, mieszkając na wsi, nie mógł inaczéj postąpić. Wszak jutro rano odjeżdża, chciał więc załatwić tę „najważniejszą” sprawę. I szłam ku niemu z uśmiechem na ustach, z dłonią wyciągniętą, szczęśliwa z téj szlachetności duszy, jaką odkrywał przede mną. Długa, jedwabna suknia zaszeleściła na dywanie i zbudziła go z zadumy. Podniósł głowę i ręka jego puściła fałdy portyery, którą podtrzymywał. Staliśmy naprzeciwko siebie, przedzieleni tylko przestrzenią kilku kroków. Wielka ciemna palma wznosiła się nad moją głową, a kilka róż porzuconych bielało na dywanie. W niepewném świetle przyciemnionéj lampy postać jego olbrzymiała, a oczy błyszczały zielonawym blaskiem. Nie widziałam nigdy tego blasku w spokojnych, nieledwie przygasłych źrenicach tego człowieka. Stanęłam zdziwiona i niespokojna, trwoga szarpała mi serce.
On milczał, oddychając ciężko, a wzrokiem błądził po ścianach. Nareszcie oczy jego spotkały się z mojém spojrzeniem. Ręka, którą wyciągałam ku niemu, opadła mimowoli, jakaś ciężka, duszna atmosfera zapanowała w saloniku.
Byliśmy sami! Nakoniec sami!
Nie wiem dlaczego głos zamarł mi w piersiach, dlaczego słowa zastygły na ustach; zdawało mi się, że popełniłam jakąś zbrodnię, coś bardzo złego.
Nagle mąż mój zawołał suchym, bezdźwięcznym głosem:
— Oszukany! oszukany! Czyż byłbym się żenił dla tak nędznego posagu! Oszukano mnie, dając teraz tylko połowę... Cóż zrobię z tą głupią sumą?
I zaczął mówić dużo i prędko. Tak jest, oszukano go: sądził, że dostanie dwa razy tyle. Obiecują mu resztę po śmierci! Piękna perspektywa!...
Głos jego rozlegał się po tym cichym, miłym pokoju ze straszną, okropną dokładnością. Słowa te padły mi na rozpalone serce, jak zimna woda, sprawiając ból nieokreślony.
Stałam ciągle na środku pokoju martwa, nieruchoma. Przed oczami memi runął cały gmach szczęścia, który we snach roiłam. Byliśmy sami! Nakoniec sami!
On mówił ciągle, szarpiąc mi duszę z nieubłaganém okrucieństwem. Pomiędzy nami, w miarę słów jego wzrastała przepaść, a dla mnie otwierała się ciemna, niezmierzona głębia. W moich białych szatach dziewczęcych zstępowałam do grobu, który mi kopała ręka złączona przed ołtarzem z moją dłonią na wieki. W koszykach róże pospuszczały smutnie głowy, cierpiąc wraz ze mną. Więdły pod wrażeniem słów tego człowieka, jak więdła w téj chwili biedna dusza moja. Jakaś czarna gazowa zasłona spadła z góry i owijała wszystkie przedmioty, dając im smutną, żałobną postawę. Przed chwilą ciche i miłe gniazdko zdało mi się teraz lodową pustynią.
Zimno mi było.
Wziął mnie dla posagu! Rzucił mi w oczy całą prawdę z brutalnością bezwzględną!
Ale prawda, po cóż miał się krępować. Wszak byliśmy... nakoniec sami! Dlaczego nie powiedział tego wczoraj, gdy mogłam być jeszcze wolną, gdy nie byliśmy skuci nierozerwalnym łańcuchem przysięgi!...
Zamało, zamało pieniędzy! O, chciałabym w téj chwili posiąść wszystkie skarby ziemi i morza, aby przerwać ten potok słów bezlitośnych, raniących jak ostrze sztyletu biedną duszę moję.
Napróżno... on mówi, mówi ciągle, skarży się, że mu dano połowę sumy, resztę obiecując po śmierci!...
Oczy moje pozostały suche... nie płaczę... boli mnie tylko serce i zimno mi bardzo! W chwili zgonu nie będzie mi zimniéj, ręka śmierci nie wyrówna chłodem tym słowom dźwięczącym wśród ciszy wieczornéj. Już raz bolało mnie tak serce. O, tak! Przypominam sobie dokładnie. Było to już dawno, bardzo dawno — pewnego słonecznego poranku, gdy w różowéj sukience siedziałam na dywanie otoczona zabawkami. U nóg mych leżała potłuczona lalka. Kochałam tę lalkę, była ona dla mnie wszystkiém, moją pieszczotą.
Ta rumiana buzia i błękitne oczy nie odstępowały mnie ani na chwilę. Mówiłam z nią, śmiałam się, płakałam przy niéj — słowem, miałam w niéj świat cały. Stłuczono ją; wiedziałam, że już jéj nie zobaczę... nie zasnę wsparta o jéj lniane włosy! Mogłam dostać inną, piękniejszą, większą — ale nigdy tę samą. Dziwiono się, że nie płaczę, ale siedzę cicha i skarżę się, że mi zimno. Ubrano mnie ciepło, ale mnie nie rozgrzano. Dawno to było, bardzo dawno, a mimo to chwila ta stanęła przede mną z całą dokładnością. Malutką dzieciną bolało mnie serce za ulubioną stłuczoną lalką — dziś życie moje stargane leży u stóp moich, a ja stoję tak samo nieruchoma, zimna, zlodowaciała.
Nad głową brak mi osłony; czuję, jakbym była sama na jakimś wielkim cmentarzu i widziała dokoła nagie, opuszczone mogiły. Wiatr tylko jęczy smutną skargę i opowiada jakieś sieroce dzieje. Wielka palma, rozsuwająca swe ciemne liście, skłania je ku ziemi — smutna, zniechęcona.
On mówi, mówi ciągle. Głos jego przenika moję duszę — nakoniec milknie — wyczerpał cały potok żalów i wymówek, ale ja powtarzam sobie każde jego słowo, każde zdanie. Nie zapomniałam, nie zapomnę nigdy!
Jedna błyskawiczna chwila starczyła na to, aby złamać mi przyszłość na zawsze i rzucić mnie w przepaść smutku i niedoli.
A śniłam tak pięknie! Roiłam sny jasne, świetlane!...
Dlaczego pozostaliśmy sami!?






ŁZA.



Pytasz mnie, siostro kochana, jakim cudem w młodości mojéj uniknęłam pokusy. Pytasz mnie, dlaczego białą i czystą szatę anioła doniosłam na sobie do téj chwili, gdy przybywająca zmarszczka — zwiastun starości — stawia dla nas kobiet mimowolną zaporę od grzechu i broni nas przeciwko złym instynktom naszym.
Dziś mam srebrne nici w moich czarnych włosach; ciemne, przygasłe oczy patrzą na świat spokojnie — bez chęci, bez żądzy do śmiechu — jestem już starą, zgrzybiałą prawie kobietą — nie żyję sobą, ale żyję innemi, cieszę się radością drugich — płaczę ich łzami. Patrzę w przeszłość moję chętnie, przewracam księgę mego życia kartka po kartce i nigdy rumieniec wstydu nie plami mego czoła.. Życie me bez skazy — a jednak to nie moja zasługa:
Mówię tak jak ty, siostro droga:
— „Nie moja zasługa!”
Ale ty zasługę swéj nieskazitelności kładziesz na dzielące cię od świata żelazne kraty, na tę furtę klasztorną, która się zamknęła z głuchym trzaskiem, gdy młoda i uśmiechnięta zstępowałaś do grobu, — na tę przysięgę złożona pod całunem grobowym, gdy w białéj szacie kładłaś się na chwilowy spoczynek, aby umrzéć dla świata... na wieki! Ja wszakże pozostałam na tym świecie. Pozostałam i szłam przez życie, męcząc się i bawiąc naprzemiany, ścierając łzy uśmiechem, raniąc nogi o ciernie i tamując krew na balowéj posadzce sali tanecznéj.
Szłam przez życie sama, pchana prawie w przepaść, tańcząca nad brzegiem bagniska, a mimo to ocalałam bez krat, bez przysiąg, bez całunów klasztornych. Nie kradłam szacunku świata na wzór innych kobiet, które kochanków swoich sadzają w ogniskach domowych, które namiętnością występną skalane czoła nadstawiają do czystego pocałunku męża, lub pieszczoty niewinnéj dzieciny. Nie byłam taką przewrotną istotą, okradającą świat i własną rodzinę, a przecież, siostro moja, mogę patrzéć w przeszłość moję spokojnie, bez troski; ale dumną być z tych kart białych... nie mogę! nie mogę!
Bo i na mnie przyszła pokusa razem z namiętną melodyą walca, spłynęła strumieniem gazu, śmiała się wśród tanecznych kręgów wesołych.
Pokusa ta owionęła mnie razem ze srebrzystą gazą méj sukni balowéj — ślizgała się po méj obnażonéj szyi — upajała mnie wonią mego bukietu.
Wracała ze mną do domu i stawała u wezgłowia mego łoża. Uchylając białe firanki, rozsnuwała przede mną całe światy nieznane, przenosiła w kraj pełen cichych szeptów i namiętnych uścisków, rozpalała krew, a wziąwszy swą starszą siostrę „Ciekawość” do pomocy, śpiewała mi piosnki dziwne, pełne czarów i niezwalczonych ponęt.
Miałam lat dwadzieścia, byłam piękną — bardzo piękną i zaniedbaną przez męża.
Ty wiesz najlepiéj, w jakich okolicznościach poszłam do ołtarza. Zrobiłam to dla niéj, dla téj świętéj naszéj, która pragnęła przed zgonem swoim widziéć nas spokojne i wolne od niebezpieczeństw sieroctwa.
Mąż mój, znacznie starszy ode mnie, nie miał czasu mną się zajmować. Tyle miał spraw finansowych na swéj głowie, że dając mi jedwabne suknie, powóz i trochę klejnotów, sądził, iż wypełnił wszystkie obowiązki — o resztę nie troszcząc się wcale.
Ja przecież w młodości mojéj marzyłam o inném życiu, o szczęściu cichém, spokojném, bez tanecznéj muzyki i szelestu papierowych banknotów. Nieraz pragnęłam zatrzymać go na długi wieczór zimowy i spędzić z nim chwilę sam na sam — we dwoje.
Napróżno! Zwykle jakieś posiedzenie akcyonaryuszów lub podobne zatrudnienia nie pozwalały temu, który miał całe życie spędzić przy mym boku — pozostać przy mnie przez jeden wieczór.
Zostawałam sama, i siedząc w saloniku, próbowałam czytać lub haftować jakąś drobnostkę.
Byłam jednak młoda, życie wrzało we mnie z całą siłą, chciałam przemówić, pośmiać się, wypłakać wreszcie...
Oglądałam się dokoła.
Cisza. Byłam sama!
Przede mną na inkrustowanym stoliku paliła się lampa, oświecając dokoła złocone lustra i połyskujące atłasy fotelów.
Wielkie rośliny drzémały w kątach salonu, zdając się nudzić, tak jak ja się nudziłam.
I byłam zamknięta jak w wielkim grobie, gdzie czuć się daje zapach trupa i woń złożonego na trumnie wieńca.
Uczułam w swém życiu przerażającą pustkę. Matka w mogile, ty za kratą klasztorną; nic, nic na świecie mojego — żadnego serca, na którémby można złożyć strudzoną głowę, od nikogo dobrego słowa, rady i opieki...
Ogarnęła mnie niechęć do życia. Po co ciągnąć więc daléj tę smutną taczkę, do któréj wprzęgłam się dobrowolnie? Wstawać rano i żyć daléj bez celu, bez uśmiechu, bez wyśnionéj rozkoszy — po co? dlaczego?
Powoli wstałam i zbliżyłam się ku oknu. Chciałam umrzéć, ale nie zaraz. Pragnęłam zgasnąć powoli, usnąć bez wielkich męczarni. Machinalnie otworzyłam okno. Wszystko bieliło się od śniegu. W migocącém świetle latarni biała opona iskrzyła się blaskiem tysiąca brylantów. W powietrzu latały białe, srebrnawe płateczki i osiadały zwolna na ziemi lub odzieży przechodniów. Oparłam głowę o ramę okna i patrzyłam na ulicę. Była to noc styczniowa, noc pełna śmiechu i wesołości karnawałowéj — bogaci i biedni śpieszyli za marą chwilowéj rozkoszy, potrącając się wzajemnie. Naprzeciw mego mieszkania oświetlone okna kamienicy wyrzucały potoki światła i fale melodyi.
Na dole stało rzędem kilka karet ubielonych śniegiem, oczekując na gości.
Wybiła dziesiąta.
Smutne, ponure tony uderzały w powietrze, rozlewając się dziwnym jękiem ponad rozbawioném miastem.
Zimno mi było — bardzo zimno. Mimo to nie cofnęłam się od okna, a mróz wstrząsający mną całą działał na mnie w sposób dziwny. Zdawało mi się, że to upragniona przeze mnie śmierć bierze mnie w swe lodowate objęcia.
Zamknęłam oczy i zsunęłam z ramion szlafroczek, który mnie niedostatecznie ochraniał od zimna.
— Chcę umrzéć! chcę umrzéć!... — powtarzałam do siebie machinalnie, prawie bezmyślnie.
Mimo to melodya walca płynęła ku mnie w powietrzu. Przedzierała się przez zamarzłe szyby, przez purpurowe zasłony okien i porywała w tanecznym rytmie drobne śniegowe płatki, kryjące się w przestrzeni. Mimowoli słuchałam téj piosnki — naprzód z niechęcią, potém z rozkoszą prawie. Walc ten czepiał się méj rozgorączkowanéj wyobraźni i wiódł mnie tam, naprzeciwko, poza purpurowe zasłony okien.
Widziałam to strojne grono kobiet, czułam woń ich kwiatów, słyszałam szmer pochlebstw, i zamiast umierać, zapragnęłam żyć tak jak one — przetańczyć życie, skoro przejść po niém nie mogłam.
Podniosłam głowię i... odstąpiłam od okna. W wielkich złoconych ramach ujrzałam nagle swą własną postać i przeraziłam się moją pięknością, któréj dawniéj nigdy nie dostrzegłam. Stanowczo powinnam bywać w świecie i bawić się tak jak inne kobiety...
Jak wspaniale wyglądają moje ramiona przy bladém świetle lampy, jak piękny jest blask ciemnych oczów moich!...
Melodya walca kołysze mnie tempem miarowém. Tak! chcę błyszczéć, chcę śmiać się i sięgnąć po dyadem królewski, do którego mam stworzone czoło. Umierać? Po co umierać, skoro się jest młodą i piękną?
Nie znalazłam szczęścia w domu, pójdę go szukać na sali balowéj.
Pragnę gwaru, muzyki — obcy dadzą mi to zapomnienie, którego żądałam od śmierci. W świat! w świat!
I błyszczałam w tym świecie jak nadziemskie zjawisko. Kto ona? Zkąd ona? — pytał tłum, gdy strojna w białe gazy, wchodziłam na salę balową.
„Królowa” — mówiono dokoła.
A ja szłam z podniesioném czołem, wzbudzając zazdrość kobiet i podziw mężczyzn.
Mój mąż, szczęśliwy że ma teraz dnie i wieczory swobodne, wprowadzał mnie z pobłażliwym uśmiechem do sali, a potém ulatniał się, pozostawiając mnie samą.
Nazywano go „le mari invisible.”
Uśmiechano się dyskretnie, a ja śmiałam się wraz z innymi.
Bawiłam się namiętnie i stanowczo, byłam królową wszystkich zebrań. Gdy minął karnawał, zapał mój nie ostygł wcale. Wraz z przyjaciółkami memi wynajdywałyśmy różne biedne kaleki, aby na ich dochód urządzać koncerta, loterye i tym podobne zabawy.
Nagle zaszedł wypadek, który pozbawił mnie chwilowo rozkoszy światowych.
Zostałam matką.
Najprzód gniewałam się, płakałam, szalałam prawie ze złości.
Potém rozpatrzywszy sytuacyę, postanowiłam być cierpliwą i wynagrodzić sobie podwójnie przerwę, jaka nastąpiła w zwykłych mych zajęciach.
Gdy pogodnym sierpniowym rankiem Bóg zesłał na ziemię maluchną dziewczynkę, odetchnęłam swobodnie.
— Nakoniec! — zawołałam — nakoniec jestem znów wolna.
I pod pozorem nadwątlonego zdrowia wyjechałam do kąpiel morskich, gdzie rzuciłam się napowrót w wir zabaw światowych. Córkę moję kochałam, ale po swojemu. Rosła więc biedna dziecina, strojna w koronki i jedwabie, wzywana czasem na chwilę do salonu, gdzie składając piękny ukłon gościom mamy, odpowiadała na czynione jéj zapytania cieniuchnym, drżącym głosikiem. Potém na dany znak wybiegała czémprędzéj z salonu, zadowolona że powraca do swego pokoju, gdzie oczekiwała na nią bona francuzka i gruba czarna kotka.
Minęły dwa lata od przyjścia na świat méj córki, a ja wcale nie spoważniałam. Skosztowawszy raz z czary rozkoszy, nie chciałam oderwać ust, pojąc się słodką trucizną, marnując zdrowie i życie. Nagle dostrzegłam, że same bale i zabawy mnie nie bawią, że jest inny jeszcze magnes, ciągnący mnie w oświetlone salony.
Odkrycie to wstrząsnęło mną do głębi duszy i mimowolnym kurczowym ruchem przycisnęłam ręce do piersi.
A jednak tak było i tak się stać musiało!
Wśród tylu pochlebstw, tylu słodkich słówek, wśród tego chóru uwielbiających mnie motyli — niedoświadczone ucho moje wyróżniło głos jeden, dźwięczniejszy od innych, bardziéj melodyjny, pieszczotliwy, a jak woń kwiatu upajający...
I dla tego głosu jeździłam teraz na bale i kładłam róże we włosy. Powoli tłum zaczął niknąć przede mną — pozostał on jeden!
Dziś gdy o nim myślę, uśmiecham się mimowolnie, dawniéj jednak było inaczéj.
Nie kochałam go wcale, ale chętnie poddawałam się nieznanemu mi dotąd urokowi namiętności, który zaczynał roztaczać nade mną swe panowanie.
Wielką rolę grała w méj wyobraźni także ciekawość.
Wszystko pchało mnie do upadku: przykład, który miałam dokoła, odurzająca atmosfera balowa, szepty namiętne, brak opieki, nareszcie piękność moja i wszystko, wszystko!...
O! siostro moja! Tyś zamknięta za kratą klasztorną, spędzasz dnie całe na strojeniu obrazów w lilie białe, lub ze złożonemi rękami klęczysz ciemnym wieczorem pośród samotnego chóru, a znasz tylko tęsknotę do ludzi — ale nie znasz téj siatki pajęczéj, jaką świat rozsnuwa dokoła młodéj kobiety.
Ja sama zadzierzgnęłam niebacznie pierwszą nić téj siatki razu jednego, podczas nocy zimowéj, gdy wpatrzona w świat ułudy, wyciągnęłam obnażone ręce, weszłam myślą do niego...
I świat przyjął mnie do siebie. Dał mi rozkoszną czarę, w któréj na wierzchu uśmiechy i radość, a na samém dnie... występek.
Tak, siostro moja, zawsze na dnie téj czary drzémie nieszczęście rodzin, a często krew i śmierć niewinnych istot; a przecież tak mało kobiet cofa się przed spełnieniem téj czary do dna samego. Trzeba na to wiele silnéj woli, lub tego, co mnie ocaliło.
Ciebie ochrania od pokus modlitwa — mnie od występku osłoniła — jéj łza!
Jéj czysta, srebrna łza.


∗                    ∗

Było to pod koniec trzeciego z rzędu karnawału, który upajał mnie śmiechem i szaloną żądzą zabaw. Dniem i nocą trawiła mnie gorączka; bezprzytomna prawie przechodziłam z ręki do ręki eleganckich tancerzy, drżąc tylko, gdy dłoń moja dotknęła ramienia.
Coraz chętniéj słuchałam jego namiętnych szeptów, szukałam spojrzeń, pragnęłam zacisznych kątków, ustronnych buduarów.
I przyszło do tego, co się stać musiało.
Wśród woni kwiatów oranżeryjnych, drżąc od nieznanego wzruszenia, dałam mu przyrzeczenie schadzki występnéj, na którą z uśmiechniętą i pogodną twarzą szły prawie codziennie moje przyjaciółki.
Dawniéj, gdy byłam jeszcze dziewczęciem, zdawało się méj zacofanéj główce, że każda zhańbiona kobieta musi nosić na swém czole piętno hańby niezmazane, widome dla wszystkich, strącające ją w otchłań poniżenia.
Tymczasem dokoła mnie śmiały się figlarne twarzyczki występnych żon i matek, a ludzie z dyskretnym uśmieszkiem usuwali się im z drogi, wzruszając pobłażliwie ramionami.
A więc to taka kara za grzech z pozoru tak wielki?
I mimowoli pragnęłam spróbować wielkość tego grzechu, zgruntować dno téj przepaści, którą mi z trwogą ukazywała matka moja.
Stało się, przyrzekłam schadzkę...
Zgodziłam się na występek, a mimo to, choć powracam do sali balowéj, nikt się ode mnie nie odwraca ze wstrętem.
Najzacniejsze matrony robią mi miejsce koło swoich córek, a mężowie proszą o przyjaźń dla żon swoich.
Tak jest w przeddzień schadzki — tak będzie i po niéj — i zawsze, zawsze!...
Nazajutrz drżąca czekam nadejścia nocy — serce mi bije gwałtownie, za każdą upływającą minutą zdaje mi się, że coś ubyło z mego życia, ze mnie saméj.
Zbliża się mrok wieczorny.
Razem z cieniem nocy spływa ku mnie melodya jego głosu...
Już nie walczę, nie rozumuję; biegnę ku niemu, staczam się w przepaść hańby i występku. Ubieram się szybko, osłaniam ciemną woalką i pragnę wyjść szybko, niepostrzeżona.
Nagle u głównych drzwi odzywają się głosy. To mój mąż powraca ze swymi doradcami prawnymi. Ja przecież wyjść mogę w każdéj chwili, nie zdając sprawy z mych czynności nikomu. Mimo to, nieokreślona trwoga nakazuje mi cofnąć się ode drzwi, poza któremi stoi mój mąż.
Rzucam się do pokoju dziecinnego, przypominając sobie, że pokój ten połączony z kuchnią ułatwi wyjście na ulicę.
W pokoiku tym pali się lampa zawieszona u sufitu. Jéj łagodne światło oblewa niebieskie ściany i czyste białe firaneczki, zawieszone nad łóżeczkiem méj córki.
Ze zwojów białego muślinu uśmiecha się twarz Maryi Panny, a poza obrazkiem widać sporą rózgę, związaną błękitną wstążką.
Tak tu cicho, spokojnie, że szelest mego jedwabnego okrycia razi i przerywa tę dziwną, prawie klasztorną ciszę. Zabawki porozrzucane drzémią w kątach, lalka w krakowskim gorseciku stoi oparta o ścianę. Koło pieca na wyplataném krzesełku siedzi gruba czarna kotka i mruży oczy.
Dziwny to kącik, osłonięty od gwaru świata, ciepło w nim i błogo.
Mimowoli zatrzymuję się i zaczynam spoglądać dokoła. Nie miałam już dawno czasu rozejrzéć się w tym pokoiku.
Bony niema, wyszła widocznie na chwilę — gdzież ona? gdzież córka moja?
Nie widzę jéj nigdzie, a przecież pragnę ją zobaczyć. Jakaś tęsknota nieokreślona ściska me serce — w téj cichéj atmosferze maluchnego pokoiku serce me odczuwa potrzebę drobnéj istotki, która tu życie swoje spędza.
Gdzież ona?
Jest, stoi koło ściany nawpół rozebrana, trzymając w rączce drewnianą laleczkę. Jeden pantofelek zgubiony leży na dywanie, a pończoszka spadła aż na piętę. Jasna, złota główka rysuje się blado na nikłém tle obicia. Stoi przytulona do ściany, milcząca, z oczyma wlepionemi we mnie, taka mała i drobna, że prawie niknie w przestrzeni.
Oczy moje mimowoli jak przykute pochłaniają tę drobniutką postać i oderwać się od niéj nie mogą.
Córeczka moja milczy, a tylko różowe usteczka drżą jakąś skargą niewyszeptaną.
Patrzę na nią, patrzę i odejść nie mogę.
Nagle, na długich ciemnych rzęsach zaświeciła łezka, błyszczy tam chwil kilka, a potém wolno zsuwa się po okrągłéj twarzyczce, zostawiając po sobie lśniącą bruzdę.
Ta jedna łza méj dzieciny pada mi na serce rozpaloném żelazem. Gdyby dziecko krzyczało, płakało głośno, uciekłabym z pewnością; ale ta jedna łza — tak niema, a przecież jak wymowna!...
Mała dwuletnia dziecina stoi samotna, opuszczona i płacze cicho; skarży się bez słowa, bez krzyku.
Dlaczego ona płacze? dlaczego ona sama?
Płacę wszakże sługi, aby ją pilnowały. Jeśli jednak ja, matka, opuszczam ją i uciekam, jakże wymagać mogę od obcych wypełniania obowiązku?
Gdzie bona? Pewnie pobiegła na schadzkę z kochankiem.
Na schadzkę!...
Wszakże i ja mam iść na schadzkę!
Dlaczego nie idę, co mnie wstrzymuje? Co mi każe opóźniać chwilę rozkoszy?...
Wstrzymuje mnie jéj łza!...
Jéj czysta, srebrna łza!...
I sama nie wiem, jak kolana uginają się podemną — klękam przed tą małą dzieciną i wyciągam ku niéj ręce...
— Mamusia!
Już jest przy mnie, drobnemi rączętami obejmuje mą szyję, szepce coś do ucha. Jéj delikatne włoski dotykają méj rozpalonéj twarzy, czuję jéj wątłe ciałko w mych objęciach. Gorącemi pocałunkami scałuję z tych błękitnych oczek ślady łzy, téj łzy, która uratowała mnie od występku.
Zaświeciła mi nagle jak gwiazda wśród ciemnéj nocy, przy jéj świetle ujrzałam poraz pierwszy rzeczywisty spokój i szczęście na świecie.
Gdy bona powróciła, zastała mnie siedzącą na ziemi wśród stosu lalek, katarynek, krówek i tym podobnych bawidełek.
Uszczęśliwiona Helenka z zarumienioną buzią zgubiła drugi pantofelek, ale za to opowiadała mi zajmującą powieść o „komarze, co z dębu spadł.”
Czarna kotka w najlepszéj przyjaźni usiadła tuż przy nas i zielonemi oczami przypatrywała się z wielką ciekawością drewnianéj myszce, wyrzuconéj z pudełka. Dobrze mi było, spokojnie i cicho.
Gdy dziecko moje, położone w łóżeczku, zasnęło, trzymając mą rękę w swych drobniutkich dłoniach, odetchnęłam tak, jak po przebyciu ciężkiéj, śmiertelnéj choroby.
Chorą bowiem byłam, chorą na gorączkę, która mnie bezmyślnie pędząc wśród balowych salonów, omal nie wtrąciła w objęcia kochanka.
Łza mego dziecka mnie uratowała, łza stokroć silniejsza nad wszystkie kraty i przysięgi klasztorne — łza potężniejsza nad prośby i miłosne zaklęcia — łza, któréj namiętność nawet zwalczyć nie potrafi.
Pragnęłaś méj spowiedzi — oto ją masz. Zachowaj ją dla siebie. Gdy wszakże do twéj kraty zastuka obłąkana światem kobieta, gdy w oku jéj dostrzeżesz pragnienie występnéj rozkoszy, wskaż jéj źródło ocalenia.
Jeśli ma dziecię, niechaj doń powróci, wobec łzy dziecięcia zamilknie chęć upadku w objęcia kochanka; zamiast występnych pocałunków — czysta pieszczota białego anioła zgasi ten ogień, jaki roznieciła muzyka balowa.
Na wszystkie pokusy świata najlepszą bronią taka srebrna, czysta łza!

Lwów, 5 lutego 1884 r.






ZA JEDNĘ GWIAZDKĘ!...



Hej, zimno i mroźno na dworze! Mam jeszcze guldena w kieszeni i gorącą chętkę wypicia kieliszka wódki. Za guldena i tak nic nie zbuduję. Kobieta czeka wprawdzie w domu, ale cóż ona z temi kilkoma szóstkami poradzi. Ani to wilii się nie zgotuje uczciwéj, ani ryby nie usmaży... Co najwięcéj w piecu rozpali i mleka się napije. Bieda człowieka gniecie i gniecie — nawet w to święto uczciwie się posilić nie można. Najlepiéj napić się wódki. Człowiek zapomni o wszystkiém — o kobiecie, wilii, głodzie... Poczciwa wódka! Ta jedna została na pociechę ludzkości. Wierna towarzyszka doli i niedoli... Téj nie braknie nigdy!...
I poszedł do szynku „zalać robaka.” Ale choć wódka była dobra i niezłą miarką odmierzona, robak jakoś długo nie dał się zalać... Długą chwilę stał przed szynkwasem, zanim wychylił kieliszek zapomnienia.
W ciemnéj izdebce pod wschodami wilgotnéj kamienicy zostawił chorą i kaszlącą żonę, drżącą od zimna i głodu. Zarabiał mało, więc nędza jak przemożna pani gospodarowała w pustéj izdebce. Wstrząsała wychudłem ciałem kobiety i śmiała się pleśnią ścian zzieleniałych.
W noc wigilijną niósł do domu jednego guldena. Cóż mógł miéć za to? Wstydził się swéj nędzy i ukrył wstyd swój w szynku. Wolał wrócić do domu nieprzytomny, pijany, aby tylko nie pamiętać o swéj nędzy i nieszczęściu. Gdy upadł koło łóżka choréj, nie słyszał ani jęku, ani kaszlu biednéj kobiety. Blada i zmęczona leżała ona na garstce słomy, a dwa strumienie łez spływały po jéj wychudłych policzkach. Ciemno było jak w grobie, bo izdebka nie miała okna, ale chora kobieta pamiętała przecież, że to dziś noc wesoła, promienna, pełna uśmiechów i szczęścia. Gdy była dzieckiem, matka jéj, choć biedna wyrobnica, z odłamków jedliny wiązała jéj coś nakształt drzewka i ubierała kolorowemi gałgankami lub skrawkami papieru. Była wtedy bardzo szczęśliwa, skakała koło improwizowanego drzewka i śpiewała na całe gardło: „W żłobie leży...” Gdy pierwsza gwiazdka zabłysła, matka zapalała dwie małe woskowe świeczki, przylepione do gałązki, a darowane jéj przez litościwą sklepiarkę. Najwspanialsze oświetlenie elektryczne nie wprawiłoby w taki zachwyt biednego dziecka, jak ten mdły blask dwóch cieniuchnych świeczek kolorowych.
Matka mówiła jéj wtedy, że dobry Jezus zapala także gwiazdeczki w tę noc wigilijną, a pierwsza gwiazdka, to dla najgrzeczniejszego dziecka na świecie. Starała się więc na cały tydzień przed nocą wigilijną być bardzo grzeczną, aby srebrna gwiazdeczka migotała wyłącznie dla niéj na lazurze nieba. Z płonącą twarzyczką czekała téj gwiazdki i przyciskała drobne rączęta do bijącego serduszka. Gdy wreszcie dostrzegła srebrne blaski, klękała w nadmiarze zachwytu i ze łzami dziękowała dobremu Dzieciątku za to wyróżnienie.
Późniéj, gdy matka umarła, a ona poszła na służbę pomiędzy ludzi, starała się zawsze najpierwszą dostrzedz gwiazdkę; stawała na mrozie, narażając się na gniew swoich chlebodawców i śledziła wytężonym wzrokiem ciemny strop niebieski.
Dziś złożona chorobą, w ciemnéj i wilgotnéj komórce, napróżno otwiera załzawione oczy. W czarnéj przestrzeni, która ją otacza, nie błyszczy żadne jaśniejsze światło, nie migoce srebrny blask gwiazdki wigilijnéj.
Konająca kobieta opuszcza głowę zmęczoną i przymyka oczy. W piersi jéj płonie ogień, a brak oddechu prawie ją zabija. Dokoła cisza i ciemność grobowa.
Wilgoć rozpościera swe zimne całuny i tłoczy znękane ciało, wstrząsając je dreszczem konwulsyjnym. A wśród téj męczarni biedna kobieta ma tylko jedno, jedyne pragnienie, jednę myśl, jedno żądanie: chciałaby ujrzéć tę gwiazdkę, którą wskazywała jéj ręka matki, tę jednę gwiazdkę, o któréj marzyła będąc dziecięciem, i przy któréj płakała jeszcze młodą dziewczyną! Gorączka ją trawi, ogień wewnętrzny pożera, kaszel rozrywa piersi, a ona z radością cierpiałaby tak lata całe, aby mogła wśród téj ponuréj ciemności ujrzéć tę jednę, małą gwiazdkę!...
Za jednę gwiazdkę!...


∗                    ∗

Jan, służący, wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Pan Erazm został sam w saloniku, i uśmiechając się z zadowoleniem, wyciągnął na otomanie nogi, wtłoczone w miękkie meszty tureckie.
Obok niego, na nizkim inkrustowanym stoliku stał przyrząd do herbaty i jasna lampa, rozlewająca dokoła czyste białe światło.
Pan Erazm usiadł na fotelu i nalał sobie herbaty. Miła woń rozeszła się po saloniku i zmieszała się z zapachem wykwintnych cygar. Dokoła cisza, spokój, miękkie portyery, aksamit, bronzy, marmury...
Pan Erazm gładzi białą dłonią rzadkie faworyty i uśmiecha się z zadowoleniem. Doszedł do tego wieku, w którym przyjmuje się z obojętnym uśmiechem miano starego kawalera. Jest starym kawalerem i dobrze mu z tém. Nie kocha nikogo, nie pożąda nic więcéj, żyje na podobieństwo ślimaka, pije herbatę, pali drogie cygara i ściera pył z marmurowéj Wenery. Oko jego z lodową obojętnością błądzi po smukłych liniach posągu, wyschłe palce bez drżenia dotykają się łabędziéj szyi lub gładkich ramion. Wszystko w nim zamarło, na podobieństwo wody w stawie, zmąconéj, brudnéj, pokrytéj zielenią sitowia. Pan Erazm żył dobrze i nie tracił czasu. Umiał korzystać z lat młodych, a teraz odpoczywa. Dopłynął do portu spokojnie — bez nadzwyczajnych burz i przygód.
Jest swobodny, wolny, potargał wszystkie serdeczne związki i czuje się bardzo zadowolonym.
Rozgląda się po saloniku i gładzi faworyty. Wszystko w porządku. Fotele i karły drzémią na swych miejscach, szkice Gersona i Makarta widnieją w jasném świetle lampy — marmurowa Wenus przechyla główkę z zalotną skromnością, odbijając swój marmurowy profil w olbrzymiém zwierciadle. Ład i symetrya starokawalerska. Nagle na tureckim szlaku kobierca dostrzega wprawne oko pana Erazma świstek papieru. To Jan musiał przez nieuwagę rzucić tę białą kartkę. Wstaje tedy stary kawaler, i mrucząc, podnosi zmięty, szary, gruby papier, zakreślony niekształtném pismem.
„Kochany Jasziu!”
Pan Erazm czyta raz jeszcze i powoli śmiać się zaczyna.
„Kochany Jasziu! Pszyjdże na wigliję, tylko fczas — cieszę się okropnie co bendę s tobą. Jezdeśmy sami w tym wielgim mieście i zapłakałabym się gdybym była szama przes ciebie. Pszynieś mi co na gwiastkę...”
Na gwiazdkę!...
Pan Erazm zapomniał zupełnie, że to dziś wieczór taki uroczysty, pełen marzeń, wrzawy i miłości, śmiechów dziecięcych i tęsknoty za szczęściem minioném.
List biednéj służącéj, pisany ołówkiem na kawałku zmiętéj bibuły, roztoczył przed nim cały świat wspomnień, rzucił go w wir minionéj przeszłości, dawno ubiegłych uroków.
I do wonnego, ciepłego saloniku wkradła się cicho i niepostrzeżenie jakaś nieokreślona tęsknota, pragnienie serca, słowa przychylnego, choćby skreślonego nieortograficznie na kawałku pomiętéj bibuły.
Pan Erazm przystąpił do okna i oparł głowę o szybę.
Ponad nim błyszczały miliony gwiazd. Były tam wielkie i małe, świetniejsze i smutniéj płonące — były niektóre tak drobne, że zaledwie je można było dostrzedz, ale było ich tyle, że każdy człowiek na ziemi mógł wybrać jednę dla siebie i uśmiechać się do niéj. Gwiazdka nawzajem mrugała doń figlarnie, jakby powtarzając słowa, które przed chwilą ukochane wymówiły usta.
„Daj mi co na gwiazdkę...”
Biedny i bogaty biegł po zabawkę dla dziecka, po książkę dla syna, po brylanty dla kochanki, po suknię dla żony — słowem biegł cały tłum nędzarzy i bogaczów, aby równo ze światłem gwiazdki zabłysł uśmiech na drogich ustach... i promień w błękitnych lub ciemnych źrenicach. Gorący, długi pocałunek będzie nagrodą za pamięć, pocałunek niewinnego dziecka, lub uścisk kobiecy.
Pan Erazm patrzy na gwiazdy, ale żadna nie posyła mu figlarnego ostrzeżenia. Potargał wszelkie serdeczne związki, został sam wśród ciszy i symetryi starokawalerskiego mieszkania; nikt go nie prosił o coś „na gwiazdkę...”
Radby serdecznie, ale nie ma dla kogo kupić upominku...
Niby mu wygodnie, a jakoś smutno i tęskno. List biednéj dziewczyny do ubogiego chłopca każe mu stać i patrzéć w brylantowe blaski; ręka zaciska kurczowo ten świstek papieru, który mu dłoń pali i każe zazdrościć służącemu...
Oddałby w téj chwili swoje aksamity, bronzy, obrazy Makarta, Gersona i marmurową Wenerę za jednę małą gwiazdkę, którąby mógł nazwać swoją!...
Za jednę tylko gwiazdkę!...


∗                    ∗

Na miejskim cmentarzu śpią cicho setki zmarłych; śnieg pokrył mogiły białym całunem i otulił nim czarne lub lśniące trumny. Białe anioły stoją na kamiennych płytach, wznosząc ku niebu wysmukłe skrzydła — stoją poważne i ciche, z pieczęcią tajemnicy na marmurowych ustach. Strzegą mogił i nagrobków, przykute do swych podstaw, milcząc jak sfinksy skrzydlate. Gdzieniegdzie między nagiemi gałązkami drzew błyszczy krzyż metalowy, lub mienią się paciorki sztucznéj równianki. Gałęzie, ogołocone z liścia, rozsnuły ciemną koronkę naokoło krzyżów i białych aniołów, u góry czarny lazur nieba zasiany milionami świateł, równie milczących i tajemniczych, jak setki mogił, owiniętych śniegiem.
Jakże tam cicho i spokojnie w tém królestwie zmarłych!...
Ileż tam głów znużonych śpi snem nieprzespanym, wspominając przebyte troski i udręczenia życia! Ileż tam ust zastygłych z bolesną skargą lub jękiem, milczy teraz w sennéj zadumie, drżąc z trwogi, by im kto znów nie kazał cierpiéć!...
Ileż tu nadziei, miłości lub nienawiści znikło ze świata w tych ciemnych, zimnych otchłaniach i poszło na sen wieczny!...
Nie zbudzą się już więcéj — nie mogą ani kochać, ani nienawidziéć. Błyszczące krzyże i biali aniołowie strzegą grobów i nie pozwolą powrócić temu, kto raz poszedł w dal tak ciemną...
Umarli nie powracają...
Gdyby jednak z tém ostatniém tchnieniem, jakie rozdziera pierś konającego, uleciéć mogło i wspomnienie o nim, tęsknota, żałoba trawiąca pozostałą kochającą istotę, to biedna wdowa nie przyszłaby w zimną noc grudniową, klęczéć na zamarzłéj ziemi i tulić twarz spłakaną w zziębnięte dłonie.
A jednak ona klęczy, ta młoda kobieta, na ubogiéj mogile, klęczy już długą chwilę i nie pragnie odejść... Pół roku temu słonecznym rankiem czerwcowym odprowadziła na wieczny spoczynek całe swe szczęście. Brzozy szumiały, a słoneczne promienie paliły dokuczliwie, gdy bezprzytomna upadła z bólu na świeżą mogiłę.
Zostawił ją samą, samą jednę, młodą i pełną chęci do życia... Dziś ona pracuje ciężko na kawałek chleba i żyje wspomnieniem chwil dawnych. Pobladła i zwiędła, jak kwiat kosą ścięty. Nic jéj nie wiąże do ziemi, chyba ta biedna mogiła, na któréj sadzi co wiosnę fiołki, a w jesieni astry.
Pod tą warstwą zimnéj ziemi leży człowiek, którego kochała i kocha do téj chwili. Dziś przyszła na cmentarz, przygnana potrzebą ujrzenia ukochanego grobu. Inni ludzie weselą się w kółku rodzinném — ona nie ma nikogo, nikogo prócz tego, którego pokrywa ta zimna mogiła.
Klęczy więc na ziemi i z boleścią spogląda około siebie. Obok niéj kamienne anioły wznoszą surowe czoła, zdając się gorszyć tą bezmierną boleścią, która przygniata jéj wątłą postać do ziemi. Kobieta zziębniętą ręką odrzuca śnieg pokrywający mogiłę. Z nadmiaru smutku schorzała jéj wyobraźnia przypuszcza, że masy śniegu tłoczą pierś ukochanego i sen mu przerywają.
Potém załzawione jéj oczy wznoszą się do góry. Widzi miliony gwiazd drżących nad swą głową i zdaje się jéj, że to lepsze światy, zkąd zmarli żałują żyjących.
Dawniéj, gdy on żył jeszcze, z pierwszym błyskiem gwiazdki, długi, gorący pocałunek łączył ich usta — słowa gorące, serdeczne, płynęły wśród wieczornéj ciszy. Oczy mieli pełne łez i tulili się do siebie w dziecinném niemal rozrzewnieniu. Była tam jedna, jasna gwiazdka, wschodząca jaśniéj od innych, szybsza, najpierwsza, jakby przodownica w tańcu. Na gwiazdkę tę czekali oboje, patrzyli w lazur nieba, a nie mając za co kupić sobie kosztownych podarunków, równocześnie ze świetlaném zjawiskiem podawali sobie usta do pocałunku. Dziś biedna wdowa klęcząca na zimnéj mogile napróżno szuka téj jasnéj gwiazdy. Jest ich tysiące, miliony, ale téj, która jéj przynosiła pocałunek serdeczny, znaleźć już nie może.
Odeszła od niéj raz na zawsze, poszła świecić komu innemu i zostawiła smutną kobietę wśród mogił i ciszy. A przecież ta kobieta chętnie oddałaby resztę życia swego, gdyby raz jeszcze mogła ujrzéć brylantowe téj gwiazdki promienie, gdyby choć raz jeszcze zamigotało to błękitne światełko wraz z gorącym pocałunkiem i uściskiem serdecznym...
Oddałaby chętnie resztę smutnych dni swoich za jednę taką gwiazdkę...
Za jednę tylko gwiazdkę!...






KOCHAM CIĘ!


„Bez miłości, tyś tak smutny świecie!”

Jest jedno słowo stanowiące samo przez się poemat cały, pieśń harmonijną, baśń wpółsenną.
Jest jedno niewielkie słowo, krótkie jak westchnienie, nikłe jak rumieniec dziewczęcia, drżące jak liście topoli — a przecież sprawia cuda, zwątlonym dodaje męztwa, z szatanów robi aniołów, podnosi z upadku, oczyszcza z grzechu.
Słowo to zeszło z błękitu nieba w chwili, gdy płomienisty anioł wypędzał z raju pierwszych naszych rodziców. Złotowłosa Ewa szeptała je ze łzami, tuląc się do ramienia Adama — szeptała na pociechę po straconym raju.
I wygnanie zdało im się mniéj ciężkie, gdy po całodziennym znoju usiadłszy przy sobie, mówili nawzajem „kocham cię.”
Wtedy zamykali oczy i ziemia wygnania stawała się cząstką raju. W harmonii miłości znajdowali czarowne dźwięki, które w chwilach szczęścia słyszeli. W spuściźnie dzieciom swoim oddali to słowo; szło ono przez tysiące lat, pieszczone lub deptane brudną namiętnością — czczone jak świętość, lub rwane na strzępki dłonią spekulacyjną...
A przecież przetrwało to urocze „kocham” tyle burz i smutków. Przeszło przez nędzę i bóle, rozpustę i szaleństwa, włóczone po orgiach lub pobojowiskach, konało na ustach pijanych lub umierających... Szalało w pianie szampana, lub drżało w płomieniu gromnicy, bledniejącéj przy łożu konającego. Spadało białą perłą z oczu wdowy, lub śmiało się purpurą na ustach kurtyzany. Ach! gdzież ono nie było, to promienne zjawisko o białych szatach anioła... Wchodziło do izdebki żebraka i siadało na purpurach tronu. Tęskniło za kratą więzienną, a nawet spływało z krwią barwiącą topór kata. Szło na rusztowanie ze skazanymi, lub wchodziło w podwoje sali balowéj. Stanowiło ono piękną stronę życia, jasną, promienną gwiazdę wśród trosk życiowych. Z tém słowem na ustach rzucał się starożytny kochanek w fale wody, aby zbudzić echo, uśpione na ustach oczekującéj go kochanki.
„Kocham cię” stwarza bohaterów, zagrzewa do wielkich czynów, zbawia czasem ludy całe. Tylko tak piękne i czyste „kocham,” jakie spłynęło z nieba, może nieść szczęście i światło na ziemię.
A przecież ten kwiat biały, splamiony i zbrukany, więdnie chwilami pod gorącém tchnieniem wad i przewrotności ludzkiéj. Jasna ta mimoza nie znosi dotknięcia dłoni brutalnéj. Znika z chwilą, gdy jakaś ciemna chmura zawiśnie nad miejscem, w którém zakwitła. Nie lubi kwiat ten cienia — czasem znów ginie, zda się, bez przyczyny. Mija jak sen i odchodzi nagle wśród słonecznego ranka. Ludzie się dziwią lub smucą, ale raz wypędzone „kocham” już nigdy nie wróci. Poszło dręczyć damę w atłasach, uśmiechnąwszy się pierwéj na bladém licu szwaczki. W miarę przebywania między ludźmi, stało się dziwnie kapryśne i zmienne, to drobne, dźwięczne słowo.


∗                    ∗

Na falach koronek spoczęła jéj głowa... Ciemne włosy spadają jedwabną kaskadą dokoła wybladłéj twarzy.
Młoda jest i piękna, a przecież musi umierać.
Leży cicho i spokojnie, jak małe dziecię. Jedną rękę naciska koło szyi, a w drugiéj trzyma nawpół zwiędłą różę. Jest bogatą, bo wkoło niéj przepych, woń i złoto. Aksamitem kryte meble wyciągają swe ramiona, ciężkie portyery maskują drzwi, przy łóżku inkrustowany stolik dźwiga przepyszną lampę alabastrową. Dokoła zbytek książęcy — a mimo to ona umiera!...
Ciemne, szeroko otwarte oczy patrzą łzawo przed siebie. Czują, że niedługo zimna ziemia na nich zacięży. Biedne czarne oczy!... biedne to młode ciało, tak piękne, a mimo to już nawpół martwe. Gorączką spieczone usta szepcą jakieś niezrozumiałe słowa. Pierś faluje szybko, podnosząc cienkie osłony batystu. Jest samą, chorą i opuszczoną.
Dlaczego?
Wydano ją za mąż wbrew woli. Kazano przysięgać miłość, którą w sercu czuła dla kogo innego. Jeszcze w ślubnéj sukni mówiła, że umrze. Śmiano się z tego. Dzieciństwo! — mówiono. — Któż po ślubie umiera! — Dziś przyszła do niéj ostatnia chwila i stanęła u wezgłowia bogatego łoża. Kobieta nie broni się wcale. Leży spokojnie i wywołuje w pamięci swéj obraz tego, który zabrał jéj serce, a potém poszedł w świat odepchnięty. Mąż jéj, bankier, wyzłocił klatkę i dał jéj najpiękniejsze suknie. Ma karetę i piękne konie, pyszną klacz pełnéj krwi, tęskniącą w stajni za swoją panią — w szufladach toalety drzémią w atlasowych pudełkach cudowne biżuterye. Egzotyczne rośliny rzucają cień w oranżeryi, a marmurowe posągi śmieją się w przedsionku pałacu. Ten dobry, rudowłosy człowiek dał jéj to wszystko, dał jéj nawet wolność zupełną dla swobodnego używania skarbów w ogniotrwałéj kasie zamkniętych. Przyniósł jéj w dniu ślubu koronę barona i naszyjnik brylantowy, a mimo to, mimo całego dostatku i przepychu, jakim ją otoczył, konająca kobieta nie chce go miéć obok siebie i woli być samą.
Samą?...
O, nie! Jest z nią wspomnienie jasnéj, promiennéj chwili, gdy razem z ukochanym szła pewnego letniego poranka wązką ścieżką ogrodową. Nad ścieżką rosły olbrzymie krzaki róż, śmiejące się w promieniach słońca. Jedna z takich gałązek zaczepiła swe kolce o jéj białą sukienkę, ciągnęła ją figlarnie, prosząc:
„Stań na chwilkę!”
Ona przecież nie chciała stanąć. Bała się. Byli sami we dwoje, było tylko tysiące kwiatów i motyle latały w powietrzu. Dokoła cisza, bo nawet drzewa nie szumiały, jakby w oczekiwaniu jakiegoś wypadku. Dziewczyna płonęła cała wśród blasków słonecznych, a on patrzył w nią jak w świętą. Nie mówili nigdy o swéj miłości, ale byli jéj pewni, czuli tę nić serdeczną, wiążącą ich serca. Zrozumieli jednak, że muszą to wyznanie zamienić. Mówiły tak kwiaty, motyle, a zwłaszcza ta róża, która im stanąć kazała.
On schylił się i drżącemi rękami odczepiał od sukni zieloną gałązkę, na któréj śmiała się purpura kwiatu. Ona wyciągnęła bezwiednie rękę po kwiat i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Nagle on podniósł głowę i wpatrzył się w tę różową twarzyczkę, w któréj widział świat cały. Podawał jéj kwiat purpurowy, lśniący rosą poranka i rzekł drżącym, prawie smutnym głosem:
— Kocham cię!
Tę jasną, świetlaną chwilę wspomina biedna kobieta, leżąca w samotnéj komnacie. Razem z tém wspomnieniem spływa do niéj woń kwiatów i dźwięk głosu jego...
Zamyka zmęczone powieki, pragnąc łudzić się, że to on jest przy niéj i odbiera razem z duszą echo własnych wyrazów, które wśród kwiatów spłynęło w jéj dziewczęce serce.
Konając powtarza: „Kocham cię!...”


∗                    ∗

— Trzydzieści pięć mąka, a zielone dwa, to trzydzieści siedm; gdzież jeszcze trzy centy?
— Ale, proszę pani, jest wszystko; przecież dla siebie nie wzięłam!
— Głupia jesteś! brakuje trzy centy, i miska, z któréj koty jedzą, zbita. Odkupisz jutro...
— Ja miskę każę zdrutować...
— Jeszcze czego? Zdrutować... Patrzcie ją, jaka mi mądra. Moje koty jak żyją z drutowanéj miski nie jadły...
I wygłosiwszy to zdanie, wyszła pani z kuchni, trzasnąwszy drzwiami z całéj siły.
Kaśka została sama.
Usiadła na zydelku koło stołu, tuż pod stolnicą. Wałek od wałkowania ciasta bił ją po głowie, ale ona na to nie zważa.
— Trzydzieści pięć mąka, dwa zielone... Gdzież ja resztę podziałam?
I myśli, myśli aż się spociła, i trąc ręką o czoło, potargała włosy do reszty. Kaśka wie, że pani nie żartuje. Wczoraj zbiła miskę, na któréj jadły koty: Sroczka i Krucio, dwa rozkoszne zwierzątka, jedno ślepe, a drugie sparaliżowane. Chciała dać miseczkę zdrutować, ale pani ma racyę. Możeby koty nie jadły z miski drutowanéj. One takie grymaśne... A jeszcze te trzy centy!
Miły Boże!... Pewnie jéj przekupka nie oddała — nic innego.
Kaśka wstaje i zaczyna powoli odsuwać stoły i kuferki. Dziś sobota, musi więc wyszorować kuchenkę. Trzeba się śpieszyć; już ósma, a rądle i samowar także na nią czekają.
Przytém zbierając wczoraj rozbite skorupki miseczki, rozcięła sobie rękę. Zawinąwszy ją szmatą, zalepiła chlebem, ale ta głupia rana będzie jéj z pewnością przeszkadzać.
Byle tylko krew nie płynęła.
Nie idzie jéj o ból, ale chciałaby uwolnić się dziś przed dziesiątą.
O dziesiątéj zamykają bramę, a ona musi wybiedz choć na chwilkę, bo on będzie na nią czekać. Mają się umówić co do dnia jutrzejszego. Chciałaby pójść na nieszpory, a potém na Wysoki Zamek.
Mówiła jéj Julka, ta, co jest za kucharkę u pana konsyliarza, że na Wysokim Zamku o wiele ładniéj jest, jak na Szkarpach i w Jezuickim Ogrodzie. Kaśka chodziła z nim kilkakrotnie na Szkarpy, ale tam strasznie mieszane towarzystwo, a zwłaszcza zawiele żołnierzy. Ona nie lubi mundurów.
Nalewając wodę z kotła do szaflika, rozmyśla, czy wypada jéj pierwszéj robić propozycyę co do tak dalekiego i kosztownego spaceru.
Kosztować będzie — niema co mówić. Przecież trudno o głodzie spacerować. Piękność przyrody swoją drogą, piwo i precle swoją.
Stoi nad szaflikiem i liczy, ile to wszystko będzie kosztować. Liczenie to przywodzi jéj na myśl stłuczoną miskę i zgubione trzy centy. Gdyby nie te nieprzewidziane wydatki, mogłaby przystąpić do połowy kosztów. Dzika rozpacz opanowuje biedną Kaśkę — pełnemi łez oczyma spogląda po brudnych ścianach kuchenki i z rezygnacyą wylewa wodę z szaflika na podłogę. Pełna dobréj woli unosi kraciastą spódniczkę i przyklęka na ziemi. Jedną ręką chwyta szczotkę tak zwaną „do szorowania” — a drugą opiera się na ziemi. Nagle rana jeszcze niezagojona rozdziera się i czerwieni grubą szmatę. Kaśka tłumi w sobie jęk i zaciska jeszcze mocniéj obwiązkę. Na jéj okrągłéj twarzy toczy się kilka łez, które wycisnął ból i smutek z powodu centów straconych.
Ale to nic! Łzy spadają na flanelowy kaftanik, a dziewczyna z wielką energią szoruje podłogę. Nie ma czasu — już blizko wpół do dziewiątéj, a on będzie o dziewiątéj czekać przed bramą... I pomimo bolącéj ręki i przykrości, która gniecie jéj biedną głowę, uśmiecha się Kaśka na samo wspomnienie chwil spędzonych z nim sam-na-sam, w niedzielę po południu.
A więc to biedne dziewczę, szorujące zakrwawioną ręką podłogę, to nędzne stworzenie z potarganą głową i bosemi nogami kocha także? I ono marzy o przywiązaniu serdeczném przy świetle dymiącéj lampki naftowéj? A więc i do téj duszy przemówił anioł miłości i wypielęgnował w niéj kwiat biały, jasny, promienny? Ona czeka, marzy, śpieszy się, pragnie wydrzéć choć chwilę szczęścia swéj smutnéj doli. I te siwe, zda się, bezmyślne oczy szukają innych źrenic, i te niekształtne usta proszą o pocałunek. Oto biedne dziewczę, nad ciężką pochylone robotą, nie czuje już bólu, nie myśli o cierpieniu, pragnie tylko jaknajprędzéj skończyć swój obowiązek, aby pośpieszyć na spotkanie ukochanego. Zranioną ręką przesuwa sprzęty, wyciera podłogę, a teraz czyści stary, połamany samowar, mieszając krew z roztartą gliną.
Ach! wreszcie już koniec. Kwadrans na dziesiątą bije na zegarze ratuszowym. Przez otwarte okienko płynie prąd świeżego powietrza; lampka dogorywa, rzucając blade światło na mokrą podłogę kuchni.
Niedobra ta lampa! Kaśka chciałaby uczesać się trochę i ogarnąć. Zawsze to niemiło, kiedy dziewczyna zaniedbuje się, bo mężczyźni nie lubią brudnych kobiet. Otwiera szybko kuferek i wyjmuje z niego czysty perkalowy kaftanik i fartuszek. Spódniczka zostanie, bo teraz ciemno, więc łat nie widać...
W dogorywających blaskach lampy śmieją się żurnalowe lalki, przylepione na dnie kuferka. Kaśka złożywszy ręce w nieméj kontemplacyi, podziwia tę brunetkę w żółtéj sukni i blondynkę w bogatym dołmanie. Zapomniała na chwilę o ukochanym i zamknięciu bramy; stoi ze spódniczką w ręku i wpatruje się z wielką przyjemnością w malowane elegantki. Patrzy na nie już blizko dwa lata, a nigdy nie dosyć; zna najdokładniéj każdy fałdzik ich sukni i uczesanie głowy. Znalazła te stare żurnale w szafce spiżarnianéj i wzięła je pokryjomu, drżąc z obawy.
Pierwsza to i ostatnia kradzież w jéj życiu, ale pokusa była zbyt wielka.
Inne dziewczęta mają kuferki wylepione starém obiciem lub kawałkami gazet — ona musi miéć malowane lalki, bo to daleko szykowniéj.
To téż ten kuferek stanowi całą jéj dumę. Nawet kucharka od konsyliarza nie ma lalek w swojéj skrzynce. Są tam wprawdzie złocone litery, z jakimś niewyraźnym herbem, zdarte zapewne ze sztuki tarletanu, i wielki order kotylionowy z butelką i dwoma widelcami, ale cóż to wszystko w porównaniu z malowanemi pannami!...
Nagle Kaśka budzi się z zadumy. Wpół do dziesiątéj!
Za pół godziny zamkną bramę, trzeba się śpieszyć. I dziewczyna kładzie drżącemi z pośpiechu rękami kaftanik na nagie ramiona, a do pasa wiąże czysty fartuszek.
Bosa?... Cóż to szkodzi. Nogi ma jeszcze wilgotne i czerwone od ługu i gorącéj wody. Wyciera je w brudny fartuszek i biegnie ku drzwiom. Jest w téj chwili bardzo szczęśliwa. Zobaczy go za minutkę. Lampa jeszcze nie zgaszona na wschodach. Kaśka biegnie szybko, nie trzymając się poręczy. Nagle, na zakręcie wpada jéj coś ciemnego pod nogi. To Sroczka wraz z synem swoim Kruciem powraca z nocnéj przechadzki do domu. Na widok kotów Kaśka zwalnia kroku. Przypomina sobie stłuczoną miskę i zgubione trzy centy. Zaczyna znów liczyć.
— Mąka dwadzieścia siedm, dwa zielone... nie, nie doliczę się nigdy...
Schodzi do bramy i zatrzymuje się jeszcze.
— Trzeba odkupić miskę — myśli zafrasowana. — Kosztuje najmniéj sześć szóstek, bo to „porcynalowa...”
Przed bramą czeka na nią wysoki, zgrabny chłopak. Osmolony, brudny, ale „przyścipny,” widać mu to z oczów. Stoi tuż przed latarnią i patrzy w sień ciemną... Nad nim czyste, pogodne niebo, zasiane milionami gwiazdeczek. Światło latarni wydaje się żółtém w porównaniu ze srebrnym blaskiem porozsiewanych w przestworzu brylantów. Chłopak nie patrzy wszakże w górę, lecz czeka niecierpliwie na tę powolną dziewczynę, a oczy śle na zwiady. Ona ciągle stoi w bramie zafrasowana. Liczy bezustannie, a mimo to trzech centów doliczyć się nie może.
Nagle chłopiec porywa się i wchodzi do bramy. Zadługo czekał, lada chwila bramę zamkną. Nie! z tą Kaśką trudno wytrzymać. I spotkawszy ją stojącą wśród bladego światła zawieszonéj u stropu latarki, gniewa się za opóźnienie. Ona wszakże nie tłumaczy się, lecz opiera zmęczoną głowę na jego ramieniu, a do piersi ciśnie bolącą rękę, z któréj krew się znów sączy.
— Dlaczego nie przyszłaś wcześniéj? — pyta chłopak z wyrzutem.
Kaśka nie odpowiada. Szare jéj oczy napełniają się łzami. Ogrom nieszczęścia ją przygniata. Stłuczona miska, trzy centy, a prócz tego spadają na nią wymówki kochanka i cisną jéj się łzy do oczu.
— Widocznie ci do mnie nie pilno — mówił chłopiec, odsuwając ją od siebie.
A! tego już nadto! Ona musi powiedziéć, ile nieszczęść spadło na nią od zeszłéj niedzieli, musi się użalić, bo ją chyba zadusi.
I cichym, smutnym głosem opowiada, jak zgubiła trzy centy, kupiwszy mąkę i zielone, i jak stłukła „porcynalową” miskę, z któréj Sroka i Krucio jadły.
— Jak Boga kocham, nic temu nie jestem winna; przekupka pieniędzy mi nie oddała, a miska stłukła się sama, nawet nie wiem jak.
Tu łkanie przerywa jéj mowę. Doszli, rozmawiając, do drzwi prowadzących na ulicę. Stoją w nich oboje zwróceni twarzą do gwiazd błyszczących na ciemnym lazurze nieba.
Srebrne promienie odbijają we łzach drżących na rzęsach dziewczyny.
Stoją tak smutni i zagłębieni. Obliczają straty i wyczekują środka dla pokrycia strat.
Nagle chłopiec obejmuje dziewczynę i przyciąga do siebie — gorący pocałunek osusza łzy i wywołuje uśmiech na obydwóch twarzach.
Wśród turkotu powracającéj z teatru karety drży cichy, namiętny głos spracowanego rzemieślnika:
— Nie płacz, głupia! przecież kocham cię...


∗                    ∗

Ave maris stella, Dei mater alma.
Siostra Marya Rafaelina pochyliła kornie głowę.
Klęczy przed posągiem Matki Boskiéj i śpiewa pieśń na Jéj chwałę. Zapach bzów i jaśminów napełnia powietrze.
Mały ogródek należący do klasztoru Panien Wizytek śmieje się rozkoszną zielenią. Jakkolwiek obwiedziony grubym murem, tchnie swobodą i wesołością. Nie ma w sobie nic więziennego i gdyby nie ta postać niewieścia w czerni, rzucająca cień smutny, byłoby tam rozkosznie, po światowemu. Bukiety białego jaśminu wyciągają śnieżne płatki, posyłając braterski pocałunek liliowym bzu liściom. Szmaragdowa trawa podnosi drobne źdźbła i spogląda śmiało w promienie słońca.
Cały ogródek tonie w złocie, kąpie się w blaskach gorących. Miliony muszek zataczają kręgi taneczne, a liście akacyi drżą cicho, bez szmeru. Ziemia strojna w całe swe bogactwo, odpoczywa po wiosennéj pracy. Zda się, że to młoda matka pilnująca z rozkosznym uśmiechem drobne swe dziatki.
Biały posąg Boga-Rodzicy złoci się także blaskiem słonecznym. Łagodna twarz Maryi patrzy z rozkoszą na bzy i jaśminy. Snać do czci jéj potrzebne nie złoto i przepych świątyni, ale woń kwiatów i ich śnieżne sukienki. Wyciąga Swe dłonie ponad zielenią, a przez marmurowe palce spływają ku ziemi promienie słoneczne. Dobrze Jéj w tym klasztornym ogródku, z tém mnóstwem kwiatów, ciepłem i odosobnieniem od świata.
Sama jak lilia biała, zda się najczystszym kwiatem z całego ogrodu. Stoi jasna, niepokalana.
U stóp Jéj klęcząca zakonnica śpiewa schylona, a drżące nuty jéj pieśni płyną do posągu i owijają go lekką tkaniną melodyi. Pieśń ta prosta i rzewna, bez śladu jakiéjkolwiek muzykalnéj pretensyi — monotonna jak życie klasztorne. Siostra Marya Rafaelina całuje piasek i podnosi pochyloną głowę.
Jest-to młoda jeszcze kobieta o posągowych rysach twarzy. Ostry cokolwiek profil rysuje się z czystością greckich linij; ciemne brwi ściągnięte i czarne wielkie oczy odbijają od matowo-bladéj cery. Usta drobne, ściągnięte, wyrażają zarysem swoim olbrzymi temperament, zmuszony do milczenia regulaminem klasztornym. Biały kolet okala twarz téj pięknéj kobiety. Przypięty szpilkami na piersiach, kryje całe czoło, uszy i szyję. Czarny, długi welon pokrywa głowę. Szeroki, fałdzisty habit spada w bogatych draperyach, wstrzymany czarnym jedwabnym pasem. Na piersiach wielki krzyż srebrny na szerokiéj tasiemce.
Oto wszystko.
Strój to poważny, ciemny, ciężki i skromny. A przecież jest w nim tyle wdzięku, tyle wytwornéj prostoty, że każda z tych kobiet zda się królową przebraną. Draperye habitu płyną klasycznemi fałdami, a najpospolitszéj postaci nadają coś posągowego. Trywialne rysy w białém okoleniu nabierają dziwnego wdzięku — czarny welon kształtnie upięty nadaje głowie charakter. Jest-to bezwiedna kokieterya, zalotność bez lustra — poczucie piękna bez nauki estetyki. Marya Rafaelina jest takiém uosobieniem piękna, bez najmniejszego ze swéj strony dążenia ku temu. Bezwiednie przybrała iście modelową pozę, podniesienie kształtnéj głowy zachwyciłoby rzeźbiarza. Czarna suknia spływa na żółty piasek w bogatych regularnych fałdach. Ręce złożone na piersiach bielą się jak marmury na czarném tle sukna.
Przestała śpiewać i patrzy na błękit nieba. Dokoła cisza i spokój wielki. A przecież poza tym grubym murem wre życiem wielkie, hałaśliwe miasto. Tysiące ludzi żyje tam w bezustannéj gorączce, pracują, bawią się, śmieją i płaczą, nienawidzą się i kochają, rodzą i umierają... Ileż tam zmian, odkryć i wynalazków! Ile występków i zbrodni! Ile chciwości i szału miłosnego! Ile poezyi i prozy życia!
To wszystko zaledwie o kilkaset kroków od téj bladéj zakonnicy, która klęczy zamyślona u stóp posągu. Ona nic nie wie, co się dzieje poza obrębem klasztoru. Domyśla się tylko, zgaduje. Dzieckiem jeszcze oddano ją na klasztorną pensyę, a po skasowaniu konwiktu nie chciała opuścić dobrowolnie murów klasztornych.
— Zostanę z wami — rzekło piętnastoletnie dziewczę, tuląc się do siostry-profesorki. — Jabym bez was żyć nie potrafiła. — I została czarnowłosa dziewczynka na zawsze między blademi siostrami. Rzeczy jéj przeniesiono do sali próbantek, a ciemne włosy schowano pod czepeczek. Kazano jéj zamiatać podłogę i chodzić do pralni. Czyniła to chętnie, z wiosennym uśmiechem na rumianéj buzi. Zachwycało ją to życie. Na rekreacyach cerowała grubą bieliznę, a w godzinach modlitw recytowała łacińskie pacierze, z których nic nie rozumiała.
Drżała z trwogi przed obrazem świętego fundatora, a zginała kolana przed Joanną de Chantal. Ideałem jéj marzeń była błogosławiona Małgorzata, któréj żywot pochłaniała z gorączkową ciekawością. Nieraz wśród ciemnéj nocy zrywała się z twardego posłania i padała krzyżem, czekając na objawienie. Zasypiała najczęściéj na podłodze, aż poranny dzwonek zbudził ją z téj mistycznéj ekstazy. Powoli znikały rumieńce z jéj twarzy, tylko czarne oczy świeciły jak gwiazdy promienne; pracowała ciężko i z zupełném zaparciem własnéj woli. Czyściła chór, klękając co chwila przed relikwiami, lub składając dworskie ukłony przed pustém krzesłem przełożonéj. Gdy zmęczona siadała na chwilę na wschodach i nacierała woskiem szczotki, powtarzała zadyszanym głosem:
— Dla większéj Twéj chwały, wiekuisty Boże!
Jadała kluski z morelami, lub piła kawę ze śledziem. Kombinowała najrozmaitsze potrawy dla umartwienia swego niegodnego ciała. Ćwiczyła się w doskonałości i zanudzała swego spowiednika rozmaitemi wątpliwościami co do zbawienia swéj duszy. Gdy zapadło „wielkie milczenie,” dałaby sobie pierwéj rękę uciąć, jak odezwać się jedném słowem.
Nieszpory śpiewała cienkim, przejmującym głosem, a klęcząc za stallami, jako siostra-próbantka, marzyła o chwili gdy zasiądzie w politurowaném krześle i odpowiadać będzie na interpelacye siostry-asystentki.
Zjawiała się najpierwsza na porannych modlitwach, z czepkiem przekręconym na bakier dla zbytniego pośpiechu. Próbowała się trzy lata, aż nakoniec przyszedł wielki dzień obłóczyn.
Starsza jéj siostra, żyjąca na świecie, płakała rzewnie, przynosząc jéj biały strój potrzebny na tę uroczystość. Były bowiem sierotami i miały tylko babkę, zachwyconą powołaniem młodszéj wnuczki. Babka będąc sparaliżowaną, nie mogła przyjść sama do kościoła, ale błogosławiła wnuczkę i dziękowała Bogu, że ją Duchem Świętym napełnić raczył.
Przyszła chwała klasztoru rozpłakana, szczęśliwa, uśmiechnięta wyszła do parlatoryum, aby raz jeszcze zobaczyć swą siostrę. W odosobnieniu i egoizmie klasztornym zniknęła z jéj serca miłość dla rodziny, zostało tylko przywiązanie do bielonych kurytarzy i cel zakonnych. Weszła do parlatoryum rozpłakana ze zbytku szczęścia i zdziwiła się bardzo, widząc siostrę smutną i zgnębioną. Nie mogła pojąć dlaczego tamta patrzy na nią tak, jak się patrzy na konającego.
I zaczęła ją pocieszać, mówiąc o życiu w Chrystusie, o wiekuistéj szczęśliwości i rozkoszy odosobnienia się od pokus światowych.
Dwudziestoletnia Kazia patrzyła przez podwójną kratę na tę młodą dziewczynę, prawiącą kazanie rekolekcyjne i przekręcającą w nadmiarze uniesienia czepek na lewe ucho. Ona nie pojmowała tych mistycznych zachwytów. Była pobożną i chodziła w niedzielę na mszę św., ale żyła mimo to w świecie — mieszkała na szerokiéj ulicy, pielęgnowała sparaliżowaną babkę, wspomagała biednych i chodziła na spacer do Saskiego ogrodu.
Gdy siostra mówiła o rozkoszy noszenia habitu i nagrodzie wiekuistéj, jaką Bóg Swoim wybranym gotuje, Kazia spojrzała z przestrachem na swą satynową sukienkę i czerwoną parasolkę. W tém białém i spokojném parlatoryum wydawał się strój modny, a trochę ekscentryczny, rażącą anomalią. Przyszła zakonnica perorowała daléj z wzrastającym zapałem. Było tam wiele o miłości Boga i krzyżach, jakie Bóg na nią zesłać się wybierał. Gotowała się do niesienia tych krzyżów z pokorą wielką, a Kazia otwierała szeroko oczy, nie mogąc pojąć, jakiego to rodzaju krzyże kwitnąć mogą za murami klasztoru.
Przecież nie habit i modlitwy, nie post lub wreszcie dyscyplina. Kazia znała inne krzyże, stokroć cięższe. Choroba babki, jéj grymasy i bezsenne noce przy łożu dogorywającéj staruszki, bezustanna troska o jutro, męczarnie z niepojętnemi uczennicami, utrata korzystnéj lekcyi, a tém samém zachwianie egzystencyi.
Tymczasem stojąca za kratą dziewczyna szła niby na męczeńską drogę, pozostawiając za sobą wszystkie drobne troski życiowe, wszystko, co nam dolę zachmurza i smutek na czoło sprowadza. Odgradzała się od świata grubym murem klasztornym, nie pracując na wyżywienie siebie, ani drugich. Usuwała się od obowiązków wnuczki, siostry, żony, matki. Opowiadała wprawdzie o froterowaniu chóru i zamiataniu kurytarzy, ale cóż dobrego przynosiły te bezużyteczne prace społeczeństwu lub jéj saméj? Wszak siostry mogły śpiewać chwałę Jezusowi w niefroterowanéj kaplicy.
Była to papużka czarna, bezwłasnowolna, wyuczona kilka frazesów i dążąca do nieokreślonego celu. Mówiła wiele o poświęceniu, ale dla kogóż poświęcała swą młodość, zdrowie i swobodę?
Kazia pragnęła pomówić z siostrą szczerze i otwarcie, chciała jéj wyznać pewną tajemnicę, tkwiącą w jéj serduszku. Oto pewien młody urzędnik prosił o jéj rękę. Babka się zgodziła, dzień ślubu był wyznaczony.
Powaga oblubienicy Chrystusowéj zaimponowała wszakże ziemskiéj narzeczonéj, nie śmiała profanować zakonnego parlatoryum, którego białe ściany wznosiły dokoła czyste, niewzruszone linie.
Za oknem wychodzącém na dziedziniec klasztorny gdakały kury i szczekały psy. Od czasu do czasu wchodziła siostra kołowa i udawała że ściera z krzeseł prochy. Śladu kurzu nie było nigdzie, mimo to Marya Alojza wchodziła i wychodziła bezustannie.
Onieśmielona Kazia wstała i przez koło wkręciła do wnętrza parlatoryum spory pakiet zawierający białe ubranie.
— Uszyłam sama — mówiła z zakłopotaniem — nie wiem, czy będziesz zadowolona.
Próbantka machnęła ręką z przepysznym giestem pogardy.
— Marność nad marnościami! — odrzekła.
Mimo to, gdy nazajutrz z rana włożono na nią strój balowy — oniemiała.
Do téj chwili nosiła tylko pensyonarskie sukienki lub długie pół-habity zakonne. Widziała wprawdzie piękne stroje, gdy chodziła odwiedzać chorą babkę, ale nie zajmowały jéj wcale. Dziś, gdy szelest białego jedwabiu podrażnił jéj uszy, gdy białe kamelie zakwitły na zwojach śnieżnéj gazy, zbudziła się w téj spleśniałéj mumii — kobieta. Babka sprzedała kolczyki, byle tylko ta uroczystość odbyła się przyzwoicie. Na to dziewczyna nie zwracała uwagi. Weszła do chóru przytłoczona wrażeniem, jakiego doznała. Klęczała w środku téj wielkiéj sali, a przez otwartą kratę widać było tłumy zalegające kościół. Białe kamelie więdły jedna po drugiéj w odurzającym zapachu świec woskowych i kadzidła. Siostry śpiewały, pospuszczawszy poprzednio welony aż poza brody. Klęczały tak czarne i smutne, jak pokutnice średniowieczne, z gromnicami w ręku. Pośród nich drżąca i zmieszana dziewczyna składała przysięgę wiecznéj pokory, czystości i ubóstwa. Szelest jedwabiu przerażał ją, nie śmiała się poruszyć, patrząc mimowoli na więdnący bukiet kamelii przypięty do gorsu. Czyniła wszakże co mogła, aby przejąć się tą uroczystą chwilą. Składała ręce i wzdychała bezustannie. Napróżno! kobiecość wzięła górę, nie wiadomo dlaczego w uszach dźwięczały jéj słowa włoskiego poety: „Zostawcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.” Było jéj nad wyraz smutno — łza stoczyła się po wybladłéj twarzy i spadła na zżółkłe liście kwiatów.
Całą noc leżała krzyżem, prosząc o spokój i powrót do równowagi duchowéj. Z sali próbantek przeszła do własnéj celi, widnéj, czystéj izdebki z olbrzymim krucyfiksem na ścianie.
I zaczęły się dla niéj długie, nieskończone chwile tego szczęścia, do którego tak wzdychała. Przeżyła w obrębie klasztoru lat dwadzieścia i doszła wszelkich zaszczytów i godności. Z siostry-furtyanki stała się infirmerką, lingerką, ogrodniczką, bibliotekarką, nakoniec... asystentką, a wreszcie matką-przełożoną.
Teraz jest tak zwaną siostrą-deposée i odpoczywa po niby pracowitém życiu. Czerwcowym dzionkiem klęczy przed statuą Maryi Panny i z zadziwieniem patrzy w minioną przeszłość. Gdzież są bowiem te krzyże i te umartwienia, które miał jéj Bóg zsyłáć? Gdy była próbantką, z tajemniczemi minami mówiły jéj nieraz siostry, że mają więcéj zgryzot, jak włosów na głowie. Ona przecież tego powiedziéć nie mogła.
Mając dochód stały, zapewniony, powiększano go przychodami z ogrodów, lub darami dobroczyńców. Śluby, chrzciny, egzekwie — wszystko to przyczyniało się niemało do dobrobytu w klasztorze. Trosk o chleb powszedni nie było żadnych. Cierpień fizycznych prawie nie znano, a moralne nie dotykały ich wcale.
Poza obrębem klasztoru wymierały całe rodziny, konały matki, siostry, bracia, a one szepcąc pacierze, nie szły zamknąć oczu swoim najbliższym. Żyła więc istnieniem ślimaczém, mając codzień śniadanie, obiad i kolacyę, a w niedzielę po obiedzie kawę.
W święta szły sznurkiem do ogrodu i siadały rzędem na pagórku, zkąd był widok na Wisłę. Śpiewały wtedy chórem: „Kto się w opiekę” i jadły zgniłe śliwki, pozbierane pod drzewami. Słońce zachodziło i kąpało swe promienie w czystéj wodzie, parostatki pełne ludzi wracały z Saskiéj Kępy — z daleka dolatywały dźwięki katarynki. Cały rzęd skulonych i zgarbionych kobiet w czerni patrzył szklanemi oczami na te nieznane światy.
Nie tęskniły wprawdzie do niczego, ale było im jakoś nie swojsko. Śliwki wypadły z rąk, a pobożna pieśń zamierała na ustach. Gdy wracały do chóru szeptać wieczorne pacierze i „czynić” wieczorne rozmyślania, melodya katarynki, zasłyszana wśród pogody letniego wieczoru, nie pozwalała im zajrzéć w głąb ducha swego.
Siostra Marya Rafaelina, obdarzona z natury ogromną dozą temperamentu i zdrowia, przeszła ciężkie chwile wśród murów klasztornych. Dzieckiem jeszcze ogromny zasób gorącéj krwi zmuszał ją do gorączkowéj egzaltacyi, objawiającéj się w zapałach pseudo-religijnych. Nie mogąc tańczyć na balu, ani biegać swobodnie po lasach lub łąkach, froterowała chór na większą chwałę Chrystusa, lub szorowała podłogę. Ta potrzeba ruchu, ten nurtujący ją płomień, zdawał się jéj koniecznością poświęceń dla zbawienia duszy. Ztąd wynikał cały szereg dziwacznych męczeństw i bezustanne uganianie za zmęczeniem fizyczném, które miało wyniszczyć młode jéj siły. Gdy po obłóczynach i ostatecznie złożonéj przysiędze, godność „siostry rzeczywistéj” nie dozwalała oddawać się wyczerpującéj pracy, konała z nadmiaru sił żywotnych, nurtujących jéj młode ciało, umartwiała się postem i biczowaniem, spowiadała się codziennie, ale mimo to niepokój rósł w niéj stopniowo.
— Co mi jest? — pytała wśród ciemności nocnéj — Jezu ukrzyżowany, miéj litość nad służebnicą Twoją. — Był z niéj grób żywy, w którym zagrzebane leżało przeznaczenie kobiety. To przeznaczenie kazało jéj zrywać się wśród nocy i błądzić po celi, jak zwierzęciu w klatce. Zabiła w sobie żonę i matkę i stała się istotą bezpłciową, niepożyteczną społeczeństwu, pasożytem w mrówczém gnieździe. Młodą dziewczynką nie rozumiała celów, do których ją Bóg przeznaczył, wiedziała tylko, że ma duszę i tę pragnęła zbawić. Powtarzano jéj to codziennie. Świat przedstawiał się jéj oczom jak wielka kałuża zbrodni, w któréj, chcąc nie chcąc, każdy musiał utonąć. Poza tém nie wiedziała nic i dlatego została w klasztorze. Gdy w dziecku wszakże zbudziła się kobieta i wielkim głosem poczęła domagać się praw swoich, rozpoczęło się piekło w téj istocie młodéj, zdrowéj, pełnéj siły, a skazanéj na wieczną zagładę.
Bóg stworzył ją do wielkich celów, dał jéj moc cudowną tworzenia nawzajem istot sobie podobnych, wlał w nią ten olbrzymi zasób życia, który ona przelać miała na dzieci swoje — a tymczasem ta istota, jak ów sługa ewangieliczny, zakopała skarby swoje, stłumiła ogień płonący w swéj duszy i dręczy się za podwójną kratą, co piątek o godzinie 9-téj kalecząc białe ramiona ostrą dyscypliną. Zeszła na ziemię jasna i czysta, niosąc nieprzebrane skarby miłości i piękna; dusza jéj dostała cielesną powłokę nad wyraz wszelki doskonałą, a zamknęła się w bezrozumnym szale w klasztornéj ciemnicy i czarnym całunem pokryła harmonię kształtów.
Marya Rafaelina ten swój niepokój, tę burzę wewnętrzną składała początkowo na szatana. Tak jest, to ten duch ciemności czyhał na jéj zagładę i dolewał do krwi żaru. Pragnęła więc zwalczyć go modlitwą, postami i rozmaitemi ćwiczeniami religijnemi. Widziano ją w nocy leżącą na zimnych kamieniach kurytarzy, spotykano o pierwszéj godzinie w nocy klęczącą wśród chóru z powrozem na szyi; bezustanne wrzody tworzyły się na nogach z nadmiernego klęczenia. Prędzéj od wszystkich zużywała dyscyplinę, tak że matka-przełożona musiała kazać dorabiać co kilka tygodni nowe rzemienie. Chodziła blada, straszna, z szeroko rozwartemi oczami. Obserwowała ściśle regulamin klasztorny, posuwając gorliwość swoję do przesady. Nie piła nigdy wody, pomimo dokuczliwego pragnienia, jakie jéj piersi paliło. Prosiła o godność „siostry-pomywaczki” i z prawdziwą rozkoszą zanurzała białe, delikatne ręce swoje w tłuste pomyje. Śpiewała przytém cienkim głosem bardzo ładne pieśni o dobroci Stwórcy, lub wszechłaskawéj Opatrzności. Zwróciła się całą siłą do dawnego pojmowania i dawnych myśli, pragnęła być napowrót tą próbantką, która w życiu klasztorném widziała swój cel, szczęście i przeznaczenie na świecie. To wszystko jednak napróżno; raz obudzona zasnąć nie mogła powtórnie. Wyniszczone ciało drgało już konwulsyjnie resztą życia, ale duch w tém odosobnieniu rósł i olbrzymiał, odzywając się bezustannie, zapytując, badając cel, dla którego drzémać mu kazano. I siostra Marya Rafaelina z rozpaczą zrozumiała, że wszystkie użyte przez nią środki są niczém i że męczarnie jéj trwać będą do nieskończoności.
Wtedy wmówiła w siebie pychę i zaczęła dążyć do wyniesienia się ponad inne siostry. Wiedziała, że popełnia tém grzech ciężki, ale wolała już skompromitować zbawienie duszy, byle miéć cel, dla którego wstaje się rano, a kładzie wieczorem. I stało się, czego żądała. Po kilku latach włożono na nią papierową koronę, a siostry poklękały kornie naokoło jéj krzesła. Siedziała tuż pod srebrną puszką, w któréj oprawne było serce królowéj-fundatorki, a razem z tym szczątkiem królewskim jakiś majestat spłynął na jéj ramiona. Z wyrazem dumy spoglądała dokoła, a ciemne oczy pomimo woli zdradzały rozkosz z wyniesienia nad inne, maluczkie. Gdy skończył się obrzęd koronacyi, siostra Marya Rafaelina, a obecnie matka-przełożona, zezwoliła łaskawie, aby in gratiam téj uroczystości poobiednia kawa wypitą została w ogrodzie, z dodatkiem jednego ptysiowego obwarzanka na osobę.
Zgromadziły się siostry w przeznaczoném na ten festyn miejscu i obsiadły zieloną trawę, jak stado czarnych, milczących wron. Ptysiowe obwarzanki zachwycały swym nieporównanym smakiem, co jednak nie przeszkadzało niektórym, bardziéj dbającym o zbawienie siostrom, maczać ciasta w piasku i spożywać w ten sposób łakocie, zapewne na większą chwałę Pana Jezusa.
Matka przełożona w swéj tekturowéj koronie włożonéj na sam wierzch głowy siedziała wyprostowana i sztywna, spoglądając na swe poddane.
Promienie słońca przedzierały się przez gęste liście drzew i ozłacały powiędłe i zasuszone twarze „sióstr rzeczywistych.” Każda z tych twarzy miała żółtość pargaminu, a bladość warg — bezkrwistość młodych dziewcząt. Wszakże gromadka „sióstr kołowych” śmiała się świeżością i jakimś wdziękiem dziewczęcym. Było ich trzy, wszystkie młode i wesołe, z oczami świecącemi jakimś fosforycznym blaskiem i z kibicią kształtną i pełną. Wychodząc bezustannie na ulicę i załatwiając sprawunki klasztorne, miały w fałdach swych habitów jakąś miejską swawolę, gwar ulic i turkot dorożek. Stanowiły one jasną nutę na tle téj ciemnéj pieśni, którą nuciły zawiędłe siostry wśród promieni sierpniowego słonka. Daléj siedziały dwie próbantki, dwie młode siostry, aspirantki na „siostry domowe,” to jest siostry bez dyplomów szlacheckich.
Była bowiem za tym ciemnym murem, gdzie wszystko tchnęło równością, arystokracya z waryacyami, był stan pośredni i motłoch w białych welonach. Ponad wszystkie wszakże górowała matka-przełożona w swéj karmazynowéj koronie. Piła kawę z godnością wielką i usiłowała być szczęśliwą.
Napróżno! i tu biedna kobieta nie znalazła spokoju. Mimowolnie wzrok jéj zwracał się w stronę, gdzie na uboczu siedziała jedna z sióstr — samotna, z głową opartą o pień drzewa. Była to kobieta wysoka, o tęgich silnych ramionach, pełnym gorsie i szerokiéj szyi. Życie klasztorne nie zdołało zniszczyć potęgi zdrowia i nadmiaru siły, którą ta kobieta ze sobą na świat przyniosła. Był to wyborny materyał na żonę urzędnika i matkę sześciorga dzieci. Dwa purpurowe rumieńce na twarzy zdały się tryskać ogniem wobec tych zżółkłych i smutnych twarzyczek, z których rumieniec znikł bez śladu. Oczy téj dziwnéj siostry miały wyraz szklany, trupi. Była ona ciemną i umysł jéj był mocno nadwerężony. Nie obliczywszy się z siłami, wstąpiła do klasztoru w całéj pełni młodości i rozwoju sił fizycznych. Gorący strumień krwi, nurtujący jéj żyły, przebiegał po niéj bezustannie, nie mogąc znaléźć nigdzie choćby chwilowéj ochłody. Nagle uderzył do głowy i pozostał zastygły na tych szerokich, pełnych policzkach, odbierając zarazem wzrok i samowiedzę téj nieszczęśliwéj kobiecie.
Dziś siedzi ona zdrowa i czerstwa jak przed laty. Rzekłbyś, wybornie rozwinięta dziewczyna śmieje się z téj czterdziestoletniéj kobiety. W niedołęztwie umysłowém nie czuje bolesnéj ślepoty, która ją na wieczną noc skazuje. Jest teraz szczęśliwa, strasząc nocami inne siostry i błądząc po kurytarzach. I mimowoli siostra Marya Rafaelina patrzy na ociemniałą a w sercu czuje zazdrość, że to nie ona dotknięta tą nieuleczalną chorobą.
— Byłabym spokojna — myśli sobie — nie cierpiałabym tyle...
I biedna przełożona czuje, że nawet z koroną nie przyszło do niéj szczęście i spokój upragniony.
— Co mi jest? czego mi brakuje? — pyta siebie, szarpiąc nerwowym ruchem zieloną gałązkę.
Nagle siostra-furtyanka przybiega zaaferowana z miną gonionéj kozy i klęka przed przełożoną. To siostra „Jéj miłości” jest u kraty i pragnie widziéć nową matkę klasztoru.
Marya Rafaelina wstaje i idzie do parlatoryum wraz z siostrą-asystentką. Jest bowiem i mąż siostry, a regulamin nie dozwala okazywać się oczom męzkim saméj zakonnicy.
Na środku parlatoryum stoi owa Kazia, która przed dziesięciu laty płakała rzewnie, przynosząc białą sukienkę dla dwudziestoletniéj próbantki. Jest-to teraz jasna, miła kobiecinka, ubrana skromnie, ale z dziwnym gustem, w słomianym kapelusiku na złotych włosach. Po śmierci babki pracowała ciężko nad uzbieraniem skromnego fundusiku, ażeby połączyć się wreszcie z tym, którego wybrało jéj serce. Czekali długo, aż on osądził za dostateczną kwotę, uzbieraną z oszczędności obojga. I poszli przed ołtarz majowego ranka, uśmiechnięci, spokojni, jak żeglarze, gdy zdążają do portu. Przysięgli sobie miłość i wiarę, a teraz żyją spokojnie, pracując i kochając się naprzemiany.
Młoda kobieta rozwinęła się jak kwiat cudny pod tchnieniem miłości. Różowa jéj jutrzenka niesie z sobą zapach świeżości w zatęchłą atmosferę klasztorną. Przy niéj wysoki, przystojny mężczyzna wita nową przełożonę przyjaźném skinieniem głowy. Ma on pod ciemnym wąsem uśmieszek ironiczny i ciekawemi oczami spogląda na dwie czarne postaci, majaczące za kratą.
Siostra Marya Rafaelina wita nowoprzybyłych znakiem krzyża świętego i rozsiada się w fotelu. Kazia mówi dużo, a mówiąc, patrzy ciągle na męża. Jest w tém spojrzeniu tyle miłości, tyle pragnień, tyle mimowolnéj kokieteryi, że Marya Rafaelina czuje się zmieszaną, a pomimo tego zmieszania, oczów od siostry oderwać nie może. I w miarę, gdy Kazia opowiada przebyte troski i kłopoty, a potém roztacza przed nią obraz domowych rozkoszy, w umyśle matki-przełożonéj powstaje cały szereg porównań, które mimowolnie nasuwają się przed jéj oczy. I widzi siostrę swą uśmiechniętą, różową, pełną życia i zdrowia, żyjącą istnieniem drugich, zapatrzoną w oczy człowieka, któremu się oddała na wieki i poszła z nim na dolę złą i dobrą. Widzi tę siostrę rozpromienioną uczuciem żony i matki, bo trzymiesięczne dziecko płacze za nią w domu. W opowiadaniu Kazi słyszy całą harmonię miłosną, do jakiéj Bóg przeznaczył kobietę, czuje, że ta siostra spełniła swą powinność, mimo niejednego bólu i cierpienia, jakie jasną jéj główkę ku ziemi pochyliło.
I mimowoli zwraca się myślą ku sobie, patrzy na swe wychudłe ręce i z trwogą spogląda w zmarnowane życie. Była... niczém i jest... niczém!... Ma tekturową koronę na głowie i kilkanaście sióstr, które przed nią klękają.. Jest-że to dosyć? — o! nie! nie!... I wśród srebrnego uśmiechu Kazi, serce Maryi Rafaeliny rwie się w buncie szalonym, który jéj przez lat tyle na chwilę nie dawał spokoju. A więc o to chodziło?
Nagle Marya Rafaelina uspokaja się trochę; Kazia opowiada właśnie urodzenie dziecka, swoję długą i ciężką chorobę, potém kłopoty z maleństwem, szczepienie ospy i tym podobne macierzyńskie przygody. Marya Rafaelina z chciwością słucha o tych bólach i cierpieniach, których ona, szczęściem, nie znała nigdy.
Tworzy sobie z tego rodzaj pociechy i w egoizmie staréj panny chwyta najdrobniejszy szczegół, aby w chwilach samotności i tęsknoty roztaczać przed sobą obrazy pełne bólu i smutku. Kazia skarży się ciągle, a jéj srebrny głosik przybiera rzewne odcienia. Tak, wycierpiała wiele, o! nie zapomni tego nigdy! Mąż jéj przecież zbliża się ku niéj, i nie zważając na świętość miejsca, uspokaja rozżaloną pocałunkiem.
— Wiem, żeś wiele przebyła — mówi obejmując ją silném ramieniem — ale za to, wiesz jak cię kocham.
I słowo to wiodące z sobą cały szereg zmysłowych pokuszeń i idealnych zachwytów rozległo się wśród białych ścian parlatoryum z prawdą i najzupełniejszą dokładnością.
Marya Rafaelina podniosła głowę. Krew zastygła w jéj żyłach. O! teraz wie, czego brakowało jéj za klasztorną kratą: ta jedna chwila oświeciła ją należycie. Bezwiednie pragnęła usłyszéć to słowo, które spadło na nią jak grom z poza kraty, za którą uciekła przed laty dziesięciu.
Gdyby wtenczas zamiast perswazyi, siostra jéj tuliła się z tą miłością wielką do piersi swego męża, gdyby wtedy on, nachylony, pełen uczucia rzucił to słowo, to cudne, promienne słowo, byłaby dla tego „kocham cię” porzuciła ciemne mury klasztorne. Dziś zapóźno, może ona tylko z bólem patrzyć na innych, szczęśliwszych, i powtarzać w duszy „kocham cię.”
Gdy siostra wraz z mężem opuściła parlatoryum, Marya Rafaelina nie wróciła więcéj do siostrzyczek biesiadujących pod drzewami. Zamknęła się w swéj celi i płakała długo, długo bardzo.
Tuląc głowę do zimnéj, żelaznéj kraty, która dzieliła od świata okno jéj celi, powtarzała bezustannie to jedno słowo, co przyszło do niéj niespodziewanie, a przecież tak upragnione, tak gorąco pożądane.
I minęło lat dziesięć od téj chwili; siostra Marya Rafaelina klęczy przed statuą Boga-Rodzicy, kąpiącą się w promieniach słońca. Patrzy na bzy i jaśminy, słucha szmeru liści, a w głębi jéj duszy odzywa się mimowoli jedno słowo, które stanowi zawsze konieczną nutę z zapachem kwiatów i błękitem nieba.
Przez lat dziesięć prześladuje tę biedną kobietę „kocham cię” z dziwnym uporem i zaciętością niezwalczoną. Upomina się o swoje prawa i ciśnie na wybladłe wargi.
Znużona postem i bezustanną modlitwą głowa Maryi Rafaeliny opada ku ziemi, ale klasycznie wykrojone usta z jakąś rozpaczą szepcą „kocham cię! kocham cię...”






MOJA MAŁA.



Oddano mi ją wśród słonecznych promieni majowego ranka wesołą, uśmiechniętą, spłonioną pod zwojami białego muślinu. Główka jéj spoczęła na mojém ramieniu z ufnością bezgraniczną, a błękitne oczy szukały mego wzroku lękliwie, nieśmiało nawet.
Oddano mi ją na zawsze i dozwolono nazywać... żoną. Z tym złotym słońca promieniem zeszedł ku mnie biały anioł i tulił jasną głowę do méj piersi, dozwalając mówić sobie „ty” — i nazwać się „żoną.”
Nie wiem dlaczego nigdy nie mogłem powiedziéć jéj „żono” — mówiłem do niéj „moja mała.” — I ona to wolała. Było to dziecko moje, drobne, małe, wątłe... pieszczona gołąbka, mała ptaszyna.
Gdy późniéj karmiła całe stada białych gołębi, zdawała się tylko być ich starszą siostrą. Jasność jakaś promienna biła od téj drobnéj istoty, rzekłbyś świetlana aureola otacza te złote kręcone włoski. Bałem się chwilami zbliżyć do téj dzieciny, piękniała mi wtedy jak święta na ciemném starém płótnie. Kochałem ją bardzo. Myślałem o niéj w każdéj chwili. Była to dziwnie miękka, dziecięca natura. Domagała się bezustannie drobnych dowodów pamięci. Lubiła konwalie — przynosiłem jéj codziennie te śnieżne, wonne kwiateczki, a ona z miłością całowała drobne dzwonki i długie, miękkie liście. Raz zimno było i dżdżysto; przekupnie skryli się ze swoim kwiecistym towarem, wróciłem do domu — bez konwalij. Moja mała bardzo płakała.
Nieraz, gdy szary wieczór spędzał resztki dnia świetlanego, siadałem rozmarzony przy oknie. Moja mała zbliżała się do fortepianu i po chwili z pod drobnych jéj rączek płynęła w dal rzewna, cicha piosenka. Zapomniałem o troskach życia powszedniego, o świecie, o ludziach — piosenka mojéj małéj niosła mnie w krainę dobra, piękna, poezyi. Było mi tak dobrze, tak błogo o téj szaréj cichéj godzinie, w tym ciemnym pokoju, z tą małą moją przy boku, że radbym przedłużył tę godzinę w nieskończoność i nie wrócił więcéj z tego nieba marzeń, w które mię skrzydlata piosnka méj najdroższéj przeniosła. Za oknem drzewa szumiały, kłoniąc głowy ku ziemi, kwiaty zamykały kielichy i chyliły senne purpurowe lub białe korony; ptaszki milkły po gniazdkach, kołysane rzewną, smutną piosenką, którą cichy wietrzyk majowy niósł w ciemniejszą przestrzeń. I duch mój usypiał zmęczony całodzienną walką — odpoczywał w téj rzewnéj melodyi, dźwięczącéj wśród ciszy.
Nie lubiła gwaru zabaw, ani zgiełku świata.
Często wśród najweselszéj zabawy przychodziła z prośbą udania się do domu — nieraz znów strojna w gazy i jedwabie, ze łzami w oczach, drżącym głosem błagała, abym dozwolił jéj zostać u siebie. Zgadzałem się chętnie. I ja nie lubiłem widziéć zimne, obojętne twarze dokoła — ci ludzie zdawali się nas śledzić i śmiać się z naszéj miłości; bolało mnie to, więc kryłem się z mojém szczęściem; każde spojrzenie obojętnego człowieka zdawało się wydzierać jeden złoty promień méj rozkoszy.
Pewnego razu na balu grano kadryla. Muzyka wojskowa hałasowała przeraźliwie. Nagle wśród szóstéj figury rozróżniłem między innemi motyw piosenki méj małéj, granéj w tanecznym przyśpieszonym rytmie. Oparłem się o filar i uczułem w swém sercu ból przykry — profanowano mi smutną piosnkę moję, wlokąc ją po dusznéj sali balowéj razem z ogonami tych pań, szeleszczących na woskowanéj posadzce. Szukałem oczami méj małéj, pewny byłem, że i ona doznaje w téj chwili tego samego ściśnienia serca...
Tymczasem barwne kręgi rozwijały się przede mną. Rozrumienione twarze patrzyły na siebie namiętnie, zalotne uśmiechy kobiet, ich białe ramiona, półszepty mężczyzn — wszystko to, wszystko w takt piosenki, którą mi o szaréj godzinie w cichym saloniku grała moja mała. Nagle ujrzałem ją przed sobą z oczyma łez pełnemi. Prosiła, żebym ją zabrał do domu; uciekła swemu tancerzowi, wyrwała się z tanecznego koła... Nie mówiła dlaczego — nie podawała powodu, ale oczy nasze się spotkały, a serca zrozumiały. Uciekliśmy do siebie, zostawiając wir tańca, strumienie gazu i wybuchy wesołości.
Nie mówiliśmy nigdy o tym balowym wieczorze, ale jestem przekonany, że i ją ta piosnka, wplątana w szóstą figurę kadryla, z balowéj sali wygnać musiała.
Czasem kręciła się koło gospodarstwa i udawała gosposię. Kładła białe fartuszki i usiłowała gderać na służbę. Wprędce jednak nużyła się tą rolą — fartuszek oddawała pokojówce, a sama siadała u nóg moich z pękiem bzu, układając bukiety i strojąc swe jasne jedwabiste włosy w gałązki konwalii. Ja pisałem lub czytałem, spoglądając ukradkiem na to złotowłose dziecię, siedzące cicho i poważnie u stóp moich. Ona podnosiła na mnie swe wielkie błękitne oczęta, a gdy schylałem się, chcąc ucałować te dwa przejrzyste turkusy, ona z komiczną powagą uchylała główkę, mówiąc: „Nie teraz, późniéj — teraz proszę pracować.”
O! biały mój aniele, nie wiedziałaś nawet, że pocałunek czystych ust twoich — to największa zachęta do pracy, a miłosne spojrzenie twoje — to zdrój najczystszego natchnienia dla poety...
Czasem przychodziły na nią chwile pustoty dziecinnéj. Rozmawiała z gołębiami, opowiadając im o naszéj miłości i o swojém dla mnie uczuciu. Raz skarżyła się siwéj gołąbce, że zapominam o niéj, bo wczoraj nie miała kwiatu świeżego. Mówiła to z dziecinném rozżaleniem, a gołąbka poważnie przechylała główkę i patrzyła na nią okrągłemi oczkami. Pewnego sierpniowego ranka znalazłem moję małą, bawiącą się lalką. Duża drewniana lalka siedziała na dywanie oparta o nogę kanapy, przed nią klęczała żona moja i stroiła jasną suknię ponsową wstążeczką. Gdy mnie zobaczyła, zarumieniła się cała i wrzuciła lalkę pod kanapę. Widząc ją tak zawstydzoną, poszedłem do biura, uśmiechając się. Za chwilę usiadła przy mnie poważna i cicha, zachęcając mnie do pracy. Bała się wejść do ciemnego pokoju, wierzyła w strachy i pojawianie się duchów. Gdy czasem późno w nocy brałem ją na przechadzkę, tuliła się do mnie, nie mówiąc wszakże słowa. Pokazywałem jéj wtedy niebo zasiane gwiazdami i uspokajała się trochę, choć ten ogrom światów, te miliardy świateł, drżących nad jéj małą główką, przygniatały ją. Raz prosiłem ją, aby wybrała sobie którą gwiazdkę i nazwała ją swoją. Po długiem wahaniu wskazała mi drobną, bladą gwiazdeczkę, płonącą koło mlecznéj drogi. Gwiazdka ta była wierném odbiciem téj małéj istotki, ginącéj dla innych wśród tłumu, a tlejącéj dla mnie czystém, spokojném światłem nad ścieżką mojego życia. Patrzyliśmy oboje w ten srebrny, drobny punkt, drżący na ciemném niebie, jak łezka sieroty. Nagle gwiazdeczka oderwała się od czarnego sklepienia, i zakreślając łuk, zniknęła w niezbadanéj głębi. Moja mała rozpłakała się rzewnie, a ja tuliłem jéj główkę i nazywałem ją „dzieckiem,” pomimo smutnego przeczucia, jakie szarpało serce moje. Ta gwiazdka, którą ona z pomiędzy miliona innych wybrała i pragnęła nazywać „swoją,” uciekała tak szybko z przed oczów, zostawiając tylko wspomnienie! Ja także wybrałem z pomiędzy tysiąca kobiet najcichszą, najdrobniejszą i nazwałem ją „moją, moją małą...” Czy i ona miałaby uleciéć w przestrzeń, odejść na zawsze ode mnie?...


∗                    ∗

Gdybyście ją widzieli modlącą się wśród nocnéj ciszy z oczyma wzniesionemi i temi drobnemi rączętami, złożonemi pokornie, gdybyście ją widzieli klęczącą wśród zieleni kwiatów strojących ołtarz Matki Bożéj, cała wygasła wiara, choć na chwilę musiałaby wrócić w wasze serca. Ten jasnowłosy anioł kornie schylony, szepczący prośbę o trochę szczęścia, o spokój dla mnie na ziemi, napełniał serce moje nieznaném mi dotąd uczuciem. W gronie kolegów szczyciłem się brakiem wiary, dysputowałem gorąco z podobnymi mnie półmędrkami i zdawało mi się, że przywróciłem porządek odwieczny, stworzyłem sobie wygodną religię, a na ruinach przesądów zasiadłem dumny z uśmiechem sceptycznym na ustach. Przyszedł do mnie mój biały anioł, przyszedł wśród promieni słonecznych majowego poranka i srebrném skrzydłem swojém odegnał uśmiech sceptyczny i strącił mnie z wysokiéj góry niewiary, którą sobie latami całemi budowałem. Ona, ta mała, nie rozumowała, nie dociekała tajemnic zawielkich na nasz biedny rozum ludzki, modliła się co wieczór kornie schylona przed Chrystusem w koronie cierniowéj, a majowym rankiem stroiła w bzy i konwalie białą statuę Boga-Rodzicy. Spytałem ją, dlaczego klęczy przed tym wizerunkiem? Patrzyła na mnie długą chwilę.
Nagle ruchem pełnym wdzięku zarzuciła mi rączki na szyję.
— Pomódl się ze mną — dodała.
Ukląkłem machinalnie obok niéj na żółtym piasku naszego ogródka. Wiosna śmiała się dokoła, a złote słońce przedzierało się przez delikatne liście drzew. Nad nami wznosiła się statua Boga-Rodzicy, biała, wysmukła, dziewicza. Klęczałem obok małéj, wstydząc się sam siebie. Zdawało mi się, że czynię jakieś ustępstwo z mych zasad, lękałem się, aby ktoś nas nie zobaczył i nie wyśmiał mnie późniéj w gronie wesołych przyjaciół. Nie chciałem wstać, jednak czułem, że sprawię tém przykrość mojéj jasnowłoséj, która oparłszy głowę o moje ramię, szeptała wolno i z uczuciem dziecięcéj prostoty modlitwę Pańską. Zwolna jednak ta cisza, ten srebrny głosik, ta prosta, a tak wymowna prośba, którą słało niewinne dziecko klęczące pod błękitném niebios sklepieniem, przejmowała mnie wrażeniem uspokajającém i obezwładniającém zarazem. Zdawało mi się, że ta drobna istota, tak czująca potrzebę wierzenia i tonąca w miłości boskiéj, wprowadza mnie w przystań jakąś spokojną, obronną, daleką od wichrów i huraganów świata. W tym małym ogródku pełnym woni i szmeru liści, wśród tych słonecznych promieni spływał do serca mego dziwny spokój, dotąd mi nieznany. Wspomnienie lat dziecinnych, postać méj matki, kreślącéj nad mém łóżeczkiem znak krzyża, wszystko to przychodziło nagle i rozwijało się przed memi oczami. Odtąd codziennie klękałem obok méj małéj i podczas gdy ona modliła się — ja odpoczywałem, przymykając oczy. Było mi dobrze, błogo... spokojnie.


∗                    ∗

Pewnego dnia, wróciwszy do domu, poczułem silne dreszcze i gwałtowny ból głowy. Przywołany lekarz rozpoznał początki tyfusu i nakazał wszystkie środki ostrożności. Przedewszystkiém kazał oddalić ode mnie moję małą. Wśród łez wymogłem na niéj przyrzeczenie, że nie pojawi się przy łóżku mojém ani na chwilę. Obiecała mi to, łkając jak dziecko. W nocy straciłem przytomność. Gdy dziewiątego dnia odzyskałem zmysły, pierwszą istotą, jaką przy łożu mém ujrzałem, była moja mała, blada i zmieniona do niepoznania. Wdarła się przemocą do méj sypialni i czuwała nade mną dniami i nocami całemi, sypiała na ziemi, nie chcąc oddalić się ani na krok jeden. Gdy chciano ją wyprowadzić siłą, wpadała w tak gwałtowną rozpacz, że dozwolono jéj pozostać z obawy jeszcze gorszych następstw. Gdy wyciągnąłem ku niéj ręce, ona rzuciła się ku mnie z dziecięcą radością i pozostaliśmy tak długo złączeni w uścisku. Potém podniosła główkę i patrzyliśmy na siebie długą chwilę. Zmieniona była moja mała gołąbka, blada, prawie przezroczysta. Oczy, podkreślone siną obwódką, patrzały na mnie smutno, mimo radosnego uśmiechu okrążającego jéj usteczka. Serce mi się ścisnęło żalem i postanowiłem wyzdrowiéć szybko, aby nie przyczyniać kłopotu mojéj biedaczce. Drugi tydzień mijał od chwili, kiedy otworzywszy oczy, spojrzałem na świat z drugiéj strony grobu — drugi tydzień moja mała siedziała u stóp moich, blada jak lilijka, gnąc się jak wiotka trzcina. Prosiłem, aby mi zanuciła cokolwiek, ona posłuszna wstała i przeszła się do saloniku, a po chwili smutna i cicha piosenka wpłynęła do mego pokoju. Nie wiem dlaczego, ale zdało mi się, że ta moja mała nie śpiewała nigdy tak rzewnie. Było w jéj głosie coś z téj boleści serdecznéj, jaką łabędź żegna się ze światem. Gdy śpiewać przestała, ukazała się w ramach drzwi tak biała jak jéj sukienka, postąpiła kilka kroków, i jęknąwszy cicho, upadła na ziemię, jak kwiat kosą ścięty.


∗                    ∗

I leżała długo, długo, majacząc w straszliwéj gorączce. Tyfus owionął tę drobną istotę swém ognistém tchnieniem i sprawił jéj ból niewysłowiony. Ja porwałem się szybko i stałem ciągle u jéj wezgłowia, chłodząc te biedne rozpalone skronie, te spieczone usta. Cierpiała cicho — cierpiała przeze mnie!
Gdy lekarze stracili nadzieję i odstąpili od łoża choréj, w sercu mojém podniósł się bunt straszliwy. Śmierć wydzierała mi ten jedyny skarb, jaki w ubóstwie mém materyalném dostał mi się w udziale. Ten straszny lodowy wróg mroził to cudne miękkie ciało, płonące życiem i dziecinną jeszcze młodością. Wśród białych płócien leżała moja mała, sama biała jak płótno, oddychając ciężko, nie poznając nikogo... U nóg jéj ja sam zmieniony, zżółkły, czepiałem się tych stóp drobnych, napełniając łkaniem cichą komnatę. Nie dozwalałem wejść nikomu, wiedziałem, że moja mała zasypia na zawsze i pragnąłem ją sam ukołysać na ten sen wieczny.
Kazałem przynieść mnóstwo konwalij i pokryłem umierającą śniegiem wonnych kwiatów. Ona sama, biała jak te kwiatuszki, promieniała wśród nich pięknością anioła. Słońce skłoniło swą złocistą głowę ku spoczynkowi i zapadło w niezmierzoną głębię. W naszym ogródku szumiały drzewa, a małe jabłonki strząsały ze siebie zaróżowione kwiaty. Dokoła cisza, spokój, wiosna.
A tu w pokoju, pełnym jeszcze smutnéj melodyi ulubionéj naszéj pieśni, konała moja jedyna — konała wśród woni i śnieźnéj kwiatów powodzi. Gołębie umierającéj spadły nagle z poblizkiego dachu i z szumem obsiadły drzewa ogródka. Jeden, właśnie ta siwa gołąbka — przyfrunął aż do okna i usiadł na doniczce róż, spoglądając na stygnącą twarzyczkę.
Nagle moja mała otworzyła oczy.
Usta jéj poruszyły się nerwowym ruchem, właściwym tylko konającym; zaczęła szukać czegoś po okrywającém ją prześcieradle. Palce jéj napotykały wiązankę konwalij. Poznała ulubione kwiaty.
— Konwalie! — wyszepnęła.
Gołąbek zagruchał wesoło, wołając swych towarzyszy. Umierająca uśmiechnęła się słodko.
— Gołąbek!... — wyrzekła, a potém otworzywszy z trudnością oczęta, spojrzała na mnie ze smutkiem wielkim.
— „Kochany...” — dodała i zamknęła oczy, zamknęła na zawsze.
Wszystko, co ukochała w życiu, miała koło siebie; ta czysta niewinna istota żegnała się w chwili zgonu z prostotą dziecięcą, nazywając tylko ukochania swoje właściwém imieniem. Potém odeszła spokojnie, cicho, zostawiając po sobie woń kwiatów i smutną piosnkę dźwięczącą w powietrzu. Gdym ją ułożył w trumnę, strojną w białe muśliny i pęki kwiecia, zdawała się spać tylko i oddychać spokojnie. Złożyłem na jéj białém czole pocałunek i szepnąłem w martwe uszko „do widzenia.”
Widząc ją tak czystą i spokojnie śpiącą, nie wierzyłem ani na chwilę, że odeszła ode mnie na zawsze. Ona śpi tylko — ta moja mała, śpi na cmentarzu pod kwieciem i białym marmurem. Dziś już szron pokrywa mi skronie i czuję, że chwila ujrzenia méj małéj blizka. Gdy i ja odchodzić ztąd będę, wiem, że moja mała przyjdzie po mnie tak biała i wonna, jak te konwalie grób jéj strojące. Nie powie jednak tak, jak dawniéj, gdy mi odmawiała pocałunku: „Nie teraz, proszę pracować...” ale obejmie mnie miłosnym uściskiem i powiedzie tam, gdzie jest odpoczynek wieczny.
Czekam téj chwili, marzę o niéj, a tymczasem chodzę na zieloną mogiłę, i tuląc usta do drobnych kwiatów, powtarzam ze łzami: „Zbudź się, moja mała!...”






JEDEN DZIEŃ Z ŻYCIA RÓŻY.
NOWELLA.



Jak my się kochamy! — mówiło jasnowłose dziewczę do narzeczonego, idąc z nim wczesnym rankiem lipcowym cienistą aleją uroczéj zamiejskiéj willi.
— Jak oni się kochają! — powtarzały szumiące listki drzew i purpurowe róże.
— Jak oni się kochają! — mówiły złote słońca promienie, prześlizgując się wśród gęstéj drzew zieleni i ozłacając miękkie, jasne sploty dziewczyny.
Byłoż to jednak rzeczywiste kochanie, to kochanie głębokie, serdeczne, które ludzkie serca silnym łańcuchem spaja, życie opromienia, a nawet cierpienia słodszemi czyni?
Byłoż to prawdą, co mówiły purpurowe róże i złote słońca promienie?...
Czy dwoje tych młodych i pięknych kochało się rzeczywiście uczuciem serdeczném, które za miesięcy parę zaprzysiądz mieli na całe życie? Czy które z nich nie wymówi krzywoprzysiężnego słowa?... O tém oni tylko jedni wiedzieli.
Tymczasem wszystko dokoła szeptało o ich miłości, i kwiaty osrebrzone kroplami rosy, i wesoły świegot ptasząt, a nawet sam drżący i uczucia pełen głosik narzeczonéj: — jak my się kochamy!
Rozkochana dziewczyna mierzyła głębokością uczucia, przepełniającego jéj czystą duszyczkę, miłość człowieka, któremu oddawała wraz z swą ręką i znacznym majątkiem serce, serce czyste, nieskalane, prawdziwą perłę człowieka.
Cóż jednak w zamian dostawała ta modrooka dziewczynka, patrząca w téj chwili pełnym miłości wzrokiem w twarz ukochanego? Ach!... dość spojrzéć na zimną i wystygłą twarz młodego człowieka, dość rzucić okiem na to znużone, przedwcześnie zużyte oblicze, aby wiedziéć, na ile zawodów i trosk serdecznych naraża się niebaczne dziewczę... Ono kiedyś gorzkiemi łzami opłacze zaślepienie swoje!
Dziewczyna mówiła: „jak my się kochamy!” O! raczéj powinna była powiedziéć: „jak ja cię kocham!” — bo o wzajemności tu mowy być nie mogło.
Ale ona o tém nie wie, patrzy w czarne oczy ukochanego i zdaje się w nich widziéć nieprzebrane skarby serdecznéj miłości, białą rączkę wsuwa pod jego ramię i wspiera na niém swoję jasną główkę.
— Wracaj prędko, Gustawie! — mówi srebrzystym głosem — wracaj dziś koniecznie, dziś wieczorem... mnie tak smutno bez ciebie!...
— Wrócę, z pewnością wrócę! — zapewnia ją z pewnym rodzajem zniecierpliwienia młody człowiek, przyśpieszając kroku.
— Nie odchodź tak szybko, proszę cię, myślałby kto, że pragniesz jaknajprędzéj uciec ode mnie! — szepce dziewczyna, a usta jéj drżą powstrzymaném wzruszeniem, a w oczach dwie łezki się kręcą.
Gustaw spojrzał na mówiącą i dostrzegł łzy. Nerwowym ruchem poprawił węzeł paryzkiego krawatu.
— Bądź rozsądną, Adelko! — wyrzekł, ujmując rękę dziewczęcia. — Bądź rozsądną! — powtórzył — wszak odjeżdżam na godzin kilka...
— Na dzień cały! — poprawiła Adelka.
— A więc na dzień cały! — powtórzył z ironicznym uśmiechem — a ty żegnasz się ze mną tak rozpaczliwie, jakbyś mnie nigdy już ujrzéć nie miała, a nawet widzę łzy w twych pięknych oczach! Wszak wiesz, że ja łez nie lubię, a więc staraj się być rozsądną i nie denerwuj się bez potrzeby.
— Ależ — tłumaczyła się zarumieniona Adelka — ja cię kocham bardzo i nie chciałabym rozłączać się z tobą ani na chwilę.
C’est impossible! ma chérie! — odpowiedział młody człowiek, otwierając szeroką wjazdową bramę, poza któréj gustowném okratowaniem widać było stajennego chłopca w szaréj kurtce, trzymającego za uzdę osiodłanego pięknego konia.
Adelka stanęła, a uzbroiwszy się w cały zasób odwagi, podała narzeczonemu rączkę na pożegnanie.
Pan Gustaw z salonową galanteryą złożył na bladych paluszkach pośpieszny pocałunek, i skinąwszy na służącego, gotował się do wskoczenia na siodło.
— Czy będziesz o mnie myślał przez dzień cały, Gustawie? — pytało dziewczę, patrząc z niewysłowioną miłością na Antinousowskie rysy narzeczonego.
— Będę! z pewnością będę! — zapewniał, a oczy jego z roztargnieniem błądziły po drodze, któréj szary szlak widniał wśród aksamitnéj łąk zieleni.
Nagle Adelka poskoczyła do krzaku róż, rosnących opodal. Szybko oderwała z gałązek jednę purpurową, świeżo rozwiniętą różę, i podając ją Gustawowi, wyrzekła tonem serdecznéj prośby:
— Weź tę różę, Gustawie! i noś ją dziś przy sobie. Ilekroć spojrzysz na nią, przypomnij sobie tę, która tu tęskniąc, czekać na cię będzie.
Gustaw wziął podany kwiatek, włożył go w butonierę eleganckiego surduta, a skoczywszy na konia, zniknął szybko w tumanach kurzu.
U bramy ogrodowéj stało długo jasnowłose dziewczę, śledząc załzawioném okiem pięknego jeźdźca.
Serduszko bolało ją bardzo, rumianą twarzyczkę powlókł cień smutku i niewysłowionéj tęsknoty. Były to pierwsze troski, pierwsze serdeczne niepokoje pieszczonéj jedynaczki, na któréj skinienie ulegał każdy, zacząwszy od rodziców.
Ona jednak tego nie przeczuwa, nie straszy jéj przyszłość niepewna; ona w téj chwili smuci się tylko kilkogodzinném rozłączeniem z ukochanym. Przez tę jasnowłosą główkę, opartą o żelazne kraty ogrodu, nie przejdzie myśl, iż niedość jeszcze zostać narzeczoną, aby być kochaną, iż nawet niedość słyszéć słowo „kocham!” aby miéć to przekonanie, tę pewność wielką, że razem z usty i serce mówiło, że w głębi duszy słowo to oddźwięk znalazło!
Dziewczyna kocha i wierzy, że jest kochaną...
Biedna dziewczyna!


∗                    ∗

Drogą ku alei Ujazdowskiéj jechał elegancki jeździec, w którym z łatwością poznamy pana Gustawa.
Na prawo i na lewo widniały wysmukłe topole, nakształt żołnierzy, pełniących przyboczną straż drogi.
Snać często tędy przejeżdżał piękny panicz na swym „folblucie,” bo koń niekierowany pewno kłusuje wśród zakrętów drogi.
Ścieżkami pola snują się wieśniacy, oglądając się z podziwem za eleganckim jeźdźcem. Ten ostatni, pogrążony w myślach, z rodzajem widocznego znużenia i niechęci rozbiera przyszłość, a chwilami urywkowe zdania wyrywają mu się na usta okraszone ciemnym wąsikiem.
Powiązawszy urywki te w całość, stworzyćby można następujący monolog, którym pan narzeczony urozmaicał sobie jednostajność samotnéj podróży.
— Gęś!... czysta gęś ta dziewczyna. Gdyby nie te przeklęte długi, nigdy w życiu nie wiązałbym się z tą sentymentalną pasterką... A peine je respire! tak mię ta komedya zmęczyła! Zachciało się im jeszcze poure combler mon bonheur, zamieszkać całe lato za miastem, a ta mała przyczepiła się avec une obstination idiote, abym codziennie stawiał się dla patrzenia w jéj zamglone oczy... ledwo się dziś uwolniłem pod pretekstem ważnego interesu w mieście! Qiel chien de métier być narzeczonym bogatéj panny i potrzebować udawać miłość, bez któréj nie sposób dostać się do ojcowskiéj szkatuły. Przynajmniéj odetchnę dziś swobodnie, a po ślubie wynagrodzę sobie sowicie wszystkie te piekielne męki, do których się dziś naginać muszę.
I z temi pięknemi projektami, a z twarzą ożywioną na myśl przyszłych pohulanek za tak ciężko zapracowane pieniądze, miły młodzieniec uderzył swego angielskiego wierzchowca, zmuszając go do szybszego biegu, a tém samém do prędszego dostania się do miasta.


∗                    ∗

W jednym z pięknych domów, stojących po prawéj stronie Ujazdowskiéj alei, otworzyło się cicho balkonowe okno na pierwszém piętrze i na kamienny ganek wysunęła się wysmukła postać kobieca, otulona w miękkie białe draperye jedwabnego szala.
Kobieta ta wsparła się o balustradę balkonu i wielkie czarne, marzące swe oczy, posłała w dal cienistéj alei, w przeciwległą stronę od miasta.
Pomimo, iż był to lipiec, od dni kilku panowały upały — wątłą postać kobiety przebiegał dreszcz febryczny, a biała delikatna jéj ręka zaciskała silnie fałdy jasnego okrycia. Twarz miała drobną, zmęczoną i bladą. Oczy podkrążone sinemi obwódkami zdawały się skarżyć na jakieś ciężkie cierpienie, nurtujące tę młodą postać boleścią i kopiące przedwczesny grób dla tego acz bardzo pięknego, ale zmęczonego fizycznie i moralnie ciała.
Kobieta w milczeniu wsparła się o ramę drzwi i zdawała się czekać na coś lub na kogoś.
Na drodze wiodącéj do miasta ukazało się kilka wozów z jarzynami, które skrzypiąc kołami, podążyły na targ piątkowy. Chwilami ukazywały się gromadki chłopek z blaszankami mleka na plecach, a z pękami róż i jaśminu w ręku.
Gwarzyły sobie wesoło, stąpając bosemi nogami po alejowym ostrym żwirze. Wszystkie były rumiane, wesołe i tak odmienne od téj okrytéj jedwabiami damy, która swą bladością marmurową robiła wrażenie czarownie pięknego, lecz martwego posągu.
Całe życie téj bladéj kobiety koncentrowało się w oczach, a oczy te z dziwném natężeniem śledziły alejowy gościniec.
Droga jednak była pustą zupełnie.
Kobieta z wyrazem nieokreślonego znużenia przymknęła swe smutne oczy, i wsparta o ścianę, zdawała się gotować do dłuższego oczekiwania — na kogo? ona jedna zdawała się wiedziéć o tém.
O! wiedziała dobrze blada pani Matylda, że o rannéj porze wracać będzie od jasnowłoséj narzeczonéj piękny Gustaw, ideał, marzenie jéj gorączkowych snów.
Matylda, umitrowane dziecko książęcéj rodziny, wydana w dziecięcym prawie wieku za człowieka, który prócz znacznych kapitałów i linii kolei żelaznéj, nie dał i nie mógł nic dać jéj duszy i sercu, błąkała się wśród wspaniałych salonów mocarzy giełdowych, znękana, znużona, wykolejona ze sfery, w któréj niegdyś była.
Męża nie kochała nigdy, i nic dziwnego, że pomimo może najlepszych chęci, nigdy go kochać nie mogła.
Człowiek płaskiego umysłu, zagłębiony w kombinacyach giełdowych, w chwilach wolnych od tych zatrudnień admirujący baletnice i cyrkowe woltyżerki, czyż mógł zadowolić delikatną i poetyczną wyobraźnię młodéj kobiety?
Złoto bankierskie ozłociło zczerniałą już i poszczerbioną nędzą mitrę książęcą, ale mitra ta ciężyła Matyldzie. Grube, prostackie złocenie chyliło jéj smutne czoło z nieokreśloném znużeniem ku ziemi.
Nic nie brakowało jednak do pozornego szczęścia pani Matyldzie. Zbytek i przepych towarzyszyły jéj na każdym kroku od wykwintnéj angielskiéj karety, od sali balowéj, w któréj admirowano głośno blask brylantów i oczu pięknéj pani bankierowéj, aż do drzwi jéj sypialni, poza któréj aksamitną portyerą już od roku odgrywał się cichy dramat zwolna gasnącego życia, zbliżającego się tchnienia śmierci...
Matylda przeszło od roku zapadła ciężko na zdrowiu i odtąd żyła tylko sztucznie, jak kwiat podzwrotnikowy w oszklonéj cieplarni umiejętnego hodowcy.
A razem z gasnącém życiem budziło się w spokojném jéj dotąd sercu uczucie gorące, silne, miłość ślepa, niemal fantastyczna. Rzecz się tak miała.
Na jakiémś świetném karnawałowém zebraniu, przy dźwięku rozmarzającego walca, dłoń Matyldy znalazła się nagle w dłoni męzkiéj, któréj namiętny uścisk płomieniem oblał jéj białą szyję. Podniósłszy spuszczone oczy, napotkała czarne wielkie źrenice nakształt dwóch gwiazd... i odtąd, oprócz nich, prócz tych dwóch błędnych ogników, nie miała nic droższego na świecie.
Szczęśliwy wybraniec (był nim nasz Gustaw) nie opuścił tak pięknéj sposobności, która mu w przyszłości obiecywała kilka chwil ponętnych, czarownych, słowem... romans z mężatką...
I bez skrupułu, bez wahania, zaczął roztaczać siatkę miłosnych słów i przyrzeczeń, które na bladą bankierowę, aczkolwiek pochodzące z zimnego i wystygłego serca, działały jak lawa roztopiona, jak przebieg prądu elektrycznego.
Po zamienieniu paru bilecików, po kilku schadzkach tajemnych, Gustaw ostygł w swym sztucznym zapale i bez ceremonii dał poznać Matyldzie swój przesyt i... znudzenie.
Kobieta stłumiła w głębi duszy żal i łzy, usunęła się bez scen i skargi...
Nie przestała go jednak kochać, o! nie! wcale, ale uważała miłość tę jak dziwnie radosną niespodziankę w smutném swém życiu i z całą rezygnacyą poddała się konieczności, zmuszającéj ją pożegnać sen swój czarowny... Spotykając się nieraz na balu lub w teatrze, witali się z obojętnością i lodowym uśmiechem. Był to jednak tylko pozór, naturalnie ze strony Matyldy. Blada jéj twarz przy każdém spotkaniu stawała się jeszcze bledszą, a ręce kurczowym ruchem zaciskały koronkową chusteczkę...
Wkrótce piękny Gustaw zaręczył się z jedną z najbogatszych milionowych jedynaczek.
Wiadomość o zaręczynach przyjęła pani Matylda napozór z taką samą obojętnością, z jaką odchodząc z ostatniéj schadzki, rzuciła swemu kochankowi: „żegnam!”
Tylko częściéj teraz zjawiała się jednokonna karetka doktorska przed jéj mieszkaniem, częściéj widywano zapuszczone błękitne firanki w oknach sypialni bankierowéj, a wewnątrz téj wykwintnéj komnaty słyszano nieraz w nocy ostry i głuchy kaszel dogorywającéj suchotnicy.
Mimo to Matylda nie opuszczała żadnéj sposobności, aby ujrzéć choć na chwilę Gustawa. I dziś właśnie w tym celu stoi na balkonie, drżąc cała od rannego chłodu.
Zaufana pokojówka Matyldy, która wczoraj wybrała się niby po truskawki do willi, gdzie przebywa przyszła pani Gustawowa, uwiadomiła ją o rannym powrocie do miasta szczęśliwego narzeczonego.
Innéj drogi niema, tędy jechać koniecznie musi.
Stoi więc blada pani i czeka.
Nagle, na ciemném tle drzew widać wznoszący się tuman kurzu i słychać wyraźnie tętent kopyt końskich, wkrótce zaś już koń i jeździec ukazują się na drodze, teraz już są pod balkonem.
Matylda wpatrzyła w Gustawa swoje wielkie, smutne, czarne oczy...
W sercu jego budzi się coś nakształt litości.
Przejeżdżając tuż około balkonu, chwyta wsuniętą w butonierę różę i rzuca purpurowy kwiatek bladéj kobiecie... rzuca, jak jałmużnę żebrakowi.
Jednak Matyldzie zdaje się, że to przebłysk niewygasłego jeszcze ze wszystkiém uczucia... Z wyrazem nieokreślonéj radości przyciska do ust wonne listki kwiatu, na blade jéj lica wykwita rumieniec, a Gustaw jest już daleko!...


∗                    ∗

Niebieskawe, mdłe światło wpada przez szczelnie zasunięte firanki do wnętrza bogatéj sypialni. Na łóżku wśród koronek i batystów spoczywa śpiąca postać kobieca, czarne włosy bogatą falą spływają na haftowane poduszki...
Pani bankierowa powróciwszy z balkonu, miała gwałtowny atak kaszlu, poczém zmęczona zasnęła.
Głucha cisza panuje dokoła.
Na marmurowéj płycie stoliczka baterya flaszeczek o złoconych kokieteryjnie główkach. Smutne wojsko! nieudolna armia, postawiona jedynie od parady, niebędąca w stanie odeprzéć napaści wszechmocnego wroga — śmierci!...
Bo czy prędzéj, czy późniéj, śmierć, ta sama, która wchodzi pod słomianą strzechę ubogiego chłopka, wejdzie i przez te złocone podwoje, uchyli aksamitnéj portyery...
Czasem przecież wraca się ona z progu ubogiéj chaty wieśniaczéj, wzruszona potęga prośby zapłakanéj matki, lub wstrzymana bolesnym krzykiem dziecka, mającego stanąć nad przepaścią sieroctwa... Ale z tej sypialni nie wróci się zapewne, tu żadna prośba nie rozlegnie się na jéj widok, nikt tu nie czuwa u wezgłowia.
Na marmurowéj płycie stoliczka, między flaszeczkami o aptecznych etykietach, w srebrnym kubku uśmiecha się przecudna purpurowa róża. Stoi ona tuż przy łóżku — przy skroni śpiącéj kobiety, śląc jéj woń czarowną.
Nagle uchyliła się portyera zasłaniająca drzwi, znajdujące się w głębi; do pokoju wsunęła się postać męzka i mierzonym krokiem szła w kierunku łóżka.
Był to mężczyzna mający lat około pięćdziesięciu, nizkiego wzrostu, otyły, łysy, o grubych wargach jakby złożonych do cynicznego uśmiechu, i zielonawych oczkach świdrujących z pod krzaczystych brwi. Sprawiał on wstrętne wrażenie. Był to bankier X..., mąż Matyldy.
Z obojętnością najwyższą spojrzał na śpiącą, postał chwilkę, poczém wzruszywszy ramionami, odsunął się do okna, uchylił błękitną draperyę i z kieszeni dobył malutkie safianowe pudełeczko.
Za pociśnięciem sprężyny podniosło się wieko pudełka i z tła ciemnego aksamitu trysnęły promienie. Bankier uśmiechnął się zadowolony i tłustą ręką pogładził rzadkie wyczernione faworyty.
Rzeczywiście, mąż Matyldy miał być z czego zadowolony...
Takie piękne grochy brylantowe!...
„Któż zdoła im się oprzéć!” — wykrzyknąćby można na nutę włoskiéj piosenki Campana. Snać i przez łysą głowę grubego bankiera przemknęło to zdanie, bo z miną szczęśliwego zdobywcy schował pudełeczko do kieszeni i drobnym krokiem zmierzał ku wyjściu. Wtém wzrok jego padł na purpurowy kwiat, stojący niby na straży u wezgłowia śpiącéj kobiety.
Bankier zbliżył się cicho do marmurowego stoliczka... i po chwili róża znikła z sypialni Matyldy...


∗                    ∗

Była już godzina druga po południu, gdy jakiś wykwintny powóz zatrzymał się przed jednym z pierwszych hoteli warszawskich.
Z głębi eleganckiego faetonu wysiadł znany nam już pan bankier, który nieprzerwanie sapiąc, potoczył się po zasłanych dywanem wschodach hotelowych. Przed jedném z luster umieszczonych na załomie schodów przystanął i spojrzał na siebie z zadowoleniem.
W butonierze jasnego letniego żakietu miał wpiętą piękną purpurową różę.
Wkrótce wtoczył się pan bankier na kurytarz.
Przed drzwiami numer 10 zatrzymał się chwilę, sapnął, westchnął, i zapukawszy lekko, wszedł do wnętrza.
Znalazł się w saloniku hotelowym, umeblowanym po „hotelowemu,” to jest przystrojonym w urzędowy garnitur kryty brokatelą, lustro, szafę (!) i... nic więcéj.
Na prawo drzwi przymknięte prowadziły widocznie do dalszych pokoi.
Poza drzwiami słychać było szelest jedwabiów i kroki przydeptanych pantofli...
Bankier nadstawił ucha i sapnął.
Sapnięcie to widocznie usłyszane zostało w przyległym pokoju, bo z za drzwi zabrzmiało pytanie:
— A kto to znów wlazł bez zastukania?
Bankier pogładził ręką faworyty.
— Stukałem, panno Floro! — odpowiedział z akcentem, silnie zdradzającym semickie pochodzenie — ale... co ja winien, co mnie pani nie słyszała!
— Czegóż pan chcesz? — pytała panna Flora, ukryta za drzwiami.
— No! co ja chcę? — powtórzył z uśmiechem bankier — ucałować rączki panny Flory i złożyć u jéj stópek maluchny prezencik, coby mnie wpisał do dobrych łask panny Flory.
— Co tam za prezent! — targowała się bogini — może bukiet... to sobie schowaj go dla kogo innego... albo daj żonie... ja tych śmieci już nie chcę.
Bankier szybko wyjął safianowe pudełeczko z kieszeni i różę z butoniery... oba grochy brylantowe zdjął z aksamitu i umieścił je wśród purpurowych listków kwiatu.
Błyszczały cudownie w tym wonnym kielichu, niby dwie krople rosy srebrzystéj.
Bankier uszczęśliwiony zbliżył się do drzwi nieprzyjaciółki kwiatów.
— Bukietu dziś nie mam — wyrzekł zwolna — ale spotkałem na méj drodze tak piękną różę, iż nie mogłem oprzéć się pokusie przyniesienia jéj tobie, kochana panno Floro!
Przymknięte drzwi roztworzyły się z trzaskiem i w nich ukazała się okrągła i rumiana postać panny Flory.
— Różę? — zawołała gniewnie — różę mi pan przynosisz... i śmiesz mnie deranżować dla takiego głup...
Dalsze sylaby uwięzły jéj w gardle — oczy zaiskrzyły się i tłusta ręka woltyżerki cyrkowéj schwyciła szybko podawany kwiatek, który jeszcze szybciéj rzucony został na konsolę. Za to brylanty zabłysnęły natychmiast w uszach panny Flory. Podarek bankierski wprawił ją w wyśmienity humor.
Ująwszy jedwabny tren szlafroka, zaczęła wirować po pokoju, śpiewając na całe gardło oklepanego cyrkowego walca. Bankier stał na boku, oczekując cierpliwie podziękowania... a tymczasem śledził gorączkowym wzrokiem ruchy rudowłoséj Flory, która tańcząc, czerwonawe kędziory rozpuściła na pulchne ramiona.
Ale w dniu tym nie miało mu się szczęścić...
Skoro bowiem zapukał ktoś dwukrotnie do drzwi saloniku, Flora zatrzymała się w tańcu, i obróciwszy się do bankiera, wyrzekła z uprzejmą grzecznością.
— Metr śpiewu przyszedł, zechciéj pan zostawić nas samych... do widzenia, bankierze!... dziś w cyrku!
I zanim oszołomiony bankier mógł zrozumiéć, co się z nim dzieje, muskularne ręce rudowłoséj woltyżerki zmusiły go do znalezienia się na kurytarzu. Tuż przy drzwiach potknął się o młodego, wyniosłéj postawy człowieka... zapewne owego metra śpiewu, choć zdawał się bankierowi dziwnie podobny do hrabiego Gustawa, którego często dawniéj widywał tańczącego z żoną na balach i zebraniach wieczornych...
Był to rzeczywiście Gustaw, szukający wytchnienia i rozrywki po trudach... przedślubnych, w objęciu i uścisku rudowłoséj piękności cyrkowéj.
Na samym wstępie Flora pochwaliła się przed nim świeżo otrzymanym podarkiem.
— Patrz pan! — wołała, potrząsając rudemi włosami — jak piękne kolczyki dał mi ten głupi bankier... a jak poetycznie, wyobraź sobie — dodała, chwytając poszarpaną już trochę różę — wyglądały one w téj róży!
Poczém z dziecinną pustotą zbliżyła się do stojącego przed nią Gustawa, i przyczepiwszy ponsowy kwiatek do klapy jego surduta, rzekła:
— Dla mnie kolczyki... dla ciebie pudełko! Widzisz, jak cię kocham!
Trzeci to raz w ciągu dnia jednego ponsowa róża z zamiejskiéj willi usłyszała słowo „kocham,” kobiecemi wymówione usty. Słówko to szepnęła najpierw jasnowłosa dziewczyna, oddając rozkwitłą kwiatów królowę odjeżdżającemu narzeczonemu; drugi raz wymówiły je blade usta Matyldy, tulącéj do siebie purpurowy kwiat, rzucony jéj na balkon przez dawnego kochanka. Poraz trzeci usłyszała róża to słowo „kocham” w saloniku hotelowym, gdy rudowłosa woltyżerka, śmiejąc się śmiechem bachantki, wpinała nadwiędły kwiat w tę samę butonierę, w którą włożyły go drżące rączki tęskniącéj narzeczonéj.
Róża na słowa miłosne Adelki zdawała się płonąć rumieńcem dziewczęcym; słysząc szept bankierowéj, pochyliła swe dumne czoło, wstydząc się miłości karygodnéj, która tak namiętne a niedozwolone słowo wyciskała na usta bladéj Matyldy... pod wpływem zaś zmysłowéj nuty, drgającéj w wyznaniu woltyżerki o brylantowych bankierskich kolczykach, biedna róża, zgnębiona, zwinęła zwiędłe płatki swego królewskiego stroju i smutno odbijała na ciemném tle stroju eleganckiego panicza.
Tymczasem wesoła rozmowa i pusty śmiech rozlegał się wśród nagich ścian hotelowego saloniku.
Gustaw odzyskał życie, werwę, znalazł nawet przebłyski namiętnych uniesień, słowem, znalazł się w swoim żywiole...


∗                    ∗

Późno wieczór...
U żelaznéj bramy zamiejskiego ogrodu stoi z główką opartą na okratowaniu młode jasnowłose dziewczątko. Oczy jéj niespokojnie śledzą czarną pustą przestrzeń, uszy z wytężeniem chwytają najsłabszy tętent lub odgłos czyich kroków.
Wśród ciszy nocnéj rozległ się nagle tętent pędzącego wierzchowca; serduszko oczekującéj drgnęło.
— To on! to on! powraca!...
Za chwilę rumak wraz z jeźdźcem już są przed bramą. Gustaw zeskakuje z konia, radosny głosik narzeczonéj wita go z nietajoném szczęściem.
— Czekałam już od godziny — mówi dziewczyna, idąc obok narzeczonego aleją ogrodową do domu — czekałam, stojąc u bramy... i smutno mi było, że cię tak długo nie widać, ale teraz już minął smutek...
I z ufnością przytuliła główkę do ramienia młodego człowieka. Dochodzili do domu; jasno oświetlone okna wspaniałéj willi słały promienie świateł na ciemną murawę ogrodu.
Zaręczona para podeszła w téj chwili pod jedno z tych wielkich gotyckich okien. Adelka podniosła rozmarzone oczy na piękną postać ukochanego, a oczy jéj dojrzały purpurowy, smutno pochylony kwiat w butonierze.
— O! to moja różyczka! — zawołała radośnie — jak to dobrze, że nie opuszczała cię dzień cały; widzę teraz, że mnie szczerze kochasz... rano wątpiłam trochę.
Róża mogłaby coś o tém powiedziéć, jednak milczała.
Szkoda, iż Bóg strojąc kwiaty w kolory tęczy, nie dał im mowy...
Biedna dziewczyno!






BUKIET KAMELIJ.


Przestańcie panowie, bo się źle bawicie —
Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie.

Panno Maryo! proszę złożyć robotę i pójść za tym człowiekiem; zdaje się, że pomoc panny potrzebną będzie przy włożeniu sukni.
Na to wezwanie powstaje młode i wysmukłe dziewczę i składa na okrągłym stole trzymaną w ręku robotę. Milcząc, zdejmuje z kołka swój wytarty płaszczyk i gotuje się do wyjścia.
Koleżanki spoglądają na nią z zazdrością.
Taka piękna sposobność rzadko się przytrafia. Szczęśliwa ta Marya, idzie do bogatéj pani, zobaczy salony, dostanie może guldena, a może dwa.
I ciche szepty przebiegają w powietrzu, zazdrosne spojrzenia przeszywają wątłą postać wychodzącego dziewczęcia. Ona jednak zdaje się być obojętną na doznane szczęście — twarz jéj niewzruszona jak marmury, blada jak gładka wód powierzchnia. Ze schyloną głową wychodzi z pracowni pełnéj gwaru robotnic i turkotu maszyn.
Na ulicy hałas i wrzawa nieokreślona. Nic dziwnego! Dziś wigilia Nowego Roku. Za kilka godzin tajemniczo uśmiechnięte dziecię strąci swą różową nóżką w grób przeszłości zgrzybiałego starca, który zstępuje do swéj mogiły obarczony łzami biedaków i uśmiechem bogaczów. Setki ludzi uwija się po ulicy. Potrącają się, popychają nawzajem. Każdemu ciasno, śpieszno, a przedewszystkiém zimno. Oj, bo zimna ta noc grudniowa! Rozpostarła swój mroźny płaszcz brylantami gwiazd przetykany, i lodowym swym uściskiem przenika w głąb’ człowieka. Mimo to miryady gwiazd płoną nie wydając światła. Lśnią się i migocą jak oczy kokietki. Wystawy sklepowe nęcą tłumy kobiet jaskrawemi barwy, które zdają się przelewać z poza gładkich jasnych szyb. Fale tarlatanu łączą się ze zwojami atłasu. Z góry biegnie gazowa kaskada, a na jéj łonie toną pęki piór strusich i sztucznych kwiatów wiązanki. Kobiety stoją i patrzą... patrzą długo — potém z westchnieniem odchodzą, kryjąc zasmucone twarzyczki w puszyste futrzane kołnierze. Taka to już natura nas kobiet. Widok gałganka, którego posiąść nam nie można, ściska nam serce niewypowiedzianym smutkiem.
Wszystkieśmy jednakowe!
A przecież nie jednakowe. Biedna szwaczka idąca w téj chwili wśród krążącego tłumu nie staje przed wystawami sklepów, nie smuci jéj widok srebrnéj gazy.
Jakże blada i smutna ta drobna twarzyczka przy świetle gazowych latarni. Wielkie czarne oczy patrzą przed siebie łzawo, sieroco. Postać wątła, drobna, otulona wytartym płaszczykiem, dąży szybko wśród ciepło ubranych i wesołych kobiet. Śpieszy się — wie, że i tak spóźniono robotę; suknia balowa, suknia wykończona na bal Sylwestrowski! suknia dla pani Henryki, téj czarującéj brunetki, która z szelestem jedwabiów i wonią fijołków wbiega do pracowni pytając o żurnale. Suknia ta — to istne cacko, pomysł niezmiernie oryginalny, trzy zęby w trenie — coś, co zrobi sensacyę i przewrót w krainie mody.
Szwaczka wie dobrze, jak wielka misya przypadła jéj w udziale. Śpieszy się — ale nie ma siły. Ślizgawica straszna, konie padają jak muchy, ktoś podobno nogę złamał — ale to wyrobnik, więc się nie liczy. Marya co chwila potrącana przez przechodniów, chwieje się i potyka. Lokaj, niosący suknię w pudełku, mruczy i gniewa się. Słusznie — on przecież zna służbę i wie, że jasna pani czekać nie lubi.
Marya biegnie coraz prędzéj. Wełnianą chusteczką otuliła głowę. Delikatne ciemne włosy wiją się po białéj skroni. Pomiędzy ciemnemi brwiami zarysowała się smutna zmarszczka, towarzyszka niedoli i nędzy. Ręce, drobne, małe rączęta pokłute igłą i zsiniałe od mrozu, wsunęła w kieszenie paltocika, pragnąc choć w ten sposób ochronić się od zimna. Od chwili do chwili straszny kaszel wstrząsa nią całą — kaszel ten biegnie w przestworze jak skarga sieroca i kona zagłuszony turkotem karet wiozących modną damę, lub dorożki unoszącéj ufryzowanego goga.
Nagle dziewczyna się zatrzymuje, a oczy jéj patrzą nieruchomo na jednę z wystaw sklepowych. Oblane strugą gazu śmieją się żywe kwiaty, nęcące oczy przechodnia. Masy zieloności tworzą ścianę, poza którą dostrzedz jednak można, co się dzieje wewnątrz sklepu. Dziewczyna stoi wciąż i patrzy. Usta jéj drżą od bezmiernego wzruszenia. Cóż ona jednak widzi tak niezwykłego? Czy tę palmę wysmukłą, wznoszącą swą królewską koronę? czy tę równiankę fijołków, ciemną, niemal cmentarną? może wreszcie te przepyszne azalie przemówiły do téj młodéj a przedwcześnie zwiędłéj istoty? Może ten profil kupczyka z włosami cudownie rozdzielonemi z przodu? Ach! nie — jest tam w sklepie ktoś, uśmiechnięty jak Apollo, ale Apollo ubrany w bobrowe futerko i białą jedwabną chusteczkę na szyi. Jakiż piękny! Ma błękitne oczy i ciemne włosy, które poprawia białą wypieszczoną ręką. Ciemny wąs zdobi koralowe usta. Bardzo, ale to bardzo piękny mężczyzna. Stoi przed kontuarem i trzyma w ręku bukiet kamelij. Cudowny bukiet! Na białém tle rzucona wiązanka purpurowych kwiatów czerwieni się, jak na białéj twarzy mołodycy czerwienią się ust korale. Piękny pan uśmiecha się, widocznie zadowolony — kupczyk kłania się nizko. Teraz pan bierze w rękę bukiet i z tajemniczym uśmieszkiem wsuwa między białe kwiaty maluchną karteczkę. Karteczka gładka, różowa jak płatek róży — poczém mówi jeszcze do nachylonego subiekta. Zapewne daje adres, podług którego bukiet ma być odniesiony. Subiekt zapisuje i zapewnia o natychmiastowém spełnieniu danego zlecenia. Uśmiechnięty pan wychodzi ze sklepu, nucąc walca z „Wesołéj wojny.” Nagle piosnka i uśmiech zamiera mu na ustach. Jakaś drobna zsiniała rączka dotknęła jego eleganckiego futra, jakiś drżący smutny głosik wymawia jego imię. W blasku gazowych latarni dostrzega dwoje ciemnych, smutnych źrenic, wpatrzonych w twarz jego ze łzawym wyrzutem. To biedna szwaczka szepce zbladłemi usty:
— To ty, Adamie? to ty!
Piękny Adam snać nierad z tego spotkania. Patrzy na dziewczynę nieprzychylnie, nawet z ukrytą złością. Nie mówi nic, ręka wszakże nerwowym ruchem poprawia jedwabny fular owinięty wkoło szyi.
— Tak dawno cię nie widziałam — mówi daléj dziewczyna, a słowa jéj więzną w gardle, w oczach błyszczą łzy, a na twarz występują gorączkowe rumieńce.
Piękny pan czuje że coś odpowiedziéć musi.
— Mam tyle zajęcia... — zaczyna, ale urywa nagle, widząc bolesny uśmiech na twarzy dziewczyny.
Ona wie dobrze, jakie to zajęcie nie dozwala widywać jéj więcéj tego, którego tak gorąco kochała. Nie skarży się jednak, patrzy tylko błagalnie w błękitne oczy stojącego przed nią mężczyzny. Od dwóch miesięcy nie widziała go wcale, a tęskniła tak bardzo!
— Przyjdź do mnie dziś wieczorem — prosi, a głos jéj drży i rwie się chwilowo. — Ty wiesz... jestem sama na świecie... nie mam nikogo prócz ciebie; za kilka godzin Nowy Rok... wszyscy przywitają go w rodzinném kole... bądź ty przynajmniéj przy mnie... ja już tyle cierpiałam...
Piękny pan patrzy na nią i milczy. Podczas gdy jéj serce rwie się w kawałki, on oblicza ubytek jéj wdzięków — dziwi się zapadłym ustom. Jest-że to ta sama Marynia, którą odprowadzał przed kilkoma miesiącami do domu? Świeża, rumiana, tuliła się do jego ramienia, śmiejąc się wesoło. Wtedy co innego! wtedy pociągała urokiem rozkwitającéj róży — dziś, czego chce ten szkielet kaszlący, zatrzymujący go na środku ulicy? Ona jednak nie zaprzestaje swéj prośby.
— Przyjdź Adamie!... przyjdź późnym wieczorem, jak dawniéj... pamiętasz, wtedy gdyś mnie nazywał... jedyną.
Młody człowiek się niecierpliwi. Zadługo trwa ta scena, trzeba ją zakończyć. Przyrzeka więc, że przyjdzie — o! przyjdzie z pewnością. Uśmiecha się i znika w tłumie. Marya chwilę patrzy za nim, potém udaje się w dalszą drogę. Ale jakaż szczęśliwa przemiana rozjaśnia czoło dziewczyny! Policzki płoną purpurowym rumieńcem, a oczy błyszczą fosforycznym blaskiem.
On przyjdzie!... przyjdzie!... Cierpienia zapomniane! tęsknota uleciała! — dziewczę nie smuci się więcéj, on przyjdzie!... przyjdzie niedługo!... Śpieszy się teraz, pragnie miéć skrzydła sokoła; niebo jaśniejsze i gwiazdy świetniéj płoną!... Ludzie ją popychają, ale ona nie czuje tego! Niedługo wszakże i ona będzie szczęśliwą...


∗                    ∗

Fryzyer upina ostatni pukielek włosów, jeszcze parę tuzinów szpileczek zwanych „inoisibles,” a arcydzieło kunsztu fryzyerskiego skończone. Pani Henryka przegląda się w lustrze z zadowoleniem. Trudno być piękniejszą! Tylko ta suknia!
Nie przynoszą jéj do téj pory — a godzina dziesiąta dawno już wybiła. Nieznośna ta krawcowa!
Nie dlatego przecież, ażeby pani Henryce śpieszno było do sali balowéj — ale radaby już zobaczyć, jak wygląda ta suknia z trzyzębowym trenem. Wśród bezsennéj nocy piękna jéj główka stworzyła ten tren trzyzębowy — niespokojna jest, jaki efekt sprawi strój podobny. Fryzyer składa żelazka i z dyskretnym uśmiechem wysuwa się z pokoju. Henryka zostaje sama i patrzy z zadowoleniem w stojące przed nią zwierciadło. Pięknaż to brunetka, zdrowa, rumiana, pełna woni i blasku! Alabastrowe ramiona toną w puchu koronek, pod delikatną skórą krąży siatka błękitnych żyłek, nozdrza poruszają się lekko. Wśród przepychu otoczenia, purpury aksamitnych portyer, marmurów i wschodnich miękkich dywanów, czaruje powabem odaliski, podnosząc dumnie strojną w hebanowe sploty głowę. Jest piękną i wie o tém.
Ta cudownie zarysowana głowa wykwita z białych ramion, jak kwiat lotusu z alabastrowéj urny. Świece, płonące w kandelabrach, rzucają migotliwe blaski na profil jéj twarzy, i tańcząc, ślizgają się po konturach szyi. Cacko — nie kobieta!...
Para ciemnych, sztucznie rozszerzonych źrenic patrzy wesoło, pogodnie i błyszczy zdrowém, jasném światłem.
Musi jéj być wesoło, przyjemnie na świecie. Nagle otwierają się drzwi. Pstrokato ubrana, zwiędła i zasuszona panna ukazuje w nich głowę strojną w ponsowe kokardy.
— Jaśnie pani! suknia!
Zrywa się jasna pani, jak za dotknięciem iskry elektrycznéj — niecierpliwość widnieje w jéj całéj postaci... Przez uchylone drzwi wsuwa się okazała postać lokaja, który z wielkim szacunkiem stawia podłużne pudełko na ziemi. Za nim cicho, nieśmiało wchodzi Marya i staje przy drzwiach, patrząc z uwielbieniem na cudnie piękną kobietę, tonącą w zwojach muślinu i koronek.
Panna służąca wyjmuje suknię. Okrzyk uwielbienia wyrywa się z piersi jasnéj pani.
Ta suknia — to arcydzieło! nie, ta suknia — to marzenie! I piękna pani płonie niecierpliwością, — chce się ubrać, ubrać jaknajprędzéj i jechać, jechać na bal!
Jakże piękna teraz w téj iście królewskiéj szacie! Olbrzymi tren szeleści tym miłym chrzęstem czystego jedwabiu. Żadna sonata nie brzmi tak pięknie, jak szelest jedwabnego trenu... Blada dziewczyna w wytartym paltociku przyklęka na ziemi i skostniałemi od zimna rękami przypina nieposłuszne fałdy, które nie chcą spadać klasyczną draperyą ku ziemi. I tak znajdują się obok siebie dwie kobiety, obie młode, obie piękne, obie stworzone do miłości i szczęścia. Nierównie jednak los rozdzielił swe uśmiechy pomiędzy dwie te istoty. Oto jedna pełna wdzięku i świeżości wznosi głowę, jak rozkwitła kwiatów królowa — druga blada i zwiędła chyli się ku ziemi, jak polny kwiatek kosą ścięty. Wszakże biedna szwaczka nie zazdrości téj pięknéj pani. Dziś ona równie szczęśliwa — widziała go, mówiła z nim! Za godzinę będzie w jego objęciu — powie mu ile wycierpiała, wyspowiada się, poskarży, zapomni o tych czarnych, zdala od niego spędzonych godzinach. Nagle suchy kaszel rozrywa jéj piersi — kaszel ten dźwięczy w téj ciepłéj wonnéj komnacie, jak gość nieproszony. Razi wobec téj woni róż, psuje harmonię — istny to dysonans w dobranym akordzie. Piękna pani obraca głowę.
— Czy dawno tak kaszle? — pyta, zapinając perły na białéj szyi.
— Od dwóch miesięcy — odpowiada schylona u jéj stóp dziewczyna.
— Czemuż się nie leczy? — pyta znów, przysypując lekko pudrem zbyt rumiane policzki.
Dziewczyna wszakże nie odpowiada, uśmiecha się tylko boleśnie. Za 10 rubli miesięcznéj płacy żyć, mieszkać, ubrać się! A ta piękna pani pyta: „czemu się nie leczy?”
Nagle drzwi się otwierają i ta sama pstrokata panna służąca wsuwa się do pokoju i podchodzi do jasnéj pani. Z układnym uśmieszkiem podaje bukiet złożony z białych kamelij z wiązanką purpurowych kwiatów. Henryka obojętnie sięga po kamelie, widocznie czekała na nie i pewną była ich przybycia. Panna służąca wychodzi i dwie kobiety znów pozostają same. Szwaczka wszakże podniosła głowę i płonącemi źrenicami przypatruje się bukietowi. Dwie plamy gorączkowe rysują się na jéj policzkach. Ręka drży, rozsypując deszcz drobnych szpilek na białych falach jedwabnego trenu. Pani Henryka powoli, ruchem pieszczonéj kotki porusza drobne paluszki po listkach białych kwiatów. Szuka czegoś. Znalazła!... Teraz nachylona czyta z uśmieszkiem maluchną różową karteczkę i kręci kształtną główką. Poczém wzrusza ramionami i wyciąga rękę wraz z kartką do płonącéj świecy. Żółtawy ognik łączy się z miłosnym bilecikiem i tańczy po brzegach różowego papieru z jakąś ironiczną przekorą. Piękna pani rzuca na ziemię płonący bilecik i zaczyna wciągać długie białe rękawiczki.
W téj chwili szwaczka wyciąga rękę i chwyta palącą się ćwiartkę w drżące ze wzruszenia palce. Kryje ocalony papier w dłoni i wstaje zwolna z ziemi. Ubranie skończone, arcydzieło złożone z fal jedwabiu, obłoków welutyny, koronek i woni fijołków, a nazwane kobietą, może jechać na bal po berło i królewską koronę. Pani Henryka przegląda się raz jeszcze w lustrze, uśmiecha, pudruje, ściera puder i znów pudruje — nakoniec okrywa ramiona ciepłą zarzutką i kieruje się ku wyjściu. Nagle wzrok jéj pada na stojącą na boku szwaczkę. Powraca i wyjmuje z szufladki szeleszczący papierek.
— Niech się zabawi — dodaje przez ukarminowane usta — niech się zabawi!
Tren znika z szelestem za purpurową portyerą. W salonie czeka na Henrykę druga lalka, nazwana przyjaciółką. Obie schodzą po dywanem wyłożonych wschodach, prowadząc we francuzkim języku głośną ożywioną rozmowę. Bukiet kamelij bielejący w dłoni Henryki dostarcza widocznie tematu, gdyż obie przypatrują się śnieżnym kwiatom, śmiejąc się i wzruszając ramionami. Białe kwiaty więdną pod wpływem tych słów mrożących lodowatym chłodem ironii. Chylą swe płatki zawstydzone dziwnie jakoś. Widocznie rozumieją francuzki język i wiedzą znaczenie ironicznych słówek, rzucanych przez te dwie wonne damy, wsiadające do karety.
Równocześnie z bramy wybiega drobna postać niewieścia, otulona w wytarty płaszczyk i wełnianą chusteczkę. Przeciska się przez tłumy przechodniów i wydostaje na rynek. Tu staje pod jedną z latarni gazowych i opiera zmęczoną głowę o słupek żelazny. Po chwili podnosi do oczów zmięty różowy papier z nadpalonemi brzegami.
W bladawém świetle latarni czyta nieszczęśliwa dziewczyna następujące słowa:
„Jedyna! dziś na balu — przywitamy wesoło Rok Nowy! Do widzenia! Twój Adam.”
Jéj Adam!...
Cichy, stłumiony jęk wydziera się z piersi dziewczyny. Nie omyliła się... poznała jego pismo. Ta piękna pani... odjeżdżając, rzuciła stary przedarty banknot i powiedziała: „niech się zabawi” — niepomna, że żadna moneta, żadne skarby świata nie zdołają opłacić krzywdy, jaką bezwiednie wyrządziła téj bladéj, zziębniętéj dziewczynie.
Teraz biedna szwaczka stoi naprzeciw oświetlonych okien ratusza i patrzy w te smugi światła, przedzierające się przez purpurowe zasłony.
Szeregi karet jadą bezustannie. Ufryzowane główki, bezmyślne twarzyczki mijają się w świetle latarni.
Dziewczyna patrzy załzawionemi oczami i zsiniałą od zimna ręką zaciska kurczowo węzeł wełnianéj chustki. Ona cierpi! cierpi bardzo, sama jedna, opuszczona wśród tego hałasu i gwaru. W piersiach ją pali jakiś ogień; zdaje się jéj, że purpurowy blask okien balowéj sali zranił ją i sprawia ból dotkliwy.
Nie wróci do domu!
Po co? tam zimno i smutno, a on nie przyjedzie... w téj chwili wesoło wita Rok Nowy!...
I biedna dziewczyna stoi tak długo, długo, skamieniała z bólu, z zaciśniętemi wargami — bez łzy, bez jęku, bez skargi serdecznéj. Dźwięk zegaru budzi ją z tego bolesnego odrętwienia.
Dwunasta!...
Z ciemnych szafirów nieba zstępuje Nowy Rok, tajemniczy, pełen tych samych trosk powszednich i rzadkich uśmiechów, łez, trumien, balowéj muzyki i świeżych mogił. A mimo to ludzie z upragnieniem wyciągają ku niemu dłonie.
Figlarne pacholę jednak niesie ze sobą wszystkie cierpienia, kokieteryę kobiet, zdrady mężczyzn, skąpstwo bogaczy, pychę wyższych urzędników, nieuctwo i zarozumiałość recenzentów kuryerkowych — nic, nic mu nie brakuje. Ach! prawda! zapomniało wziąć ze sobą trochę spokoju i miłości bliźniego. Spokój zgubiło na poblizkim cmentarzu. Miłość bliźniego zabrały mu szare siostry miłosierdzia i dotąd nie oddały. Szkoda! takby się ta miłość przydała w tym roku.
Dwunasta!...
W sali ratuszowéj wśród świateł powodzi różnobarwne koło zatacza taneczne kręgi. Mazur! mazur z 40-u par kręci się, zwija jak olbrzymi czarny wąż, topazami, rubinami i turkusami przetykany. Pozłociste wachlarze chłodzą zarumienione twarzyczki, alabastrowe ręce wdzięcznym ruchem splatają się na czarném tle fraków.
Wesoło!... bardzo wesoło!...
Na czele przoduje para młodych ludzi, zwracająca ogólną uwagę swym królewskim wdziękiem. Ona — strojna, czarnowłosa, oblana falami białego jedwabiu, szeleści trójzębowym trenem; on — młody, elegancki, o ciemnych wąsikach, patrzy w nią z zachwytem i szepce do różowego ucha jakieś ciche słówka.
Tańcem i uśmiechem witają Rok Nowy w téj balowéj sali, pełnéj woni i tanów mazura. Piękni, młodzi, bogaci... Cóż mogą jeszcze chciéć?...
Tymczasem na ulicy stoi ciągle blade dziewczę i patrzy w okna balowéj sali. Dla niéj Rok Nowy nie miał ani łzy, któraby jéj ulgę w cierpieniu sprawiła.
Natomiast, widząc ją tak biedną, tak nieszczęśliwą, obiecuje Rok Nowy zawieść ją na ten poblizki cmentarz, gdzie niebacznie zgubił spokój wieczny. Da jéj żółtą, świeżą mogiłę, a cmentarna brzoza szumem swym do snu ją ukołysze...
Będzie jéj tam ciepło, cicho, spokojnie; wszak prawda, piękni panowie?...






GDYBYŚ OŻYŁA...



Kochałem ją szalenie.
Bo jakże nie miałem kochać téj cudnéj głowy, zarysowanéj jak senne widziadło wśród mrocznego mego pokoju? Stała ona, biała i piękna, jak Wenera wykwitła z piany morskiéj. Kochałem jéj szyję łabędzią i ramiona klasyczne. Tuliłem miłośnie usta do tych warg wpółotwartych, na których śmierć zdała się zakląć tysiące obietnic i przysiąg spokojnéj miłości. Podziwiałem ten szlachetny owal twarzy i wykrój brody, rzeźbionéj, zda się, dłutem Praksytelesa. Miała ona w swéj twarzy powagę królewskiéj Zeusa małżonki i słodycz gołębią Afrodyty greckiéj. Gdym spojrzał na brew lekko ściągniętą i na jéj czoło myślące, tom sądził, że patrzę na opiekuńcze bóstwo Aten. Całą poezyę dawnéj mitologii greckiéj zaklęła w sobie ta moja biała, ta jasna, nadziemską pięknością promienna bogini. Stała przede mną jak ucieleśnione piękno, jak melodya harmonijna, schwytana w powietrzu i związana zaklęciem miłosném. Wpółnaga, wyniosła, a tak czysta, szeptała mi do ucha dawno pochwytane baśnie, z któremi spała pod ziemią lat tyle!...
Poszła do swéj mogiły wtedy jeszcze, gdy baśnie te owijały jéj ziemię rodzinną; zrodziła się pod tchnieniem rymowanéj pieśni i zabrała w białą pierś swoję melodyjne jéj słowa. Zasnęła kołysana rytmem zasłyszanym na ateńskiéj Agorze i wzięła ze sobą w noc wieczną: zadumę i tęsknotę dźwięczącą w pieśni starego rapsoda. Pieśń ta musiała miéć w sobie grozę bitwy, rozpacz matki, miłość dziewczęcą i cudną o bogach legendę, bo wszystko to zamknęła w twarzy swojéj moja uśpiona, moja biała, którą pragnę obudzić, choćby kosztem życia całego.
Kto wie, o czémby szeptały te milczące usta! Kto wie, ile walk, miłości i jakie skarby poezyi wysypałyby się jak sznur pereł z tych warg wpółotwartych! Może to harda Dorejczyków małżonka, lub srogiego anakta kochanka!... Wyszedł jéj ukochany przeciw Megaryjczykom, a ona stoi na wieży nad bramą i nie krzyczy, jak jéj towarzyszki, na widok chwilowego popłochu wśród swoich. Stoi milcząca, silna, niestrwożona, ufna w opiekę modrookiéj Ateny i w męztwo swych rodaków. Ona wie, że gdzie czuwa mądra bogini, a walczą takie ramiona, jak jéj kochanka, zwycięztwo musi być po ich stronie, a trofea należą do nich, a nie do najezdników.
Stoi i czeka rychło-li zwyciężeni wyślą Reryksa, a gdy ten wejdzie z laską na Akropolę, — rozjaśni brew ściągniętą i podniesie jeszcze wyżéj głowę. O tak! Jéj ukochany nie zrobi wstydu swéj wybranéj. Gdyby nawet legł wśród walki, ona pierwsza podpali stos, na którym drogi trup będzie spoczywać. Rozedrze dla zwyczaju szatę i zaśpiewa pieśń żałobną... Wie przecież, że dusza zmarłego poszła w Hadesu ciemnice i czeka tam na nią, by połączyć się z ukochaną na wieki.
Czeka wszakże napróżno, bo oto za jakąś przewinę bogowie zaklęli jéj duszę w marmury i kazali spać wieki całe pod zieloną mogiłą. Znaleziono ją pewnego słonecznego ranka głęboko w ziemi ukrytą. Gdy robotnicy, kopiący studnię, zamiast wody natrafili na tę białą uśpioną kobietę, — przerazili się, sądząc, że znaleźli trupa przed kilku dniami zamordowanéj dziewczyny. Gdy ją wydobyli na wierzch, zdumieli się nad tą nieskalaną pięknością, co błyszczała im w promieniach słońca, jak nadziemskie zjawisko. Późniéj, po wielu latach, nabyłem ją od handlarza starożytności, który suwając zeschłemi palcami po jéj gładkich ramionach, wydawał się być świętokradcą i Judaszem sprzedającym bóstwo za trzydzieści srebrników.
Rudowłosy handlarz dzieł sztuki twierdził, że posąg ten wykopano wśród ruin, że jednak zdania znawców są podzielone. Jedni mówią coś o Fidyaszu, drudzy domyślają się, że piękna ta kobieta zrodziła się pod dłutem innego rzeźbiarza.
Nie odpowiadałem staremu lisowi, ale w głębi duszy mam to przekonanie, że ona żyła, żyła tak jak ja, jak wszyscy ludzie, tylko zaklęciem bogów zmuszona milczy i milczy od wieków.
Ty nie jesteś Herą, Artemidą, Hestyą lub Afrodytą — tyś kobietą jak inne, ale od bogiń wzięłaś piękność i harmonię kształtów.
Tyś jest uzmysłowieniem ideału, uplastycznieniem niepochwytnego marzenia; tyś jest wcieleniem piękna, które znikło i nie chce do nas powrócić... Zapłaciłem, ile chciał za ciebie ten Judasz rudowłosy i uciekłem z mym skarbem, by patrzéć na to piękno i żyć entuzyazmem rozkosznym, szalonym!
Tyś dziś tylko posągiem białym, zimnym, jasnym jak gwiazda poranna, ale tyś posągiem dla innych; dla mnie tyś kobietą w letargu... tyś tylko uśpiona!
Gdybyś nie miała na sobie greckiego piętna, gdyby nie ta pierś bachantki i nie draperya Artemidy, przysiągłbym, żeś jest córką Jaira i rzekłbym jak Chrystus: „Ona nie umarła, ale śpi tylko.” Stoisz przede mną w bladém świetle lampy, prosta jak kolumna jońska, uwieńczona łamanemi liniami w puklu skręconych włosów.
Gdybyś ożyła!...
Jam dziś prawie starzec, złamany burzą życia i znękany koleją losu. Ciało me młode, a twarz gładka bez jednéj zmarszczki, ale serce mam stare, wyschnięte i smutne bez miary. Znałem wiele kobiet, a nawet kochałem niektóre. Lecz żadna nie była wyśnioną... Kochałem, bom musiał kogokolwiek kochać...
Dziś nie kocham nikogo prócz téj milczącéj, co z tajemnicą przedwiekową weszła do méj samotni i stoi przede mną milcząca — niewzruszona...
Gdybyś ożyła!...
Z ust twych usłyszałbym w pośród nocnéj ciszy mity i klechdy ludowe. Mówiłabyś mi baśnie o Dedalu, o Jonie, królewnie Scylli, która z miłości dla Minosa własnego zabiła ojca. A może usiadłszy u stóp moich, opowiadałabyś mi, jak dzieckiem rzucona na ulicę, rosłaś wśród nieszczęść i wzgardy, aż pięknością swoją wzbiłaś się ponad tłum i doszłaś zaszczytów...
Dokoła mnie cisza — ty milczysz dumna i nieubłagana, a ja patrzę wciąż w twe białe kształty i szepcę tylko:
„Gdybyś ożyła!”
Gdybyś ty mogła wiedziéć, ile miłości i szczęścia czeka cię po przebudzeniu, jak pragnę twą duszę, uśpioną przez tyle wieków, poprowadzić przez skarby czasów późniejszych i roztoczyć przed tobą cały zasób zdobyczy, wydartych naturze przez rozum naszych mędrców... Ty będziesz mi mówić o geniuszu, co świecił nad ziemią Hellenów, ja wprowadzę cię w świat inny, w świat pracy i olbrzymiéj wiedzy, a twe myślące czoło rozjaśnię widokiem plonów naszego rozumu.
Omijać będę złe lub ciemne plamy teraźniejszego świata, pokażę ci jego jasne i pożyteczne strony, a gdy po takiéj całodziennéj wycieczce zapragnę odpocząć — ty, jak Beatrycze, zawiedziesz mnie w kraj pieśni i doskonałego piękna. Będziemy szczęśliwi...
Jeszcze milczysz? Niewzruszona, smutna, niebaczna na me prośby i ten wzrok wymowny, który podnoszę do ciebie. Słuchaj! Ty nie wiesz, dlaczego ja pragnę twego przebudzenia. Dziwném ci się wydaje, że pragnę dla ciebie życia, gdy tyle żywych kobiet przechodzi w téj chwili pod oknami mego mieszkania. Ty nie pojmujesz, dlaczego ja pragnę twéj pieśni, gdy o kilkadziesiąt kroków ode mnie skarży się Małgorzata Gounoda, lub drży w powietrzu „Miserere” Verdiego. Zdziwiona przypominasz sobie powiewne postacie kobiece, strojne w szaty balowe, których fotografie drzemią w pluszowych albumach.
— Masz tyle innych uśmiechniętych kobiet — po co budzisz mnie z rannego milczenia? Pragniesz usłyszéć mowę moję! Szalony! Tyle różanych ust szepce w twe ucho słowa miłosne. Zwróć się w stronę, gdzie z obłoków błękitnego lub różowego jedwabiu śmieją się do ciebie żywe, strojne damy. Podaj im ramię i szaléj w rytmie skocznéj polki. Ściskaj ich dłonie! Upajaj się zapachem wonnéj wody, przytul swą senną głowę do ramienia różowéj blondynki lub śniadéj brunetki... Czyż to ci nie wystarcza? Czegóż pragniesz jeszcze?
Czego ja pragnę? — pytasz helleńskie dziewczę. Ja pragnę odetchnąć nieskażoną prostotą, położyć dłoń moję na czyste, nieskalane czoło kobiety i spojrzéć w jasną jak kryształ źrenicę! Chcę miéć przy sobie istotę nieświadomą brudów i mętów życia! Pragnę cię miéć tak niewinną, jak wtedy, gdy w promieniach zachodzącego słońca stałaś na schodach Amfiteatru, zapatrzona w lazury morza. Byłaś piękną jak Afrodyte, a czystą jak Artemida; wzbudzałaś miłość, nie wiedząc o jéj istnieniu. Twe białe, gładkie ramiona nie drżały nigdy nerwowym dreszczem... znieważyłem cię, nazywając kochanką anakta. Tyś dziewczę, tyś dziecię, tyś gołąbka biała, bez plamy na skrzydłach. Piękność twoja nie sztuką, nie kłamstwem ludzi oślepia; jesteś piękną, bo dobroczynne bóstwa taką cię zbudziły do życia. Piękności swéj nie kryjesz chciwie, jak skąpiec kryje skarb przed ludźmi. Nie wiedząc o istnieniu grzechu, nie uznajesz ludzi za zdolnych do złego. Myśl twoja biała, jak twoje ramiona!
Gdybyś ty ożyła!...
Tyle na świecie fałszu i obłudy. Zacząwszy od sztucznych włosów kobiet, skończywszy na wyrazie „kocham,” który szepcą codziennie, a zawsze z innego tonu. Mała dziewczynka mówi do przyjaciela domu „kocham” dla wyłudzenia atłasowéj bonbonierki. Gdy krótką sukienkę zmieni na tren koronkami pokryty, powie tak samo „kocham” dla otrzymania ślubnéj obrączki i kilku tysięcy rocznego dochodu. Kłamią miłość, kłamią łzę i uśmiech, radość i tęsknotę, kłamią nawet chorobę — a gdyby mogły, śmierćby nawet skłamały.
I ty się jeszcze dziwisz moim zaklęciom! Ja czuję, że ty kłamać nie umiesz; ja wiem, że dusza twa nieskalana jak kwiat białéj lilii. W zarysie twéj głowy widzę prostotę i skromność prawdziwie kobiecą. Tyś szczytem piękności, ostatniém słowem Stwórcy — po tobie nic doskonalszego nie wyszło z Jego tchnienia; ty musisz miéć i duszę piękną... Odsłoń ją przede mną! Zbudź się! Zbudź kochana!...
Przez zamknięte okna przedziera się gwar miasta i głosy przechodniów. Latarnie gazowe oświetlają długim szeregiem głowy przechodniów, biegnących za nowém kłamstwem, kryjących nowy fałsz lub zdradę. Pod memi stopami zabijają się ludzie o jeden kłamany uścisk lub sprzedajny pocałunek. Z oświetlonych okien płyną fale tanecznéj melodyi, a po jéj kręgach przesuwają się pary umalowanych kobiet ze sztucznie ściśniętą kibicią. Olbrzymie papierowe lub jedwabne kwiaty stroją ich głowy, w uszach połyskują imitacye brylantów, usta śmieją się pożyczaną krasą. Prędzéj, zasłonię okna — mogłabyś zapłakać nad temi biednemi żebraczkami, które w pożyczanych wdziękach rozdają kłamane uśmiechy. Tyś tak bogata w piękność, tak dumna w téj białéj draperyi, co okryła ledwie połowę ciała twojego! Królowa litować się musi nad biednym tłumem upośledzonych istot...
Dwunasta!
Lampa dogorywa, w bladém jéj świetle jesteś mi jeszcze piękniejszą, dziewczyno moja! Żyjesz prawie, pierś twa oddycha, białość marmuru przybiera barwę ciała... Czy wzruszyła cię prośba moja? czy rzeczywiście zstąpisz z krzewów zieleni i podasz mi śnieżną dłoń swoję na resztę życia? Nie, ja się nie mylę! Ona żyje, głowę wdzięcznie pochyla, ramiona podnosi, postać jéj olbrzymieje i dochodzi wzrostu wysokiéj kobiety... Boże mój!... zeskakuje lekko ze swéj podstawy... idzie ku mnie!
Przerażony zamykam oczy i cofam się kilka kroków. Krew uderza gwałtownie do głowy, zdaje się, że zwaryuję. Stoi tuż przy mnie, wyciąga ręce, zaczyna mówić...
Zbudziła się! zbudziła!...
Mówi, a głos jéj niewypowiedzianą harmonią spływa do uszów moich. Powoli przychodzę do siebie. Oswajam się z myślą, że gorąca prośba moja zdjęła zaczarowaną pieczęć z milczących ust marmurowéj kochanki mojéj. Ona wciąż przede mną, promienna, biała i żywa! Pragnienie moje spełnione, szalone marzenie stało się rzeczywistością.
Ona dziwi się téj nagłéj przemianie, spogląda dokoła uważnie, bez śladu zakłopotania.
Wzrok jéj błądzi po spłowiałych meblach, wytartym dywanie i zatrzymuje się na zniszczonym surducie moim.
Cudowne usta otwierają się. Zaczyna mówić! Ach! usłyszę nakoniec tę baśń czarowną, zaklętą od lat tylu w piersi marmurowéj...
— Źle mieszkasz, mój drogi — szepcą klasyczne usta.
Jak piorunem rażony, milczę na te niespodziewane słowa. Helleńska dziewica otula się w draperyę i siada na najbliźszém krześle.
— Dziwię się, że pragnąc tak gorąco mego przebudzenia — mówi daléj z całą powagą — nie sprowadziłeś choć kilka azyatyckich kobierców lub tkanin medyjskich. Możnaby jakoś przystroić tę komnatę, choć wątpię aby z podobnéj klatki zrobić się dało cokolwiek przyzwoitego. Gdyby tu były stoliki marmurowe, trochę naczyń azyatyckich, jakaś amfora, możnaby tu spędzić dni kilka.
Dreszcz przebiegł jéj ciało. Otuliła się w cienką draperyę i uśmiechnęła wdzięcznie.
— Pomyśl, mój drogi, o właściwym dla mnie stroju. Potrzebuję egipskiego płótna i trochę korynckiéj bielizny. Pragnę miéć lekką i barwistą szatę, przetykaną złotem, i wachlarz, a włos skręcony i w grzywkę przycięty. Wychodząc, użyję kolorowego pudru, co w słońcu wygląda bardzo pięknie...
Milczałem, straszny ciężar tłoczył mi piersi... Ona mówiła daléj, cieniując głos artystycznie i przechylając głowę na ramię.
— Za klejnoty wystarczą mi kolce ze spiżu górskiego i naszyjnik z kamei doryckich. Jeśli nie znajdziesz prawdziwych kamei, weź imitacye, to wygląda bardzo przyzwoicie.
Spojrzała na mnie uważniéj i wzruszyła ramionami.
— O ile wnoszę z twéj miny, zdaje mi się, że wymagania moje dziwią cię, a nawet przerażają. Wiedz o tém, że lubię pieniądze, pachnidła i jedwabie. Przywykłam do tego. Ponieważ mnie kochasz i pragniesz ożenić się ze mną, chcę, ażebyś znał moje gusta i upodobania. Ja nawzajem odpłacę ci wiernością i przywiązaniem bez granic.
Przy tych słowach po piękném jéj licu przesunął się cień ironii, znany mi dobrze z twarzy teraźniejszych kobiet.
— Nie wierzysz? — zapytała, dostrzegłszy niewiarę w mych oczach. — Klnę się na gołębią Afrodytę, że mówię prawdę...
Chwilkę milczeliśmy oboje.
— Niebardzo jesteś dowcipny — rzekła, ziewając — widzę, że będę zmuszona szukać rozrywek w Odeonie lub Amfiteatrze; tam uczęszczają kobiety wysokich rodów, a ja pragnę uchodzić za taką jak one.
Podniosłem na nią oczy, ale milczałem ciągle, tłumiąc w piersi ból, który mi sprawił ten straszny zawód.
Ona jednak zrozumiała moje wejrzenie inaczéj. Wstała nagle i z gniewem postąpiła ku mnie.
— Spodziewam się — zawołała — że nie powiesz nikomu, kim właściwie jestem. Zrodzona w niewoli, sprzedaną zostałam za nędzną sumę kilkudziesięciu obolów! Nie chcę wszakże wydawać się z mojém pochodzeniem. Opowiesz, że jestem córką możnego pana, i jako taka, pragnę zajmować należne mi stanowisko. Spodziewam się, że rozumiesz, o co proszę.
Skinąłem głową machinalnie, nie wiedząc co robię. Przede mną stał mój ideał żywy, mówiący; słyszałem głos téj dziewczyny i rozumiałem nareszcie, o czém myślała w tém zaklętém milczeniu swojém.
Była zawsze jednakowo piękna, ale przecież twarz jéj wydała się zmienioną, starszą, a dwie bruzdy zarysowane na policzkach i zaciśnięte usta rzucały cień na te klasyczne, ukochane przeze mnie rysy. Nagle zmarszczki znikły i zalotny uśmiech wykrzywił twarz jéj poważną.
— Na Zeusa! — zawołała — nie masz wcale zachwyconéj mną miny, ale mam nadzieję, że skoro się poznamy, zmienisz o mnie zdanie. Trzeba, żebyś zobaczył mię w sandałach o podwójnéj podeszwie, jestem daleko wyższą; a ten węzeł włosów także mnie nie upiększa. Dzieckiem, źle mnie żywiono, dlatego jestem blada i brak mi rumieńców. Szczęściem, jest na to sposób. Niedaleko świątyni Hestyi znajdziesz sklepy, w których sprzedają róż, przynieś mi trochę.
Przycisnąłem ręce do piersi. Jakto? więc i ona, ta biała, ta promienna chce sztucznym rumieńcem kłamać zdrowie przed ludźmi, a fałszywemi klejnoty mamić oczy łatwowiernych! Czyż to jest wyśniony mój ideał — gorączka i tęsknota moja? Czyż to ją prowadzić miałem przez życie nieświadomą fałszu i obłudy? onaż to miała mię kołysać do snu melodyą pieśni, o któréj marzyłem!... Oto stoi przede mną i prosi o trochę różu, kosztowne jedwabie i wonne pachnidła. Śmieje się do mnie tym samym śmiechem, którym dawne moje kochanki wyłudzały pieszczoty lub przysięgę wiecznéj miłości.
I patrzyłem na nią z bólem niezmiernym, bo czułem, że dusza rwie mi się w kawałki, a przede mną otwiera się bezdenna próżnia. Ideał, który jaśniał jak brylant czystéj wody, okazał się szkłem czeskiém, oprawném w piękną formę. Ona nie rozumiała mnie, bo patrzyła zalotnie, wabiąc mnie ku sobie ruchami wprawnéj kokietki.
— Trzeba tu wszystko zmienić, gdyż tak żyć niepodobna. Pragnę bogactw i przepychu. Gdzież twoi niewolnicy?
Zdrętwiałem cały. Przypomniał mi się mój poczciwy stróż Walenty, przynoszący rano i wieczór dymiący samowar. Niewolnik — piękny niewolnik!...
Ona nie czekała na moję odpowiedź, zaczęła mi wykładać teoryę chowu niewolników, na którym zarobić można znaczne sumy.
— Najlepiéj się wychodzi na sprzedaży tak zwanych „szlachetnych,” płacą dobre ceny, choć i za „domowników” wziąć można nieraz piękną sumkę. Azowie nie kosztują wiele, strawa jakakolwiek, a dzienne wynajmowanie przynosi spory dochód. Wierz mi, ja wiem co ci radzę; tylko mnie słuchaj, a dobrze nam będzie.
Mówiła szybko, a szlachetny profil jéj twarzy rysował się na tle ciemnego obicia. Mimo klasycznych rysów wydawała się niemal wstrętną ta przed chwilą jeszcze tak boska kobieta.
— Skoro do téj pory nie zebrałeś majątku, nie tęgą, widzę, masz głowę — ciągnęła daléj — dziwię się tylko, jak mogłeś tak gorąco żądać mego przebudzenia, gdy mię ani ubrać, ani wyżywić przyzwoicie nie potrafisz.
Zimno przeszło mnie całego. Coś podobnego usłyszałem przed kilkoma laty, gdy na balu, w kotylionie oświadczyłem się pięknéj córce wysokiego urzędnika. Dziś grecka dziewica, zrodzona przed wiekami, robi mi to samo pytanie, tym samym tonem, na tę samą nutę! I ona wyrzuca mi ubóstwo, niepomna, że nabyłem ją z rąk żydowskich za ogromną dla mnie sumę, za cenę kilku tysięcy reńskich!...
Cały mój majątek złożyłem u jéj stóp, a ona teraz wyrzuca mi niedostatek i wyszydza niezaradność.
Szalony! stokroć szalony! — Pragnąłem duszy doskonałéj, chciałem wejść w kraj szczęścia i bezgranicznéj rozkoszy; patrząc na te białe kształty, roiłem sny złote, bańki mydlane!... Zaklęciem i prośbą wlałem życie w marmur, aby sobie tém samém wydrzéć resztę złudzenia! Dobrowolnie straciłem wiarę w istnienie prawdy i nieskalanéj czystości! Sądziłem, że przed wiekami kobiety były inne, nie kłamały łez i uśmiechów, nie czarowały pożyczanemi wdziękami, ale jaśniały prawdą i własną swą pięknością!... Szalony! raz jeszcze szalony! Stałem w téj chwili na mogile własnych złudzeń, z piersią rozdartą, z głową pełną chaosu i rozpaczy. Znienawidziłem tę istotę, która powołana przeze mnie do życia, zabijała we mnie tę resztkę czegoś, co mnie wiązało ze światem. Wpatrzyłem się w nią i nie dostrzegłem ani śladu téj wielkiéj piękności, za którą szalały zmysły i tęskniła dusza moja.
Rozmawiając ze mną, rozwiązała wielki węzeł włosów i zaplotła je w warkocze. Czoło przysłoniła grzywką i zakryła tém samém pół twarzy. Myśl zniknęła — pozostał tylko rodzaj zwierzęcego wyrazu i spora doza kokieteryi w oczach. Draperyę upięła na sobie, zakrywając się nią prawie pod brodę, i ściągnęła mocno z tyłu, stworzywszy z niéj rodzaj nowoczesnéj tiurniury...
A wszakże to była ona — ona to sama, któréj widok starczył mi za świat cały; jest tu, przede mną w bladém świetle lampy i mówi, mówi ciągle, a słowa jéj padają jak krople zlodowaciałéj wody na rozpaloną płytę żelazną.
Wyciągam ku niéj ręce z niemą prośbą, aby zamilkła, ale ona nie czuje bólu, jaki mi sprawia, i nie pojmuje téj rozpaczy, która mi krew do głowy napędza.
— Nie jesteś wcale piękny i radzę ci dbać więcéj o swoję powierzchowność. Skoro włos utrefisz, a brodę przystrzyżesz, możesz jeszcze podobać się kobietom. Tylko trzeba ci do tego pięknych kwiatów we włosy i sukień o tęczowych barwach... Skoro się odmienisz, kochać cię będę, a nawet... i teraz cię kocham...
Cały fałsz tego słowa rzuciła mi w twarz z zalotnym uśmiechem. Gdy inne kobiety kłamały miłość przede mną, śmiałem się — bo cóż miałem robić? Ale ona, ona, ta wyśniona... stoi przede mną i z uśmiechem zalotnicy podaje mi zimne wargi do pocałunku. Na Boga, dość już téj męczarni!
Zbudziłem ją, a teraz zmuszę napowrót do snu wiecznego! Niech zamilkną te usta, co mi duszę ranią, zamiast wieść w krainę ideału...
Jak szalony rzucam się więc na stojącą przede mną kobietę, chwytam za chłodne ramiona i obalam na ziemię. Przygniatam pierś kolanem, a ręka moja szuka jéj gardła, aby kurczowym ruchem wypędzić z ciała życie, które mię zabija.
Nagle ogarnia mnie wielka niemoc, czuję, że tracę przytomność, pokój cały wiruje wokoło mnie, ściany tańczą, a ja bezwładny nie mogę się ruszyć... Robię wszakże nadludzkie wysilenie i... budzę się.
Lampa zgasła oddawna, a szary świt przedziera się przez zielone zasłony okien. W mroczném półświetle widzę biały posąg greckiéj dziewczyny, jaśniejący czystością linij wśród zieleni kwiatów.
Stoi znów milcząca, zadumana, wpółnaga, promieniejąca nieziemską pięknością.
Przerażony patrzę na nią i błagalnie składam ręce, a usta moje szepcą jednę, jedyną prośbę:
— Nie budź się! śpij, jedyna!






MAŁASZKA.



Usiadła sobie na płocie.
Wiatr igrał z jéj spódniczką, odsłaniając nagie, brudne kolana.
Bosemi piętami uderzała takt piosenki, a ręce złożyła bezwiednie, jak do modlitwy.
Ładna była mimo brudu, kurzu i włosów dawno nieczesanych.
Oczy jéj szare, ocienione długiemi rzęsami, patrzyły na świat badawczo, niespokojnie jakoś.
W oczach tego chłopskiego dziewczęcia migały chwilami jakieś zielonawe ogniki.
Tryskała z nich ciekawość i żądza nieznanego.
Usta uśmiechały się nawpół bezmyślnie, nawpół zmysłowo; spadek ramion i zarys bioder, jakkolwiek znaczony ostremi konturami, obiecywał w przyszłości klasyczne prawie kształty.
Nogi ma tylko niekształtne, duże, czerwone; pięty poranione o przydrożne osty i ciernie — za to już nad kostką zarysowuje się silna, choć smukła linia, która mogłaby służyć za model sztucznéj łydki niejednéj tancerce.
Dokoła cisza, spokój wielki, chwilami tylko przerywany odgłosem dzwonków lub nawoływaniem pastuchów.
Był-to wieczór letni, pełen woni i blasków zachodzącego słońca.
Wspaniałe purpurowe promienie ślizgały się po słomianych strzechach nizkich, zapadłych w ziemię chatek, ozłacały drżące liście grusz i dzikich śliwek.
Mała dziewczyna, siedząca na płocie, zdawała się kąpać w tych ognistych blaskach.
Kosmyki jasnych włosków, wysuwające się z krasnéj chuściny, połyskiwały niby szczere złoto i tworzyły nad opaloném czołem delikatną aureolę. Jeden z purpurowych promieni owinął wkoło ramiona dziewczyny; czerwony, wązki pasek słoneczny znaczył również wzdłuż bioder Hogartowską wężową linię...
Ciemne tło lasu, opasującego dokoła wioskę, przecinało horyzont, poza ten las zapadała ognista kula wielka, wspaniale ścieląc swój płaszcz królewski.
Ponad błotnistą drogą na wzgórku nieforemny Chrystus na krzyżu wyciągał drewniane ramiona.
U stóp jego zawiązana dziecięca koszulka świadczyła o pobożności mieszkańców wiosczyny.
Była-to gorąca prośba matki o życie dziecięcia.
Ileż łez gorzkich zmoczyło tę zgrzebną, grubą koszulinę, zaciśniętą rozpaczliwym węzłem naokoło krzyża! Dziewczyna siedząca na płocie przestała wybijać takt piętami i zwolna zapadła w zadumę.
Od strony wioski dolatywał odgłos znanéj piosenki:

„U susida chata biła...”

Jakiś domorosły artysta grał pod lasem, a rzewne, drżące tony płynęły w dal i zdawały się skarżyć, płakać...
Dziewczyna powoli spuściła głowę i wpatrzyła się w ziemię.
Słońce zaszło zupełnie.
Ciemny las zdawał się pochłaniać resztki dogasających promieni.
Promienie cofały się, drżące i jakby zawstydzone, na zachód.

„A u mene sirotynki
Ani szczastia, ni chatynki...”

Mówiły słowa piosenki, któréj nuta dźwięczała w powietrzu.
Małaszka odwróciła głowę.
— To Julek — szepnęła — sierota!
W szepcie tym była jakaś litość ukryta.
Po chwili na drodze od lasu ukazała się postać młodego, bo zaledwie piętnastoletniego wyrostka. Miał na sobie surducik czarny z wytartemi łokciami i wysokie, wykrzywione buty.
W ręku trzymał fujarkę, i idąc, przygrywał.
Ciemne włosy spadały mu na czoło; cudownie piękne, błyszczące oczy patrzyły chmurnie i ponuro przed siebie.
Jakaś nieokreślona tęsknota, ból tłumiony wiał z téj pochylonéj chłopięcéj postaci. Mimo podartego surduta, mimo dziurawych butów, ciekawość kazała odwracać głowę i nie zapominać tego dziwnego wyrazu twarzy.
Chłopak miał rysy regularne, posągowe niemal.
Między brwiami zarysowana zmarszczka i te oczy, tak chmurne jak noc bezgwiaździsta, świadczyły o jakimś bólu i smutku, co trawił tę młodą a przedwcześnie zniszczoną istotę.
Powoli przestał grać i wsunąwszy fujarkę w zanadrze, szedł niezgrabnym, ociężałym krokiem naprzód.
Dziewczyna poprawiła się na płocie i z kokieteryą pociągnęła krasną chustkę na głowie.
Pogładziła włosy i poprawiła koszulinę u szyi.
Nie zważała jednak, że spódnica, zagięta nad kolanem, ukazuje całą jéj nagą nogę i brudne, czerwone kolano.
Chłopiec szedł daléj, nie widząc téj niemytéj Dalili, uczepionéj na chruścianym płocie.
Przechodzić jednak tędy musiał.
— Julku! — zawołała Małaszka.
Stanął i obejrzał się.
— Ach! to ty! — wyrzekł wolno — znów brudna i obdarta, co robisz na tym płocie?
Głos jego brzmiał dźwięcznie i czysto.
Małaszka pokraśniała nagle.
— Myłam się w sobotę — tłómaczyła półgłosem.
— Tak! a dziś wtorek — odrzekł Julek — wstydź się... i chcesz, żebym cię zaprowadził do dworu i pokoje pokazał.
Stał tak naprzeciw niéj i patrzył wprost na jéj czarne i pokaleczone nogi.
— Nie mam butynek, wiesz przecie — szeptała Małaszka.
Ale Julek nie słuchał — wzrok jego rozmarzony błąkał się po ciemniejącém niebie, ślizgał się po ciemnéj linii lasu, aż nakoniec spoczął na głowie dziewczyny. Małaszka patrzyła także w twarz jego.
Oczy dwojga dzieci spotkały się.
I mimowolnym, bezwiednym ruchem wyciągnęli oni ku sobie ręce.
Jasna głowa Małaszki spoczęła na wytartym surducie Julka.
On objął ją spokojnie ojcowskiém jakiémś ujęciem.
Oczy jego zaszły tylko mgłą wilgotną i jeszcze pociemniały — był spokojny, cichy, smutny jak powierzchnia morskiéj głębiny.
Ona — przeciwnie, tuliła się doń namiętnie, drżąc dziwnym, gorączkowym dreszczem.
Zdawało się, że każdy nerw twarzy drży osobno, że po żyłach tego dziecięcego niemal ciała biegnie jakiś strumień gorący, który zapala w jéj oczach te dwa niepoczciwe ognie, płonące w jéj źrenicach.
Czternastoletnie dziewczę zmieniło się w objęciu chłopca na zmysłową, namiętną kobietę.
Ruchami kotki ocierała twarzyczkę swoję o ramię chłopaka — jedna ręka nerwowym ruchem plątała jego ciemne włosy.
Cicho było dokoła.
Na ziemię zdawała się spadać czarna krepowa zasłona.
Noc zarzucała swój welon i szła wolno jak kochanka, którą codzienne schadzki znużyły.
Mrok ten owijał i dwie młodzieńcze postacie, stojące przy sobie w milczeniu, a przytulone jak dwie młode brzozy, którym Bóg kazał wiecznie rosnąć przy sobie. Nakoniec Julek pierwszy ocknął się z téj miłosnéj zadumy.
— Czas mi iść do dworu — wyszeptał, odwracając z niechęcią głowę w stronę, gdzie między drzewami bielały dwie wysokie wieżyczki o śpiczastych dachach.
Małaszka żywo podniosła oczy.
— Do dworu! — powtórzyła — a co ty tam będziesz robił teraz?
Po ustach chłopca przewinął się uśmiech smutny, gorzki — dziwny jakiś.
— Muszę zmywać szklanki i przynosić z kuchni półmiski do kolacyi — wyrzekł, pochylając głowę.
Ale po chwili wyprostował się i odrzucił w tył spadające włosy.
— Och! Małaszko! Małaszko! — zaczął znowu, a oczy jego ożywiały się stopniowo i głęboka bruzda, wyryta między brwiami, znikała jak pod dotknięciem czarodziejskiéj różczki — jaka ty szczęśliwa! ty możesz cały dzień latać po polu i chodzić do boru, gdzie takie wysokie choiny sięgają aż w niebo... Coby ja za to dał, żeby i mnie wolno było siedziéć tam, daleko, w ciemnym borze, wiesz, tam koło mogiły wisielca, taj grać, grać... a potém dumać.
Urwał i wyprostował się — pierś jego zdawała się rosnąć i przepełniać tą tęsknotą swobody, która go trawiła.
Wytarte nitki dworskiego surducika pękały z suchym trzaskiem pod tym nagłym nerwowym ruchem, którym rozszerzały się ramiona chłopca.
Małaszka patrzyła nań zdziwionemi oczyma.
— Koło mogiły wisielaka? ta tam straszy, Julku... w nocy tak jęczy, taj płacze...
— Głupia ty! — odparł Julek — to bór szumi i sosny grają. Ach! jak grają przecudnie! Nad mogiłą jęczy sowa, pewnie dusza wisielaka, a wkoło ciemno, choć oczy wypatrz, nic, nic nie widzisz. A tylko nad tobą niebo i gwiazdy błyszczą, a taka ich moc wielka a takie jasne i czyste...
Małaszka machnęła ręką.
— Jaby wolała być we dworze, tam takie jasne świece jak w cerkwi, a ściany malowane złotem! Widziałam przez szyby.
Julek popatrzył na dziewczynę, ręka opasująca jéj kibić opadła wolno, odsunął się od niéj i rzekł:
— Bywaj zdrowa, ty zagłupia, żeby mnie zrozumiéć.
Odwrócił się i poszedł do dworu.
Małaszka została sama.
Zamyśliła się.
A myśli jéj kręciły się koło tego, co ją zajmowało zwykle, to jest koło dworu i jego mieszkańców.
Mała jéj główka pracowała bardzo. Miała ona dotychczas bardzo niejasne jeszcze pojęcie o tym pałacyku z wieżyczkami i wielkim dwunastostopniowym gankiem. Przerażał ją i zachwycał zarazem. Często, ukryta za gęstym krzakiem berberysu, bez tchu wpatrywała się godzinami całemi w tę wielką białą masę, przecinaną ogromnemi gotyckiemi oknami.
Kolorowe szyby, białe markizy z ponsowemi zębami olśniewały ją... w pobożném uniesieniu składała ręce jak do modlitwy, a oczy utkwione w jeden punkt zachodziły łzami. Siedziała tak cicha i milcząca, jakby przygnieciona tym niegustownym, bez smaku i stylu pałacykiem, który zdaleka błyszczał złoconym herbem, wylepionym na frontonie ganku.
Marzeniem jéj było wejść wewnątrz, choćby do kredensu.
Daléj pragnienie jéj sięgać nie śmiało.
Na samą myśl dostawała zawrotu głowy.
Chciałaby więc tylko wejść do kredensu.
Widziała nieraz wchodzących tam lokai, poważnych lub wesołych, stosownie do usposobienia. Jeden szczególniéj jéj imponował.
Był-to wysoki i barczysty chłop z ogromnemi czarnemi wąsami.
Nazywał się Lawdański, był synem chłopa z poblizkiéj wioski i mówiono na niego zwykle Hryć, ale gdy poszedł do dworu i z chłopca kredensowego stał się kamerdynerem, mówiono nań Lawdański, a często i pan Lawdański.
Miał na sobie szary surdut i kamasze.
Kamasze te miały dwanaście guzików.
Małaszka policzyła te guziki, gdy raz pan Lawdański przyszedł do karczmy i cały kwadrans rozmawiał z arendarzem Szmulem.
Stała obok niego i liczyła srebrne połyskujące guziki. Potém, gdy w nocy poszła zamknąć chlewik i spojrzała przypadkiem na niebo, gwiazdy zmieniały się w jéj oczach na srebrne połyskujące guziki.
Każda gwiazdka miała herb i była wypolerowana, okrągła, błyszcząca.
Zasnęła, myśląc o tych wspaniałych gwiazdkach.
Często widziała wpadające do kredensu dworskie dziewczęta. Było ich trzy, trzy siostry Polikarpa leśniczego. Wybiegały i wbiegały, chichocząc, niby z jakimś pilnym interesem, a właściwie ze śmiechem i zaczepką do lokai.
Miały na sobie białe cienkie koszule i krasne krochmalone spódnice.
Szeleściły niemi, a czerwone szklane paciorki dzwoniły związane na szyi.
Raz jeden Warka, najładniejsza i najsmuklejsza, przybiegła pędem do kredensu, niosąc ze sobą szczotkę, którą codziennie pożyczała, mimo że w garderobie pięć szczotek stało jak wojsko przy ścianie.
Po chwili uciekła, śmiejąc się głośno — za nią gonił pan Lawdański, trzymając w ręku ściereczkę od kurzu.
Warka zatrzymała się koło krzaku i z przechyloną głową zdawała się czekać na nieprzyjaciela.
Małaszka siedząc na zwykłym posterunku, uczuła nagle dziwne ciepło przebiegające jéj żyły.
— Warka! chodź tu! — zawołał rozkazująco.
Warka zawahała się chwilę, widocznie jednak czarne wąsy pana Lawdańskiego miały moc czarodziejską, bo zbliżyła się wolno, bojaźliwie jakoś.
— Głupia ty! — rzekł Lawdański — czego uciekasz?
I objął ją zręcznie, a głośny całus rozległ się w powietrzu.
Małaszce krew purpurową falą zasłoniła oczy, niewidziała nic, siedziała bez ruchu — bez myśli.
Gdy ochłonęła z przestrachu, ani Lawdańskiego, ani Warki koło krzaku nie było.
Wysunęła się na czworakach i stanęła w tém samém miejscu, gdzie przed chwilą wygalonowany lokaj całował dziewczynę.
Krew jéj uderzała gwałtownie do głowy, pulsa biły jak młotem.
Zazdrościła szczęścia téj Warce, która niedość że chodzić mogła po dworskich pokojach, ale jeszcze całowali ją dworscy lokaje!
Jakże nędzną i opuszczoną wydała się sama sobie!
Jakkolwiek miała dopiero czternaście lat, ale była tak wysoka jak Warka, zęby miała bielsze i czuła się o wiele piękniejszą od niéj.
Jéj dotąd nie całował nikt, nikt prócz ordynarnych wiejskich chłopaków, nieuczesanych, nieumytych, w płóciennych spodniach i z bosemi nogami.
Zamyśliła się i posmutniała bardzo.
Na ziemi, pomiędzy gęstą trawą zaczerwieniło się coś nagle.
Małaszka schyliła się skwapliwie.
Co to być może?
Przecież to nie jagoda. Jagody nie rosną na równych, strzyżonych trawnikach dworskich.
Ach, to paciorka!
Jedna, druga, trzecia... cały ich sznurek rozsypany, zerwany widocznie z szyi dworskiéj dziewczyny.
Małaszce serce biło gwałtownie.
Zebrała paciorki i pobiegła do chaty.
Tam nawlekła je uważnie, zostawiając największe na sam środek. Gdy się w nie ubrała, chodziła dumnie, z głową zadartą wysoko — zupełnie jak pan Lawdański, gdy włożył pierwszy raz kamasze o srebrnych guzikach.
W tym to czasie rzuciła siéć kokieteryjną na Julka, chłopca kredensowego.
Poznała się z nim łatwo, bo chłopak często chodził do wsi, a częściéj jeszcze do karczmy po wódkę dla lokai. Ponieważ był sierotą, a właściwie nieślubnym synem jednéj z dziewczyn, odtrącany przez wieś całą, rad był znaleźć jakieś przychylne serce i dobre słowo.
Gdy Małaszka pierwszy raz zbliżyła się ku niemu, przyjął ją z radością nawet — jego poczciwa, smutna natura nie przypuszczała nawet, że ta jasnowłosa dziewczyna, w zgrzebnéj koszuli i ze sznurkiem potłuczonych paciorek na szyi, używa tylko jego niepozornéj i nicnieznaczącéj istoty do swych tajnych i przewrotnych celów.
A jednak ta bosa i brudna dyplomatka zawstydziłaby może sztuczkami i fortelami swemi Metternicha, a może i Żelaznego księcia w Berlinie.
Powoli potrafiła przywiązać do siebie smutnego chłopca, który choć czuł, że go ciasny umysł dziewczyny zrozumiéć nie jest w stanie, lgnął do niéj z każdym dniem więcéj.
Obiecał jéj nawet pokazać pokoje, jeśli państwo wyjadą, a Lawdańskiego w kredensie nie będzie. Tego tylko pragnęła teraz Małaszka.
Jak widzimy, pragnienia jéj rosły, a ciekawość nie ustawała.
Zamało jéj było widziéć dwór powierzchownie — podkradała się w nocy pod wielkie gotyckie okna i chciała przez szare płócienne rolety dojrzéć, co się dzieje wewnątrz.
Czasem udało się jéj dojrzéć, jak przez otwarte naoścież podwoje ganku schodziła młodziuchna trzynastoletnia dziewczynka w błękitnéj sukience, a potém wolno i poważnie obchodziła trzykrotnie trawnik i wracała do domu.
Dziewczynka ta miała bladą, mizerną twarzyczkę, rzadkie jasne włoski i chude alabastrowéj białości rączęta.
Stąpała wolno w swych błękitnych ażurowych pończoszkach i czarnych pantofelkach; była tak nikła i wątła, że zdawało się, iż najlżejszy podmuch wiatru uniesie ją do góry.
Przestraszyła się raz okropnie żaby i krzyknęła z trwogi.
Czémprędzéj wróciła do pokoju, unosząc w rękach falbany krótkiéj sukienki i gubiąc po drodze haftowaną chusteczkę.
Małaszkę paliła głucha, niewytłumaczona zazdrość.
Ach! miéć taką sukienkę, takie trzewiki!... Jakaż szczęśliwa ta blada, jasnowłosa panienka! Te niebieskie falbany i haftowane kreski zdawały się jéj skarbami bez ceny.
Ileż ona więcéj skarbów posiadała! miły Boże! A najprzód te włosy miękkie, długie i gęste; dwie śliczne kosy sięgające do kolan, a potém te dwa sznury perłowych zębów, błyszczących w czerwonéj ust oprawie! A weźmy w dodatku silnie rumiane policzki, wspaniałe ramiona i biodra, śmiałe linie gorsu i to bogactwo zdrowia, jakie śmiało się z całéj jéj postaci.
Blada panienka zdawała się jakiémś mglistém widziadłem wobec téj wiejskiéj jagody, tak strojnéj w najpiękniejsze, bo ręką bożą stworzone powaby.
Ale Małaszka była nieczuła na swoje wdzięki. Radaby urodzić się garbatą i ślepą, byle chodzić tak koło trawnika w niebieskiéj kaszmirowéj sukience i skórkowych pantoflach. Jaki szczęśliwy ten Julek! — on chodzi w surducie! I ten wytarty surdut kredensowego chłopca miał dla niéj znaczenie wielkie.
To było przecież ubranie dworskie!
Dlatego to ocierała twarzyczkę swoję o zatłuszczony przód surduta, wciągała w siebie z lubością tę woń wilgotną, niezdrową, jaką przesiąkają suknie sług przeznaczonych do zmywania talerzy.
Zdawało się jéj, że rozróżnia gatunki i smak potraw, których plamy świeciły się na ciemném suknie.
Prócz tego zdawało się jéj jeszcze, że choć w części zbliża się do dworskich dziewcząt.
Wszakże Warka tuliła się tak samo do ramienia Lawdańskiego.
Wprawdzie Julek nie był Lawdański, ale zawsze był to już sługus dworski, ktoś z pałacu, z kredensu...
Niecierpliwiło ją tylko, że nigdy jéj nie pocałował.
Nie dlatego, ażeby go kochała i całus ten uważała za wynik wzajemnéj miłości, broń Boże! ona pragnęła uścisku tego, aby dorównać choć w części Warce, którą widziała całowaną tam, koło krzaku berberysowego...
Zdawało się jéj, że pieszczota ta inaczéj smakuje niż te całusy dawane i kradzione przez chłopaków bosych w gęstwinie lasu, gdy szli razem po czernice.
Była pewną, że stanie się z nią coś nadzwyczajnego, coś, co ją uspokoi, zadowolni choć chwilowo.
Tymczasem Julek mówił jéj o szumie sosen w lesie, o gwiazdkach na niebie, a ona w szumie lasu słyszała zawsze głos Lawdańskiego, a w świetle gwiazd widziała błyszczące liberyjne guziki...
Nie rozumieli się.
On marzył o swobodzie, o borze, gdzie niebotyczne drzewa wieczną prowadzą rozmowę, o tém jasném niebieskiém sklepieniu, po którém płynęły chmury jak stada gołębi; ona zaś — o ciemnéj brudnéj izbie kredensowéj, o popękanym suficie i tém powietrzu pełném tłustych korzennych wyziewów.
On dążył jak orzeł ku górze, pragnął powietrza, przestrzeni, wyrywał się z klatki i tęsknił za wolnością; ona przeciwnie, z téj wolności chciała zakuć się w pęta, z szerokiego świata zamknąć się w klatce o gotyckich wieżyczkach.


∗                    ∗

Zostawiliśmy bohaterkę naszą stojącą wśród błotnistéj, samotnéj drogi i zamyśloną głęboko...
O kilka kroków od niéj duży czarny wieprz drzemał w kałuży.
Chłodno mu było i spokojnie, przewrócił się więc na drugi bok z widoczném zadowoleniem.
Nagle od strony pola doleciał gwar, z początku niewyraźny, potém coraz głośniejszy.
Gwar ten płynął w powietrzu i dzielił się na głosy.
A nie był to harmonijny akord.
Prym wiodły cienkie kobiece soprany i przygłuszały poważne męzkie basy, barytonom nie dając odezwać się nawet.
W gwarze tym była kłótnia, zgoda, przyjaźń i nienawiść.
Był to chór kilkudziesięciu ludzi, zmuszonych żyć obok siebie.
Kochali się i nienawidzili, kłócili się i godzili — wszystko brzmiało w tym gwarze płynącym wśród ciszy letniego wieczora.
To gromada powraca z pola.
Przodem idą baby.
Chustki poprzekręcane na bakier, policzki zapadnięte, rzadkie kosmyki, wysuwające się za uszami, przystrzyżone w tak zwaną „dolę,” piersi wyschłe — oto wszystko.
Idą boso, zgarbione — brzydkie.
Jedne milczą uparcie, drugie się kłócą, giestykulając przytém z zapałem wielkim.
Robią sobie wzajemne zarzuty, wymówki.
Za niemi w gromadce zbitéj suną dziewczęta.
Są tam i ładne i brzydkie, u niektórych oczy świecą jak gwiazdy, a malinowe usta śmieją się bezmyślnie.
Wszystkie mają zgrzebne koszule, spięte na guziczek i rozchylone cokolwiek na piersiach. Oddychają swobodnie, szeroko — nieściśnięte pętami stalowych sznurówek.
Idąc, kołyszą się z harmonijnym wdziękiem, przyczém spódnice falują miarowym ruchem; stąpają pewnie, śmiało swemi dużemi czerwonemi nogami, wchodząc bez trwogi w błoto i zakasując przytém bez najmniejszéj żenady swe płócienne spódnice.
Za niemi idący parobcy nie okazują najmniejszego zachwytu na widok tych ponęt, odsłanianych z taką dziecięcą prostotą; przywykli do tego bogactwa form — świetny kształt tych nagich, o miedzianych połyskach nóg, nie olśniewa ich, nie nęci...
Miejski gogo stanąłby zachwycony i rzekłby: „très chic.” Hryć i Orchim idą niewzruszeni, rozmawiając o gruntach i Niemcach kolonistach, których jasny pan od miesiąca pod lasem osadził.
„Miemcy” karczują las przy zegarkach i w butach...
Rzecz godna bliższéj uwagi.
Gromada zbliża się do wsi — jeszcze kilkadziesiąt kroków, a przejdą mimo przydrożnego krzyża.
Na krzyżu biały Chrystus w niekształtnéj cierniowéj koronie wyciąga niecierpliwie ramiona.
Radby pobłogosławił téj spracowanéj gromadce, która błyszczy jeszcze zdaleka kroplami potu, wyciśniętemi przez pracę.
Małaszka podniosła głowę, ocknęła się z zadumy.
Do uszu jéj doleciał gwar, poznała głosy — wywinęła w ręku trzymaną chuściną, jak powitalną chorągwią, i puściła się naprzeciw gromady.
Cała rozpasana chłopska natura ocknęła się w niéj na widok téj masy zgrzebnych koszul i nóg bosych.
Zapomniała na chwilę o dworze i o Julku — śpieszyła do swoich.
Biegnąc, wskoczyła w kałużę, uderzyła zbłoconą nogą drzemiącego wieprza, a dokonawszy tego chwalebnego czynu, popędziła co tchu z zapałem godnym lepszéj sprawy.
Na samym przodzie gromady idzie Iwanycha, duża, rosła chłopka, o siwiejących włosach i ciemnych, zapadłych oczach.
To matka Małaszki.
Zresztą łatwo to poznać po sposobie, jakim się wita z córką.
Wymierza jéj porządnego kułaka i najspokojniéj wraca do rozpoczętéj rozmowy.
Małaszka zdaje się jednak niebardzo obrażona tym dotykalnym dowodem matczynéj miłości, bo roześmiawszy się idzie, podskakując, ze swą rodzicielką.
Gromada przechodzi koło wielkiego zapadłego w ziemię budynku, którego krzywe małe okienka, zalepione papierem, spoglądają na świat niemiło jakoś.
Zczerniała słoma wisi wielkiemi płatami naokoło dachu, wygląda jak wielka dziurawa płachta, którą przyodziała się żebraczka.
U przegniłych słupów uwiązane konie z wózkami i biedkami, pospuszczały smutne łby, rozmyślając nad przewrotnością świata.
Dokoła kałuże cuchnące, wstrętne...
Na jednéj z nich rzucona kładka służy obecnie za ruchomą huśtawkę dwóm żydowskim bachorom.
Bachory skaczą, śmiejąc się i krzycząc, a każdy ruch kładki — to porcya błota, obryzgująca ich rumiane twarzyczki.
Opodal stado gęsi poważnie naradza się nad wycieczką do dworskiego ogrodu.
Budynek ten — to karczma, siedziba siwowłosego arendarza Szmula, sławnego koniokrada na całą okolicę.
Siedzi tu od dziada pradziada.
„Zasiedział” już miejsce i nikt go ruszyć nie jest w stanie.
Następca wie napewno, że cała chudoba jego poszłaby z dymem, podpalonoby karczmę z pewnością.
Nikt się więc nie kusi o arendę horodyską, a choć intratna, bo droga do kolei przechodzi tuż koło karczmy — nikomu przez myśl nawet nie przejdzie podkupić Szmula.
Zresztą jaśnie pan go lubi — o! nawet bardzo lubi.
Szmul go kradnie, ale cóż robić? Przynajmniéj konie mogą w stajni stać bezpiecznie — a i to coś znaczy.
Szmul ma siedmiu synów, sławnych siedmiu końskich złodziei.
Jest z nich dumny!
Ci synowie stanowią rozkosz jego życia, podporę jego starości.
Od kilku dni wszakże krążą głuche wieści, a niepokojące bardzo.
Mówią, że jaśnie pani postanowiła usunąć Szmula z karczmy.
Miano oddać arendę karaimom, którzy się zemsty Szmula nie bali.
Trzeba zbadać rzecz na gruncie.
Dlatego to cała gromada ciśnie się do karczmy, zamiast powracać do domów.
Na czele Iwanycha, a tuż za nią Małaszka. Szmul przyjaźnie wita wszystkich, uspakaja bardziéj zatrwożonych — wzrusza ramionami i wogóle ma pewną siebie minę.
Gospodarze i gospodynie zasiadają ławy, kładąc ręce na stołach. Rozszerzają o ile możności łokcie i spoglądają z zadowoleniem po brudnych ścianach izby. Dziewki zbiły się w jeden kąt, jak stado owiec, i popychają się nawzajem. Popychanie owo stanowić ma najwyższy szczyt wdzięku i kokieteryi. Wszyscy chwytają blaszane miarki i raczą się palącym przysmakiem.
Wnuczek Szmula, pejsaty piętnastoletni wyrostek o twarzyczce cherubina i przejrzystém wejrzeniu, rozlewa wódkę, starając się napełniać tylko przez pół blaszanki.
Szmul oparł się o ścianę, i gładząc siwą brodę, rozmawia z dwoma na koléj śpieszącymi żydkami.
Na dworze ściemniło się zupełnie, jedna naftowa lampeczka, przybita wysoko, oświetla słabo wnętrze karczmy.
Pełno tam gwaru, hałasu i dymu.
Ostra woń wódki, zmieszana z zapachem cebuli i swędem kopcącéj lampki, tworzy przygniatającą atmosferę.
Coraz głośniéj, coraz gwarniéj i ciemniéj. Z kątów wyrywa się chwilami przyciszony chichot dziewczyny, lub głośny odgłos pocałunku. Gospodynie kiwają głowami i przekręcają chustki na ucho.
Wszystkie te twarze płoną, oczy się iskrzą, usta drżą od wewnętrznéj gorączki.
Jakiś żar czuć w téj dusznéj, ciemnéj izbie — coś, co przyśpiesza obieg krwi, oczy mgłą zasłania.
Zda się, że chmury wódki pływają w powietrzu, wszystko tonie w téj mgle niewidzialnéj dla oka, ale tłoczącéj piersi, przygniatającéj mózg człowieka.
Na środku Szmul poważny, spokojny, ze swą siwą brodą i profilem patryarchy. Na ławce pod ścianą siedzi Małaszka.
I jéj policzki płoną, wilgotne usta drżą, czerwieniąc się koralową barwą.
Wielkie siwe oczy otwarła szeroko i wpatruje się w ciemny brudny sufit karczmy.
Pod wpływem wódki, któréj matka nie żałuje swéj doni, po głowie dziewczyny przesuwają się tysiące myśli.
Nizka, zapadła karczma przemienia się w pałacyk o smukłych gotyckich wieżyczkach; brudna izba jest nagle wspaniałym złoconym pokojem, tak wysokim jak cerkiew.
Naokoło pali się sto świec dużych woskowych, w drewnianych ogromnych lichtarzach.
Ona sama siedzi na miękkiém krześle i ustrojona w błękitną suknię, zajada chleb wypiekany z jabłkami i hreczane pierogi ze śmietaną...
Pan Lawdański stoi przed nią i woła tak, jak na Warkę pod krzakiem berberysu:
— Chodź tu, głupia! chodź tu!...
I Małaszka posłuszna pragnie wstać i pójść za tym świetnym i błyszczącym lokajem, ale nagle nogi się jéj plączą, siły ją opuszczają i pada na ziemię.
Iwanycha wzrusza ramionami i dla otrzeźwienia daje porządnego kułaka leżącéj pod ławą dziewczynie.
Widząc, że nie skutkuje, odwraca się obojętnie i pije daléj.
Tu i owdzie zaczynają się kłótnie, występują dawne urazy, zapomniane waśnie: dziewczęta się śmieją i popychają coraz bardziéj; chłopcy stają się śmielsi i nacierają zblizka.
Ciemność panująca w karczmie, kłótnie, wrzaski — wszystko usposabia gromadę bardzo wesoło.
Dobrze im i błogo w tym zaduchu i ciasnocie. A na dworze cudowna noc letnia rozsnuwała swój ciemny welon, tkany brylantowemi blaski. Drzewa szumiały i kłoniły gałęzie ku ziemi. Cała natura usypiała zwolna, jak dziecię, które pieśń matki do snu kołysze.
Od strony lasu dolatywała znów smutna nuta piosenki:

„U susida chata biła...”

Widocznie Julek ukończywszy swą pracę, szedł dumać nad mogiłą wisielca, a potém grać... grać...
Nad drogą biały Chrystus napróżno wyciągał ramiona.
Ludzie, których chciał po pracy błogosławić, śmieli się i kłócili w ciemnéj karczemnéj izbie.
Nieforemne usta Chrystusa zdawały się szeptać:
„Przebacz im, Panie, bo nie wiedzą, co czynią...”
Po téj nocy letniéj minęło lat cztery. Zbiegło szybko jak mgnienie oka, jak błyskawica prująca ciemne chmur kłęby.
We wsi nie zmieniło się nic na pozór. Też same zapadłe chaty, te same zczerniałe strzechy i cuchnące dokoła kałuże.
Też same dzikie grusze wiodą między sobą ciche rozhowory, trzęsąc poważnie drobnemi liśćmi.
Na wzgórku z pomiędzy ciemnéj zieleni bieleją gotyckie wieżyczki i skrzypią żelazne chorągiewki.
Opodal wsi karczma patrzy wciąż zyzowatemi oczkami i zda się liczyć, ilu to ludzi przemieniła w bydlęta pod swym zczerniałym sufitem.
Wszystko tak samo, tylko trawa przydrożna bardziéj wyschła, wydeptaną przez gęsi arendarza — tylko baby na wsi chylą coraz więcéj głowy i ramiona, a w „dolach” tych bosych kobiet srebrne nici połyskują.
Wszystko tak samo — tylko Chrystus, zniechęcony, ma jakiś wyraz zmęczony; czoło chmurne pod Swą cierniową koroną zwiesił ku ziemi — snać długo czeka, wyciągając z błogosławieństwem ramiona.
Gromada nie śpieszy po pracy do smutnego Chrystusa, w karczmie u Szmula jak przed czterema laty szuka zapomnienia i odpoczynku po całodziennym znoju.
Dziewczyny tylko wyrosły i gibkie jak trzciny kołyszą się miarowym ruchem, idąc błotnistą drogą.
I Małaszka urosła — jak sosenka prosta, smukła i w młodość strojna.
Włosy miękkie, długie, jasne, owija naokoło głowy, tworząc tym sposobem dyadem królewski.
Oczy zielonawe patrzą z pod długich ciemnych rzęs, mieniąc się kameleonowemi barwami.
Usta rozchylone, zmysłowe, z kącikami do dołu spuszczonemi.
Te kąciki nadają twarzy dziewczyny jakiś dumny, hardy wyraz.
Głowę nosi wysoko, klasycznie; piękna to głowa, osadzona na gibkiéj gładkiéj szyi; rozchylona koszula znaczy kontury piersi czystéj, dziewiczéj...
Równe, proste plecy łączą się harmonijnym łukiem z linią rąk i znaczą śliczne wygięcie spadzistych ramion.
Biodra śmiało zarysowane odcinają stan i w dalszém przedłużeniu tworzą iście posągowe kształty.
Jakiś czar młodości, urok nieprzeparty wieje z téj boséj krasawicy, gdy stanie z odkrytą głową w jasny wiosenny dzionek i rumianą twarz swoję ku słońcu obróci.
Snopy światła migają po rysach dziewczyny, potok jasności oblewa ją wokoło, uwydatnia jéj rysy — ona stoi niewzruszona, uśmiechnięta, pewna siebie i téj chłopskiéj urody, nielękającéj się dnia białego.
Kocha się w niéj wieś cała — ona patrzy na rozkochanych swemi zielonemi oczami i wzrusza ramionami.
Jeden Julek tylko ma łaski u niéj.
Julek zmienił się także bardzo.
Zmężniał, pochylił ramiona — zestarzał się jakoś.
Dziewiętnastoletni chłopak miał chód, ruchy, spojrzenie siwowłosego starca.
Nie chodził już grywać smutnéj piosenki nad samobójczą mogiłą — nie miał czasu.
Przeniesiono go z kredensu do stajni.
Nie miał bowiem najmniejszéj „prezencyi” na lokaja.
Tak zdecydowała jasna pani.
Jasna pani lubiła, aby wszystko miało odpowiednią „prezencyę.” Przypatrzywszy się uważnie szerokim plecom chłopca, wyrzekła stanowczym głosem rozkaz przeniesienia go z kredensu na kozioł.
Jego rozłożyste plecy mają szyk potrzebny tylko dla furmana, na pokoje są zawielkie — „szokują” swemi rozmiarami.
Przeznaczono więc Julka do „karych” — tych małych starych koni, któremi wożą guwernantkę i jaśnie panienkę do kościoła.
Jasna pani ma osobny ekwipaż à la Daumont, z dżokiejami w ponsowych kurtkach i blachach herbowych na ręku.
Trzaskają z krótkich biczyków i pędzą przez wieś, obryzgując błotem blade, zamorusane twarzyczki dzieciaków bawiących się pod płotem.
Julek nie ma wszakże ponsowéj kurtki, ani złoconéj blachy — zaszczytne te oznaki zostawiono dla dwóch rosłych Niemców, wybranych z nowozałożonéj kolonii pod lasem.
Szerokie bary polskiego chłopca nie mogły się pomieścić w małpiéj dżokiejskiéj kurtce. Niemcom natomiast bardzo w tym stroju do twarzy.
W swéj piaskowéj liberyi, w szarym płaszczu z peleryną i wysokim kapeluszu siedzi nasz chłopak na wysokim koźle zielonawego koczyka i wywija długim batem nad czworonożnemi inwalidami.
Jest jak zawsze smutny i chmurny; teraz nawet chmurniejszy jak przed czterema laty — zakuto go w formalną liberyę, włożono na niego kajdany.
Wysoki kołnierz piaskowéj kamizelki gniecie wspaniały kark jego — atletyczne to ciało chyli się pod ciężarem kilku łokci sukna. Siedzi prosto, niewzruszony, stosujący się jak automat do wszystkich kaprysów guwernantki lub zdenerwowanéj i wiecznie choréj jaśnie panienki.
Jaśnie panienka wybujała jak młoda topolka, ale zbladła jeszcze bardziéj. Chorowita jéj cera odbija jakimś trupim połyskiem od błękitnych tkanin, które owiewają jéj chudą i wynędzniałą postać. Boi się i lęka wszystkiego. Dawniéj żaba sprawiała jéj odrazę, dziś krzyczy za każdém silniejszém wstrząśnieniem powozu. Gdy wjadą w kałużę — zamyka oczy, a usta szepcą mimowoli: Notre père, qui est aux cieux...
Mimo téj bladéj cery i kaszlu, który wstrząsa jéj piersią, roje „epuzerów” kręcą się dokoła.
Nędza i ubóstwo fizyczne nie przeraża tych „rozkochanych.” Jedynaczka, trzy wsie i jedno miasteczko!
Mówią, że zaręczona. Młody hrabia Jerzy, piękny brunet, właściciel cudnych wąsów i olbrzymich długów, posiada serce milionerki. Przyjeżdża często do pałacu i przesiaduje po dni kilka.
Chodzi wtedy po ogrodzie z narzeczoną i uśmiecha się do niéj. Kocha się w samym sobie i z zadowoleniem spogląda na jasne letnie garnitury, które leżą na nim z nieposzlakowaną elegancyą.
Cieniutką hebanową laseczką uderza po końcach lakierowanych bucików i bawi znudzoną pannę opowiadaniem o olbrzymich bazarach wiedeńskich, gdzie wszystkiego, prócz rozumu, po niepraktykowanie nizkich cenach dostać można.
Chodzi więc tak ta kochająca się para po gładkich alejach parku i ziewa ukradkiem, dopatrując w sobie braki i czyniąc w myśli uwagi nad rozkoszą chwil przedślubnych.
Z poza sztachet błyszczą dwie zielonawe źrenice i zdają się pochłaniać tych dwoje elegancko przystrojonych ludzi, idących obok siebie...
To Małaszka, któréj wiek i wzrost nie dozwala przesiadywać już pod krzakiem berberysu; musi się więc zadowolnić staniem koło sztachet i przypatrywaniem się wewnętrzności parku.
Jak widzimy, przez lat cztery dziwaczna natura dziewczyny nie zmieniła się w niczém. Ta sama myśl, taż sama żądza trawiła tę młodą duszę, ukazując jéj świat nieznany, a na zawsze dla niéj zamknięty.
Na zawsze? — o! nie! to być nie może, to być nie powinno. Ona wiedziała, była pewną, że ten czarodziejski Sezam otworzy przed nią swe podwoje; ona miała to głębokie przekonanie, że i jéj bose nogi deptać będą kiedyś miękkie kobierce, a płonące lica odbiją się w wielkich zwierciadłach.
Jak się to stanie, o tém nie wiedziała. Nie zastanawiała się wcale, czy to los, czy cokolwiekbądź innego ułatwi jéj wejście po dwunastu stopniach oszklonego ganku; a choćby widziała na szczycie tych stopni topór kata, oczekujący na nią, onaby przecież tam poszła, gnana jakąś nadludzką siłą, straszną gorączką, która płonęła w jéj łonie.
Przeczucie nie zawiodło jéj, weszła po czerwoném suknie, zaścielającém wschody; wiodło ją przeznaczenie w postaci Julka, który na swoję i jéj zgubę otwierał przed nią dworskie podwoje.
A stało się to dziwnie szybko, ku wielkiemu zdziwieniu całéj wsi, a nawet i saméj Małaszki.
Julek od lat kilku pokochał jasnowłosą dziewczynę.
Kochał ją dla téj prostéj przyczyny, że nie miał nikogo innego do kochania. Były to jedyne usta, które się doń uśmiechały, — jedyna główka, która chętnie garnęła się do jego ramienia.
Choć Małaszka była gospodarską córką, a on biednym sierotą, jednak uważał ją zawsze za swą przyszłą żonę. Czuł przecież, że żonę miéć musi — a któż inny miał nią być, jeśli nie to jedno dziewczę, które z nim letniemi wieczorami rozmawiało w dworskim sadzie?
Między dworską służbą nie miał ani jednego przyjaciela, nikogo, ktoby doń przyjazném słówkiem przemówił lub mile pozdrowił. Dnie całe spędzał sam, krzątając się koło koni lub czyszcząc uprzęże.
Jaśnie panna rzadko wyjeżdżała — czasem po południu na spacer. Wieczory zaś i noce spływały mu samotnie w stajni, bo do czeladniéj izby chodzić nie chciał. Chichot dziewek i gruby zmysłowy śmiech mężczyzn raził go niemile. Był więc sam, smutny, milczący. Oddalać się od dworu nie mógł, służba mu na to nie pozwalała; siedział więc długo w nocy na progu stajni i patrzył w ciemne niebo, na którém świecił srebrny miesiąc.
Było mu wtedy tak ciężko, tak łzawo, że radby szlochał jak dziecko. Opierał głowę o twardą futrynę drzwi i tulił się do drzewa, jak małe chłopię do matki.
Potrzebował łona, na któremby mógł złożyć zmęczoną głowę swoję, — serca, którego bicie czułby przy swojém, — miękkiéj dłoni w swém ręku, ciepłego ramienia dokoła szyi...
W takiéj chwili bezgranicznéj tęsknoty zapragnął miéć przy sobie na zawsze jasnowłosą dziewczynę, która lat temu cztery, siedząc na przydrożnym plocie, wołała: „Julku!...”
Nie miał jednak ani chaty, ani dachu, pod który mógłby towarzyszkę swego życia zaprowadzić.
Zasłużeni lokaje mieli na wsi chaty i po kilka morgów gruntu, ale na to potrzeba było froterować pokoje i trzepać dywany po lat dwadzieścia, a czasem i więcéj.
Zkądże więc Julkowi marzyć o podobném szczęściu!
Jedna wszakże noc jesienna przyniosła mu na czarnych skrzydłach swoich to szczęście, do którego wzdychał.
Było to w listopadzie, w tym brzydkim jesiennym miesiącu, pełnym błota, deszczu, niezdrowéj wilgoci.
W listopadzie podobno anioł śmierci schodzi na ziemię i zabiera ze sobą dusze biednych suchotników, którzy drżą, kaszląc za zbliżeniem się wilgotnéj szaréj sukni anioła.
Niektóre dusze pozostają jeszcze w tych wątłych zniszczonych ciałach do przyszłéj jesieni.
Mroźny anioł sądzi, że niedość cierpiały, a może daje się ubłagać kochającéj matce lub łzom narzeczonego. Nie wiem, co silniejsze — tylko to wiem na pewno, że każde z tych nieszczęśliwych cierpi więcéj, niż przynosi swém przedłużoném istnieniem rozkoszy.
Dlatego to sądzę, że wysłannik Boga jest raczéj surowym sędzią, mierzącym karę, niż litościwym duchem, rozrzewnionym prośbą zatrwożonego serca. W pałacyku o gotyckich wieżyczkach odgrywała się właśnie wśród ciemnéj listopadowéj nocy nierówna walka, toczona u bogatego wezgłowia rzeźbionego łoża.
Na łożu tém, wśród chmur batystu i koronek, spoczywała blada, wynędzniała dziewicza twarzyczka.
To milionerka — narzeczona, schwycona wśród swych lat szesnastu przez ową okropną hydrę, nazwaną chorobą piersiową.
Nie ma jeszcze suchot, ale bardzo groźne zapalenie płuc przykuwa ją od tygodnia do łoża. Dwóch doktorów, sprowadzonych z odległych stron, czuwa dzień i noc koło choréj. Wyczerpują wszystkie środki ratunku, kłócąc się i rzucając na siebie nienawistne wejrzenia. Jasna pani jest „wyczerpaną.” Upada ze znużenia, gdyż trzy razy dziennie wchodzi do pokoju córki. Ta atmosfera lekarstw zabija ją; czuje, że jeśli to dłużéj potrwa — ona sama się rozchoruje.
Zapewnia o tém mdlejącym głosem, poczém odchodzi do swego buduaru, szeleszcząc trenem jedwabnego szlafroka. W sercu téj matki nie tleje iskra prawdziwéj miłości, ona nie zawiąże bielizny swéj córki dokoła drewnianego krzyża, jak to czynią bose wiejskie matule. Najwięcéj, układając się do snu, wzniesie głowę strojną w koronkowy czepek, i spoglądając na hebanowy krucyfiks, wyszepce: „Seigneur! sauvez mon enfant!” poczém zaśnie spokojna, zostawiając troskę najemnym sługom i płatnym doktorom.
Jaśnie panienka miała się źle, źle bardzo.
Spocona, rozpalona, leżała na samym środku łóżka, z wyprostowaném ciałem, z rękami wyciągniętemi; głowę, opartą na poduszce, pochyliła na piersi. Oddychała ciężko, otwierając co chwila blade bezbarwne oczy, przysłonięte mgłą jakąś. Otwierała usta dla przyjęcia podawanych lekarstw, ale czyniła to machinalnie, bez chęci wyzdrowienia, widocznie życie zmęczyło to biedne, nędzne stworzenie.
Niebieskie światło lampy rzucało blady cień na czyste dziewicze skronie; kaskada jasnych włosów, rozsypana na poduszkach, chłonęła te błękitnawe blaski i żółta barwa włosów nabierała pod wpływem tego światła zielonych odcieni. Na dworze noc ciemna i wilgotna rozpościerała panowanie swoje. Deszcz lał wielkiemi strumieniami, bijąc w duże gotyckie okna. Niebo topniało na wodę, monotonny odgłos deszczu wdzierał się do sypialni choréj. Wśród téj monotonności pręgi wodniste biły bez końca o wysmukłe wieżyczki i wyniosłe topole, rosnące dokoła pałacu. Chmury skupiły się ponad wioską i zawisły ciężko, nizko — tuż nad słomianemi strzechami chatek.
Nagle chora podniosła głowę, zabrakło jéj oddechu; na czole biednéj dziewczyny wystąpiły fioletowe pręgi, piersi wygięły się lekkim łukiem.
Kaszel zmienił się w świst, a odgłos jego przerażająco rozległ się po złoconéj wysokiéj sypialni.
Zdawało się, że z każdą chwilą czysta dusza dziewczęcia uleci w wilgotną ciemną dal, — uleci, aby nie powrócić więcéj.
Lekarze z trwogą spojrzeli po sobie.
Kazali zbudzić jaśnie panią, a sami przystąpili do cichéj narady. Po chwili sypialnia choréj zaczęła napełniać się ludźmi. Tuż przy łóżku stanęła nakoniec matka, zaspanemi oczami wpatrując się w córkę. Białe kaszmirowe okrycie spadało z jéj ramion, pełna była jeszcze ciepłéj sennéj woni i nocnych marzeń. Chyliła się nad córką, nie mogąc zrozumiéć, żeby tak źle było. Lekarze przystąpili, a zbadawszy bliżéj stan choréj, orzekli, iż tylko użycie jodu ocalić może tę konającą kobietę. Należało jednak się śpieszyć, śpieszyć się bardzo. Półgodzinna zwłoka — a za nic ręczyć nie mogą. W domowéj apteczce okazał się brak tego środka. Wyczerpano go. Do miasteczka było pięć wiorst. Tam i napowrót przejechać pięć wiorst w noc tak ciemną — przejechać tak szybko, kto się na to odważy? Do sypialni choréj wszedł jasny pan, wysoki, dumny szlachcic z siwiejącą głową. Wysłuchawszy rzecz całą, wyszedł śpiesznie i kazał zbudzić dżokiejów. Tymczasem Lawdański powrócił z niczém; Hans i Franz byli widocznie na wsi, uznając za stosowne użyć przyjemniéj wieczornych i nocnych wakacyj, niż chrapać w stajni, pilnując pańskich koni.
Furman pana, Hieronim, był starym zniedołężniałym człowiekiem — jego posłać? miły Boże! wróciłby pojutrze z rana.
— Cóż robić? — pyta z rozpaczą jaśnie pan, stojąc w otwartych drzwiach swojéj kancelaryi.
Drzwi te prowadziły do kredensu. Słabe światło tlejącéj na kominku kłody rzucało niepewne cienie na wielką kredensową izbę. Pod ścianami cztery tapczany lokai z porozrzucaną pościelą. Na środku stali lokaje w naprędce narzuconych sukniach, z rozczochranemi włosami i zgłupiałemi minami. Wśród nich Lawdański z twarzą obojętną, znudzoną. Zdawał się nie dostrzegać niepokoju, malującego się w rysach jego chlebodawcy.
Ten jasny pan, płacący tyle pieniędzy, sprawiający migdałowe surduty i ponsowe kurtki swéj służbie, stał teraz na progu ciemnego pokoju smutny i zgnębiony, a niedaleko konała jego jedyna córka, milionerka, i skonać mogła dla braku jedynego środka ratunku.
— Co robić? — powtórzył jasny pan, spoglądając na zaspanych lokai — który z was pojedzie, może ty, Bazyli?
Głos dumnego szlachcica stawał się miękkim, cichym, jak prośba dziecka. Bazyli zakłopotany podniósł głowę, chciał coś przemówić, — nagle wysoka ciemna postać zarysowała się w półcieniu.
— Niechaj jaśnie pan pozwoli, ja pojadę.
Czerwonawy blask dogasającego ognia oświetlił bladą twarz i czarne oczy przybyłego. Patrzył w ziemię i w ręku miał szarą czapkę. Zdawał się być onieśmielonym obecnością pana i wzrokiem lokai, którzy go z niechęcią od stóp do głów mierzyli.
Mimo to stał tuż przed panem i powtórzył raz jeszcze:
— Ja pojadę.
Był-to Julek, który posłyszał od Lawdańskiego o żądaniu doktora i niebezpieczeństwie, w jakiém znajdowała się panienka. Szlachetna natura chłopca oburzyła się na obojętność, z jaką Lawdański opowiadał smutne wieści w piekarni. Przyszedł tam przypadkowo po ogień do fajki i zastał nawpół ubranego kamerdynera, szukającego niemieckich dżokiei.
— Wybrała się umierać w nocy i na taką szarugę — mówił przywiązany sługa, wzruszając ramionami.
Wówczas to Julek powiedział sobie: „pojadę.”
I dlatego to przyszedł do kredensu, choć wiedział, że czyn jego ściągnie nienawiść całego dworu.
Nie obliczał następstw. Ktoś konał, on mógł przynieść ratunek, — było to jego obowiązkiem.
Oprócz tego taka szalona jazda w noc ciemną miała dlań urok wielki. Pragnął odświeżyć spalone gorączką czoło; sądził, że to go uspokoi. Dlatego to w głosie jego brzmiała nawet prośba.
Jaśnie pan nie zastanawiał się nad pobudkami — były mu obojętne; szczęśliwy — przyjął ofiarę chłopca.
— Dostaniesz chatę i grunt — wyrzekł szybko — chatę, a nawet całe gospodarstwo — dodał, sądząc, że wysokością nagrody podwoi dobre chęci chłopca.
Julek podniósł schyloną głowę.
— Chatę i grunt — powtórzył w myśli.
Było to ziszczenie najpiękniejszych jego marzeń — dach, pod którym mógłby żyć z Małaszką, wypocząć po trudach dnia całego.
Zaszeleściły jedwabie, na progu kredensu tuż obok jaśnie pana pojawiła się biała kobieca postać. Delikatna drobna ręka wyciągnęła długą kartkę papieru, zakreśloną męzkiém pismem. To sama pani przynosiła receptę lekarza. Ręka jéj drżała febrycznie, usta zbielały — widocznie uczucie matki stopiło ten lód okrywający serce, — jasna pani w jedwabnym szlafroku trwożyła się o życie dziecka, które konało w przyległym pokoju.
— Kto jedzie? któż jedzie? — pytała niespokojnie.
— Ja, jaśnie pani — odparł Julek.
— Dlaczego nie Hans? nie Franz?
— Niema ich nigdzie — odpowiedział mąż, a zbliżając się do Julka, oddał mu receptę, mówiąc — do apteki co koń wyskoczy, bierz Miss Jackson; pamiętaj, za pół godziny musisz być z powrotem. Czy będziesz?
— Będę, jaśnie panie — rzekł wolno Julek.
— W takim razie chata koło bramy, ta po Semenie, twoja i ogród twój. Jedź i wracaj...
— Wracaj! — powtórzyła jaśnie pani — będziesz dżokiejem.
Ale Julek nie słyszał téj obietnicy, był już na progu kredensu, chowając receptę w kieszonkę kamizelki. Nagle zawahał się i zwrócił głowę.
— A jeżeli koń padnie? — zapytał, patrząc na strwożonych rodziców, którzy stojąc jeszcze na progu, śledzili jego kroki.
— Niech pada! — zawołał ojciec, byleś powrócił.
— Dobrze, jaśnie panie.
I chłopiec zniknął w ciemnéj sieni.
W parę minut późniéj tętent galopującego konia rozległ się wśród nocnéj ciszy. Miss Jackson, klacz pełnéj krwi, cud prawdziwy, o delikatnéj szyi i suchych nerwowych nóżkach, pędziła iście z wiatrem w zawody.
Tresowano ją na przyszłoroczne wyścigi. Dziś pierwszy debiut odbyło szlachetne zwierzę, ścigając się z białém widmem, które swój śmiertelny całun roztoczyć chciało nad gotyckim pałacem...
Julek zdjął czapkę i rozpiął grubą burkę, którą narzuciła mu gwałtem klucznica na ramiona. Deszcz bił w twarz jego i smagał okrągłą pierś chłopca.
Ciemno było dokoła. Miss Jackson, jakby rozumiejąc ważność swego posłannictwa, pędziła z szybkością błyskawicy, obryzgując jeźdźca błotem i wodą.
W niecałe pół godziny przed ganek kredensowy wrócił Julek i wpadł do pałacu. W ręku trzymał ciemną flaszeczkę i oddał ją panu, który na tętent konia wybiegł z pokoju córki. Julek drżał cały, a z sukien jego spływały strumienie wody. Włosy zmoczone przylegały do skroni, na twarzy widniały smugi błota. Przed gankiem, okryta płatami piany, z poranionemi bokami i krwią nabiegłemi oczami, padła Miss Jackson, dysząc ciężko.
Śliczne stworzenie podniosło kilkakrotnie kształtną główkę i spojrzawszy w stronę stajni, żałośnie jęknęło. Miss Jackson istnieniem swojém opłaciła uratowanie panienki. Gdy ludzie nadbiegli, łagodne zwierzę leżało martwe z szeroko otwartemi oczami.
Julek powrócił do stajni; resztę nocy przepędził w gorączce, marząc o chacie koło bramy — o ładnéj białéj chacie, prawdziwéj hospodzie, którą mu jaśnie pan obiecał.
Tymczasem w pałacu powracał spokój i nadzieja. Lekarstwo okazało się zbawienne, ta mała ciemna flaszeczka była silniejszą od potężnéj zimnéj pani, któréj lodowe uściski zaczynały mrozić już wątłe ciało młodéj dziewczyny.
Narzeczona — milionerka była uratowaną.


∗                    ∗

O ile październik był chmurny i smutny, o tyle listopad śmiał się ciepłem i słonecznemi promieniami. Żółte słońce oświetlało resztki liści drżących na gałęziach drzew i całowało zziębniętą i wilgotną ziemię. Były to wprawdzie pocałunki wystygłéj piękności, które na pozór gorące, nie udzielają wszakże ciepła, nie budzą do życia. Słońce błyszczało jakimś pożyczanym blaskiem, sztuczną kokieteryą zeszłéj z pola kobiety, któréj przyszła fantazya ukazać się raz jeszcze na sali balowéj.
Pewnego dnia, o samém południu, szła drogą do dworu spora gromadka ludzi.
Na samém czele poznajemy Małaszkę, ubraną odświętnie, z głową bogato strojną w złociste kwiaty i pawie pióra. Koszula odświętna, siną i krasną bawełną szyta na rękawach, opina jéj kształtne piersi. Zamiast płóciennéj ochwoty i zapaski, włożyła krasną wełnianą spódnicę. Czerwona serżowa zapaska, jak ogień czerwona, ściśnięta w stanie ponsowym pasem, spadającym długiemi końcami na przodzie. Nogi ustrojone w złote buty z wielkiemi podkowami. Stąpa w tym stroju pewnie i śmiało, niosąc głowę wysoko. Papierowe złote kwiatki i ponsowe dymkowe róże stanowią jéj królewską koronę. Nosi swój dyadem z godnością. Dziewicza ta oznaka stroi tylko głowę dziewczyny, którą we wsi zwą „sużenaja.” Sużenaja — znaczy przysądzona.
Przysądzona przez Boga temu i temu na żonę. Lud mocno wierzy, że pary łączące się na ziemi były wpierw złączone w niebie. Cudna to wiara, bo uświęca związek, który dla nas, ludzi inteligentnych, jest tylko środkiem do zwiększenia fortuny lub podniesienia blasku nazwiska.
Małaszka więc była przysądzona za żonę Julkowi. Po owéj pamiętnéj nocy jasny pan dotrzymał obietnicy. Julek dostał chatę po Semenie leśniczym i został dżokiejem. Gdy przyszedł na wieś w swéj czerwonéj kurtce, zrobił olbrzymią sensacyę.
Wszystkie krasawice zaczęły wdzięczyć się i potrącać go znacząco łokciami. Chciały w ten sposób ujawnić gwałtowną miłość, jaką zapłonęły ich serca na widok szkarłatnéj kurtki; biała, czysta i widna chata nie miała tyle uroku dla tych wiejskich „panien na wydaniu,” jak ta ognista barwa, strojąca szerokie plecy pogardzanego dawniéj chłopca.
Wysokość godności, jaką Julek piastował, czyniła zeń istotę wyższą, nad wyraz pociągającą.
Ale on nie zważał na żadną z nich: ani Naścia Paziochowa, która miała taką moc korali na szyi, ani Dziuba Stepanówna, najśliczniejsza dziewka w całéj wsi, ba! nawet i z siedmiu wsi dokoła, — nie odwróciły tego serca, które od chwili szczęścia, jakie się doń zaśmiało, zapragnęło tylko jednéj krasawicy, rusałki o zielonych oczach — Małaszki.
— Będziesz moją mołodycą? — pytał dziewczynę, stojąc koło tegoż samego płota, na którym cztery lata temu siedziała brudna, z pokaleczonemi nogami i podartą chuściną.
Zielone oczy Małaszki zaświeciły nagle; rzekłbyś, że złote słońca promienie odbijają się od gładkiéj blachy herbowéj, przytwierdzonéj do ramienia nowo-kreowanego dżokieja i zapalają te fosforyczne błyski, drgające w dziewczęcych źrenicach.
— Będę — odrzekła sucho.
W głosie jéj nie dźwięczała żadna serdeczna nuta, nie drżało uczucie. Wyrzekła „będę” bezdźwięcznie, bezdusznie, ostro jakoś. Nie oddawała razem z tém słowem serca i duszy swojéj, dawała tylko królewską piękność ciała swego, w zamian za godność żony dżokieja. Był-to z jéj strony mariage de raison — szczebel wyżéj.
Wiedziała, że przedewszystkiém pójdzie z korowajem do dworu. To było dla niéj dostateczne.
Ustroiła się téż pięknie, zgrabnie głowę wzniosła do góry i idzie na czele gromadki, z całém przeświadczeniem swéj wielkiéj krasy.
Obok niéj Julek odmłodzony, uśmiechnięty nawet; za nimi dwie drużki, starszy bojaryn, dwie swachy i śwityłka.
Wszyscy ci ludzie mają szaty odświętne: szare świtki, suto wyszyte czarnemi sznurkami; mężczyźni buty czarne, woniejące na milę dziegciem; dziewki dzwonią szklanemi paciorkami, strojącemi ich spalone szyje.
Starszy bojaryn niesie ostrożnie, z wielkim szacunkiem weselny korowaj.
Zatknięte weń drzewko świeci zdaleka krasnemi jagodami, dokoła mnóstwo werczu zieleni się wdzięcznie dla oka. Woskowe ponadpalane świeczki pokrzywiły się trochę, ale to nic nie szkodzi! Korowaj udał się nad podziw.
Idą więc dumni z swego dzieła i donośnie śpiewają:

Podoszwa jemu żelizna,
Obruczi jemu sribrnyi,
A na wersoczku żowtyj ćwit —
Sławny nasz korowaj na weś świt.

Dochodzą już do dworu. Czyste głosy dźwięczą w powietrzu; nuta niebardzo harmonijna, ale zawsze milsza od Wagnerowskich utworów. Silne piersi ukraińskich chłopów ślą w dal pieśń godową, tchnącą życiem, a mimo to smutną i rzewną. Małaszka przyśpiesza kroku, ruchome jéj nozdrza otwierają się jak skrzydełka ptaka, oddycha szybko, oczy utkwiła w podjazdowy ganek, otwierający szeroko rzeźbione podwoje. Julek chce wejść do kredensu i zaczekać tam na jaśnie panią, ona go nie słucha. Wyprzedza całą gromadę, mija Bazylego, który wyszedł z ganku na odgłos weselnéj pieśni i wchodzi śmiało i odważnie na stopnie zasłane czerwoném suknem. Rzekłbyś, że ma skrzydła, — za chwilę jest na górze, i otwierając szklane drzwi, wchodzi do wspaniałego przedpokoju.
Nagle zatrzymuje się — widzi swą strojną i wdzięczną postać, odbitą w wielkiém stojącém lustrze; oniemiała na widok takiéj piękności — własna jéj uroda przeraziła ją. Stoi nieruchoma, wpatrzona w siebie samą. Wtém słyszy gwar za sobą: to gromada, pociągnięta jéj zuchwałą śmiałością, weszła do przedpokoju i napełnia tę złocistą komnatę cichym szeptem i wonią dziegciową. Chłopi pozadzierali głowy i z podziwieniem patrzą na wyzłocone sztukaterye sufitu. Sztukaterye te są w najgorszym guście, robota tandetna, obliczona na efekt i półcienie. Swachy pootwierały szeroko gęby, a drużki nie zaniedbały popchnąć się kilka razy. Bojaryn tak się przeraził gipsowéj Dyany, stojącéj na wysokim piedestale, że omało nie upuścił korowaja na ziemię. Po chwili pokłonił się trzy razy i przeżegnał się pobożnie.
Naga bogini wyobrażała dlań jakąś świętą — niepokoił go tylko półksiężyc, który mu się przedstawił jako rogi.
— Ki czort? — rzekł do siebie — jak u perełestnyka.
I odwrócił się od posągu, z zabobonną trwogą, rzucając jednak na kochankę Akteona ukośne wejrzenia.
Małaszka stała na pozór spokojna, milcząca. Gdy drużki i swachy wyrażały swe podziwienie wykrzyknikiem lub kułakami, ona nie przemówiła jednego słowa.
Z zaciśniętemi ustami i rękami kurczowo splecionemi wodziła wzrokiem po złocistych ścianach, ciemnéj karmazynowéj sofie, i zatrzymała się na białéj smukłéj Dyanie, która wznosiła swe gipsowe ciało nad zielenią karłowatych palm i olbrzymich rycynusów. Czyste linie posągu rysowały się na ciemném tle obicia okrywającego ściany, pełen wdzięku ruch bogini, pochwyconéj wśród fal rzecznych, wiał dziwną ponętą dla oczu nieprzywykłych do podobnego zjawiska.
Małaszka nie zastanawiała się nigdy nad pięknością ciała, stała więc olśniona tą harmonią linij, tą poezyą zakutą w trochę gipsu; nie biła pokłonów, nie brała pogańskiéj Dyany za chrześcijańską dziewicę, uwieńczoną koroną świętości, a mimo to było jéj tak dziwnie na duszy, jak wtedy, gdy ciekawością wiedziona, weszła do katedralnego miejskiego kościoła. Dostrzegła tam w bocznéj nawie obraz Matki Bożéj, będący kopią słynnego Wniebowzięcia Murilla. Stała długo przed tym obrazem wpatrzona, zachwycona, z oczyma łez pełnemi. Nie czuła mistycznéj ekstazy — nie, wcale nie widziała nawet, że ta w białéj sukni i z rozwianym włosem pani, jest tą samą Matką Bożą, któréj złocistą sukienkę i srebrną koronę podziwia codzień w cerkwi, — ale chyliła mimo woli i wiedzy zachwyconą głowę przed pięknem, przed nieznaném dla niéj uplastycznieniem ideału.
Z tém samém uczuciem wpatruje się teraz w nagą Dyanę, a potém bezwiednie prawie spogląda w lustro, porównywując swą własną postać z gipsowym posągiem. Ale zastanawiać się długo nie ma czasu. Szelest jedwabi i głośna, przeplatana śmiechem rozmowa, daje znać o przybyciu jaśnie państwa. Swachy poprawiają kwieciste oczepki i szare przejrzyste nawitki; dziewczęta, krasne jak buraki, szczypią się wzajemnie; bojaryn spogląda na korowaj i wysuwa się naprzód. Na środku pozostają oboje „przysądzeni.” Julek w swéj czerwonéj kurtce dżokieja i Małaszka napozór spokojna, a w rzeczywistości bezprzytomna prawie z radości ujrzenia nakoniec jaśnie państwa, a może i mówienia z nimi.
Drzwi się otwierają, do przedpokoju wsuwa się strojne grono dam i panów. Tylko co powstano od śniadania; przyjechała właśnie siostra hrabiego-narzeczonego i bawi w pałacu od kilku dni. Urodzona w Warszawie, wychowana w Paryżu, pragnie na własne oczy zobaczyć „tych biednych ludzi.” Idą więc sporą gromadką, bo i panienka już zdrowsza i hrabia-narzeczony przyjechał; wszyscy chcą uśmiać się do woli z tych, którzy w pocie czoła pracują na jaśnie państwo i swoje życie. Stają więc w progu i patrzą ciekawie. Panie mają jasne szlafroki z lekkiéj materyi i koronkowe krezki u szyi. Panowie — zgrabne anglezy i po największéj części monokle na szerokich tasiemkach. Całe to strojne grono śmieje się, kołysze, gada, roznosząc woń czczéj paplaniny i Jockey-clubu.
Panie przykładają koronkowe chusteczki do nosa.
— Ach! jakże nie pachną ci poczciwi ludzie!
Mimo to patrzą z ciekawością. Dziewczęta wiejskie płonią się jak jagody, swachy przekręcają z zakłopotania namitki, nasuwając je na ucho, — jeden bojaryn nie traci rezonu. Podchodzi ku jaśnie pani i rozpoczyna swą oracyę. Mówi szeroko i długo, a panie i panowie śmieją się bez żenady.
Nagle śmiać się przestają. To Małaszka podniosła schyloną głowę i spojrzała na nich swemi zielonemi oczami.
Piękność dziewczyny olśniła zdenerwowane grono: ta strojna narzeczona, smukła, kształtna, dziewiczo-piękna w swéj złocistéj koronie, stała przed nimi jak zjawisko zbiegłe z kart jakiegoś wzruszającego romansu.
Charmante! — rzekła hrabina-siostra, przykładając do oczu lornetkę, mimo że widziała bardzo dobrze, gdyż miała wzrok ostrowidza.
Ravissante! — dodał hrabia-narzeczony.
Blade jego oczy śledziły z upodobaniem dziewczynę.
Z lubieżną rozkoszą ślizgał się wzrokiem po tych posągowych kształtach, rozbierając je w myśli z wszelkiéj osłony.
Nie zdarzyło mu się nigdy spotkać tak olśniewającéj piękności. Zielone oczy i białe zęby rozjaśniały twarz całą; podbródek okrągły, duży, nadawał jéj wyraz dziwnéj, nieustraszonéj stałości.
Gdy się zwróciła, profil jéj miał czystość linij posągu. Pomimo chłopskiego ubrania, zachowała wyraz majestatycznéj i wzniosłéj godności; dwie ciemne plamy na jéj policzkach świadczyły tylko o jéj wielkiém wewnętrzném wzruszeniu.
Nie spuszczała teraz oczu, patrzyła wprost siebie hardo, wyzywająco niemal. Zmierzyła w jednéj chwili wdzięki jasnych pań i oceniła je z biegłością taksatorów zakładów zastawniczych.
Uczuła się piękniejszą i podniosła dumnie głowę. Nie mieszała się pod tém spojrzeniem mężczyzn, którzy na jéj widok uczuli pewien niepokój. Ona także popatrzyła na hrabiego. I tak stali naprzeciw siebie, magnetyzując się wzrokiem, przedzieleni tylko przestrzenią kilkunastu kroków.
Słoneczne promienie wpadały do pokoju przez kolorowe szyby i barwiły czerwono lub niebiesko suknie i twarze obecnych. Jedno z tych purpurowych świateł oblało nagle twarz Małaszki — zdawała się płonąć i palić jakimś demonicznym blaskiem.
Tymczasem bojaryn kończył swą przemowę, a oddając korowaj, prosił o błogosławieństwo.
Rozpoczęła się ceremonia ukłonów, niewymownie przykra dla Małaszki — ciężko jéj było zginać dumny kark przed państwem. To téż odetchnęła, gdy jaśnie pani uwalniając państwa młodych od nużącéj powinności, kazała zaśpiewać coś z weselnych pieśni. Uczyniła to na usilne prośby hrabiny, którą to wszystko niezmiernie zaanimowało.
Gromada po krótkiéj naradzie zaintonowała cudnie piękną pieśń sieroty, wychodzącéj za mąż:

„Raztupisa, raztupisa
Mat’ syra zemla,
Razkalisa grobowa doska,
Probudisa rodnoj batiuszka —
Mnie nie godok u was godowat’...”

Śpiewali przyciszonemi, stłumionemi głosami.
Śpiew ich miał urok dziwny, poezyę pełną prostoty. Ta melodya sieroca, pełna skargi i cichego bólu, w ustach tych spracowanych ludzi nabierała właściwego wyrazu i odpowiedniego wdzięku.
Pośrodku stał Julek ze spuszczoną głową.
Słowa pieśni stosowały się do jego położenia.
Bez ojca i matki, prawdziwy sierota, brał sobie za żonę dziewczynę, która go nie kochała.
Wiedział o tém, czuł, że ona go kochać nie może, a mimo to wiązał się z nią na życie całe.
Odwrócił głowę i spojrzał na Małaszkę. Serce jego ścisnęło się, — jakieś dziwne, nieokreślone w umyśle powstało przeczucie. Dziewczyna oblana purpurowém światłem patrzyła wciąż płonącemi oczami w bladą twarz hrabiego, on zaś uśmiechał się ku niéj, przymrużając powieki.
Całe strojne grono dam, zasłuchane w smutną chłopską piosenkę, stało nieruchome na progu, zapominając drwinek i złośliwych uwag. Rzekłbyś, że ta dziecięca melodya kołysze do snu te ironiczne, sarkastyczne słowa, zamarłe na ukarminowanych ustach pięknych kokietek. Wobec téj nieskażonéj brudnym realizmem poezyi milkły sceptyczne żarciki — chłopska piosenka z tryumfem wpływała w złociste komnaty, napełniając dźwiękiem swoim wyniosłe ściany pałacu.
Pominiemy opisy wesela i ślubnych uroczystości.
Wszystko odbyło się tak, jak zwyczaj każe i jak się godzi. W niespełna tydzień Małaszka w namitce i z obciętemi kosami krzątała się po ładnéj, białéj chacie, stojącéj tuż przy wjazdowéj bramie.
Obowiązkiem jéj było — gdy posłyszy turkot powozu, czémprędzéj otwierać szeroko wrota, a potém je zamykać. Wypełniała to z przyjemnością wielką. Dużo gości bywało w tych czasach w gotyckim pałacyku. Dzień ślubu jaśnie panny nadchodził, a jakkolwiek sam ślub miał się odbyć w Warszawie, wiele osób złączonych czy to węzłem przyjaźni, czy pokrewieństwa, przyjechało nawet z dalszych stron.
Małaszka w krasnéj spódnicy i wyszytéj koszuli, świeża jak róża, z uśmiechem zalotnicy miejskiéj, wybiegała z chaty i chwytała silną dłonią ciężkie drewniane skrzydło bramy.
Koło niéj przejeżdżał to amerykan, zaprzężony parą rasowych anglezów, — to zgrabny koczyk z czwórką szpaków ustawionych w „poręcz.” Czasem jak błyskawica mignął tarantas z węgrzynkiem na koźle, lub ciężko sapiąc wtoczyła się poważna kareta.
Małaszka miała odpowiedni zapas uśmiechów i spojrzeń, któremi darzyła przejeżdżających.
Wrodzonym sprytem umiała zastosować wyraz swéj twarzy stosownie do rodzaju ekwipażu, lub osób w nim siedzących. Z amerykanem była dumną i imponującą, do koczyka przesyłała skromne i łagodne spojrzenie, karecie usuwała się z drogi z postawą pełną szacunku, za to dla tarantasa chowała cały arsenał zabójczych płomieni, rzuconych z pod długich jasnych rzęs.
W tarantasie siedział najczęściéj hrabia-narzeczony, bawiący teraz po całych tygodniach w pałacu. Był jednakże bardzo zakłopotany i zamyślony — nic dziwnego — chmary pejsatych wierzycieli nie dawały mu wytchnienia. Słaby stan zdrowia narzeczonéj, jéj delikatny organizm, nie dozwalały mu być pewnym ani na jednę chwilę. Może umrzéć przed ślubem! Ta myśl dręczyła po całych dniach rozkochanego (?) młodzieńca.
Patrzył na bladą dziewczynę z trwogą źle ukrytą i okrywał ją starannie przed wieczornym chłodem i nie dozwalał pić zimnéj wody.
Za każdym odgłosem kaszlu, który rozrywał pierś dziewczęcia, zrywał się przerażony i biegł ku niéj, podając słodowe cukierki. Dla obcych cała ta komedya była nadmiarem uczucia, dla saméj panny i jéj rodziców wydawała się tém, czém rzeczywiście była, — to jest wstrętnym rachunkiem.
Do złoconego herbu szlachcica brakowało dziewięciopałkowéj korony, trzeba było ją miéć — bez względu na to, kto tę koronę kładł na czoło schorowanéj dziewczyny.
Zresztą Ella nie kochała nikogo; było to jéj obojętne: ten czy ów; wiedziała, że iść za mąż musi, a tytuł miał i dla niéj niewysłowiony urok.
Hrabia Jerzy nie wydawał jéj się wstrętnym, patrzyła jednak bez wzruszenia na tę twarz wybladłą o greckich regularnych rysach. Nie drżała na jego widok, jak ta mołodyca pod wjazdową bramą, gdy tarantas hrabiego przelatywał przez drewniane wrota. Małaszka płoniła się i bladła na przemiany, widząc z jaką pyszną obojętnością hrabia mija jéj chatę i nie zwraca uwagi na te wdzięki, które tak bardzo ceniła. Widocznie zapomniał o niéj, bo choć owego pamiętnego weselnego ranka nie przemówił do niéj słowa, ale oczy jego płonęły takim zachwytem! Nie mogła się pomylić, wszakże i ona sama poczuła magnetyczny wpływ tego spojrzenia, bo dotąd na samo wspomnienie krew jéj do głowy uderza. Roiła najśmielsze plany — otwieranie bramy miało być jéj wielką w tym względzie pomocą.
Sądziła, że odrazu przypomni się pamięci hrabiego.
Kładła najczyściejsze koszule, najuroczystsze namitki, nie zarzucała nigdy świtki na okrągłe ramiona — hrabia mijał ją zwykle z jedną i tą samą obojętnością.
Zadumany, posępny, siedział w swym tarantasie, patrząc ponuro przed siebie. Wobec trosk majątkowych namiętność zgasła, kłopoty finansowe uśpiły zmysły — krasne chustki Małaszki i jéj zielone oczy nie mogły poradzić nic przeciw poważnéj liczbie długów.
Małaszka szalała, bezsilna wobec téj kamiennéj postaci; wytężała cały swój spryt i przebiegłość chłopską, aby zmusić hrabiego do spojrzenia raz jeszcze w jéj oczy. Walka ta podniecała ją, w gorączce chodziła koło gospodarstwa i przyjmowała pieszczoty męża. Zdawała się ciągle wyczekiwać czegoś, widziéć kogoś poza szerokiemi barkami Julka. Patrzyła ciągle w okno i drżała, gdy turkot kół rozległ się w powietrzu.
Nie kochała przecież hrabiego — nie, ale byłaby pół życia oddała za jednę chwilę spędzoną przy jego boku. Gdy Julek całował jéj usta, ona zamykała oczy i uchylała głowę — zdawało się jéj, że powinna te usta zachować dla hrabiego, że to spojrzenie, wymienione z bladym panem w przedpokoju pałacowym przy odgłosie pieśni weselnéj, związało ją jakąś przysięgą — rodzajem zobowiązania. Czekała więc, ale dotychczas czekała napróżno i to czekanie przejmowało ją trwogą i paliło gorączką, która ją dniem i nocą trawiła. Nakoniec prosty wypadek usłużył jéj więcéj, niżeli wszystkie uroczyste namitki i haftowane koszule.
Julek wyjechał dnia tego na pewien czas z panem i z panią w dalekie strony. W chacie została sama Małaszka i czarny kot z zielonemi oczyma.
W gotyckim pałacu kręciła się sama jaśnie panna, pod dozorem hrabiny-siostry. Narzeczony miał jednak prawo, mimo nieobecności rodziców, odwiedzać narzeczonę. Nie miano serca zabronić téj rozkoszy zakochanemu młodzieńcowi. Przyjeżdżał więc jak zwykle, oglądał z panną świeże żurnale — dysputował nad krojem trenu, lub siedział w przykładném milczeniu.
Hrabina-siostra znajdowała niezmiernie dystyngowaném podobne obejście i zwracała uwagę narzeczonéj, jak bardzo „réservé” jest jéj przyszły małżonek.
Panna ruszała ramionami i popijając ekstrakt słodowy, zagryzała go słodowemi cukierkami.
Dla niéj istniał tylko jeden człowiek, któregoby z wdzięcznym uśmiechem przyjąć mogła.
„Johan Hoff, Malzbonbons-Hoflieferant in Wien.”
Był to fabrykant ekstraktu słodowego, a ona wierzyła w niego, jak w Boga.
Na świecie cudowny poranek zimowy; pierwszy śnieg spadł od wczoraj — biało było i zimno; zdziwione drzewa strząsały ze siebie puchowe okrycie, jak młode kobiety zrzucają balowe narzutki z białych ramion. Słomiane dachy chatek spokojniéj przyjmowały śnieżną sukienkę — tak jak rozsądne staruszki liczą siwe włosy każdego rana. Szarawe światło poranku wolno, nieśmiało budziło ze snu ziemię.
Białe smugi na ciemnym horyzoncie rozciągały się jak podarta gaza balowéj sukienki. Płaty téj gazy oddzierały się z góry i spadały na ziemię, owijając jakąś mgłą jasne i przejrzyste białe dachy i bezlistne drzewa. Wieś budziła się powoli, tu i owdzie błyszczały ognie, skrzypiały wrota.
Zaspana mołodyca w kożuchu i boso biegła z wiadrem do studni. W drodze rzucała sąsiadce „pomagaj Boh” i za chwilę była już przy studni, znacząc ślady nóg bosych na śniegu.
Małaszka jeszcze spała. W kącie izby na tapczanie, w porozrzucanéj i grubéj bieliźnie, leżała z przymkniętemi oczami i przechyloną na jedno ramię głową.
W szarzejącém świetle poranka bielała na tle ciemnéj perkalikowéj poduszki jéj obnażona szyja i muskularne silne ręce. Pyszny jéj biust rysował się jak wykuty z jednéj marmurowéj bryły. Ręce, od łokcia białe jak śnieg, mieniły się daléj ciemną bronzową barwą, spaloną od słońca.
Mimo chłodu panującego w chacie, gorąco było téj czerstwéj, zdrowéj kobiecie. Zrzuciła z tapczana wełnianą derkę i leżała tak zwrócona twarzą ku oknu, śmiejąc się przez sen i oddychając lekko.
Wielki czarny kot drzemał obok, wydając właściwe tylko kotom mruczenie. Cała chata zdawała się spać, tonąc w szarawym brzasku dnia wschodzącego. Nagle na drodze dał się słyszéć turkot.
Mimo lekkiéj warstwy śniegu nie odważono się jeszcze na sanie — koła były odpowiedniejsze.
Dlatego to przez uśpioną wioskę przeleciał tarantas. To hrabia-narzeczony powraca z miasteczka, gdzie po całonocnéj hulance pożegnał u Szymka Soroki grono towarzyszów. Rozmarzony fabrykowanym szampanem, niby uśmiechnięty, gwiżdżący przez ściśnione usta bachancką piosenkę, siedzi w swoim tarantasie i patrzy ogłupiałym wzrokiem na zamkniętą bramę.
Małaszka śpi mocno i nie słyszy wołania woźnicy. Pan hrabia zaczyna się niecierpliwić.
Woźnica chce zléźć z kozła i otworzyć bramę. Pan hrabia zatrzymuje go. Boi się zostać w powozie, gdy na koźle nie będzie nikogo. A nużby konie w bok skoczyły — cóżby on wtedy zrobił?
Woli sam zejść i otworzyć bramę.
Próżne usiłowania — ręka zdenerwowanego panicza zasłaba na takie wielkie i ciężkie belki, przytém konie rzucają się w prawo i w lewo. Hrabia decyduje się wejść do chaty.
Na skrzyp drzwi Małaszka otwiera oczy. Podnosi głowę i opierając ją na łokciu, wpatruje się w postać męzką stojącą w progu.
Oczy ich spotykają się — mimo półcienia panującego w izbie, poznało się tych dwoje, trawionych równie silną, choć niejednaką namiętnością.
Ona chciała zadowolnić swą dumę, on żądzę zmysłową.
Patrzyli na siebie długą chwilę — w chacie zapanował żar, który zdawał się podniecać iskry, płonące w zielonych oczach Małaszki.
Nagle kobieta zerwała się z tapczana, jednym skokiem przypadła do kolan mężczyzny... „panyczu mój” — zaczęła dziwnym głosem i urwała, patrząc wilgotnemi oczami w twarz hrabiego.
To szczęście, o którém marzyła, przyszło do niéj razem z przebudzeniem. Śniła o pocałunku wybladłych i bezkrwistych warg — wargi te na dzieńdobry całowały jéj koralowe usta....
Była u szczytu marzeń swoich.


∗                    ∗

W kilka dni późniéj pałacyk gotycki opustoszał zupełnie. Jaśnie państwo, panienka, goście, hrabia-narzeczony — wszyscy wyjechali do Warszawy. Julka zostawiono wszakże przy tych koniach, które nie miały wieźć panny młodéj do kościoła.
Rad, że się pozbył przykréj służby, zrzucił z siebie czerwoną kurtkę i włożywszy siwą świtkę, wszedł do chaty.
— Raduj się — rzekł do żony — pojechał dwór na wesele, to ja siedziéć będę teraz z tobą, hołubko moja, choć rok cały!
I usiadł na ławie koło okienka, patrząc na krzątającą się żonę.
Ale Małaszka nie odpowiedziała słowa. Milcząc, zaczerpnęła wody z wiadra i napiła się trochę.
Po owym pamiętnym ranku zimowym nie widziała więcéj hrabiego. Przesunął się jak cień przez kilka minut tylko, a mimo to, wspomnienie o nim zostało w każdym kącie chaty.
Tę delikatną woń, jaką wydawały jego suknie — woń Jockey-clubu i wybornego tytuniu, Małaszka czuła ciągle koło siebie. Nosiła teraz głowę bardzo wysoko, byłaby nawet rada, gdyby wszyscy widzieli jéj hańbę wyrytą na czole. Gdyby nie wstrzymywała jéj trwoga przed Julkiem, poszłaby do karczmy w niedzielę po południu i głośno, bez rumieńca, opowiedziałaby z drobnemi szczegółami wizytę hrabiego. Była dumną, że choć chwilkę znalazła się w jego objęciach; zdawało się jéj, że jest to szczytem szczęścia i dowodem wielkiéj łaski fortuny.
Gdy pan hrabia opuszczał próg Julkowéj chaty, upuścił przypadkiem na progu cienką chusteczkę. Małaszka schowała ją w głębi skrzyni. Gdy była sama, wyjmowała biały płatek i przykładała go do twarzy — nie całowała go wszakże miłośnie, wciągała tylko w siebie woń angielskich perfum, tak jak przed kilkoma laty, siedząc na płocie, ocierała twarz o brudną i zatłuszczoną połę lokaja.
Z kredensu przeskoczyła nagle do salonu; teraz z litością myślała o Warce i krzaku berberysowym, przy którym odegrała się scena miłosna między lokajem i garderobianką.
Sądziła wszakże, że stosunek ten potrwa dłużéj, że hrabia zapragnie zobaczyć ją raz jeszcze. Czekała pewna siebie i wrażenia, jakie zrobiła na zdenerwowanym paniczu.
Tymczasem dziś mąż jéj spokojnie mówi, że państwo jadą na wesele, a on pozostaje w chacie.
Czy on pozostaje, jest to dla niéj obojętne. Ale hrabia wyjeżdża!
Krząta się więc po chacie chmurna, milcząca, rozpalając drżącemi rękami ogień w piecu. Potém bierze się do obierania kartofli — ręce się jéj trzęsą, oczy mgłą zachodzą. Siedzi na ławie naprzeciw Julka, palącego spokojnie fajkę i spoglądającego przez zamknięte okienko.
Za chwilę opuszczą powozy dworskie dziedziniec i przejadą bramę, aby więcéj nie wrócić — odwiozą jaśnie państwa na stacyę kolejową, a potém już z téj saméj stacyi wysłane do Warszawy zostaną. Wówczas to skończy się jéj marzenie, przepadnie nadzieja. Nagle do uszu Małaszki dochodzi hałas i wołanie. Julek zrywa się z ławki i wybiega. Małaszka w ślad za nim — otwiera drzwi i staje na progu.
Przed bramą kilka powozów dworskich, Julek otwiera szeroko wrota, karety jedna po drugiéj, czarne, zamknięte jak trumny, przesuwają się koło drżącéj kobiety! W jednéj z nich jest z pewnością on — może spojrzy, może przechyli głowę przez okno powozu.
Nie — napróżno! hrabia otula teraz milionerkę ciepłym szalem i zapewnia ją o dostatecznym zapasie słodowych cukierków.
Pudła i koła karet przypruszone śniegiem, konie pokryte szronem. Woźnice siedzą poważnie w swych futrzanych płaszczach. Zwierzęta ślizgają się, wyciągając szyje, a Julek ciągnie je za uzdy.
Puszysty dywan tłumi stuk i hałas, tylko z głębi powozu podnoszą się bardzo niecierpliwe głosy dam lub gniewne słowa woźnicy.
Cały ten orszak sunął zwolna koło chaty, na progu któréj stała milcząca kobieta. Nakoniec ostatnia kareta przebyła bramę i podążyła za innemi.
Julek zamknąwszy wrota, poszedł do stajni zabrać swą odzież i niektóre sprzęty. We drzwiach chaty stała wciąż Małaszka, patrząc szklanym wzrokiem w przestrzeń.
Przed nią rozpościerał się biały całun śniegowy, a poza nim czarna ściana lasu cudowny przedstawiała widok. Drzewa strojne w szklaną koronkę, miały pnie zmienione w całe słupy kolumn. U góry gałęzie osrebrzone rysowały się wyraźnie na jasném niebie.
Przejrzyste białe sklepienie miało zaledwie odcień błękitu. Srebrne słoneczne blaski świeciły, nie wydając ciepła. Wszystko leżało ciche, martwe, białe.
Małaszka przymknęła oczy.
Hrabia przeszedł przez jéj życie jak cień, ale cień ten nie znikł wraz z nim samym. Odjechał, nie troszcząc się o nią, — zapomniał, znieważył ją okrutnie. W sercu jéj dotknięta została najdrażliwsza struna, bo jéj pycha, niczém nie pohamowana pycha! Skosztowała z upajającéj czary i w téj saméj chwili czara ta rozprysnęła się w tysiące kawałków. Ten człowiek był ciągle przy niéj, oderwane słowa, czyny, uśmiechy, wszystko pamiętała do najdrobniejszych szczegółów. Przez tę krótką chwilę wrósł w jéj duszę, stał się jéj myślą, jéj życiem. A dziś, dziś odjechał bez spojrzenia, bez słowa żalu — zostawił ją samotną na progu chaty, z rozbudzoném pragnieniem widzenia go częściéj. Czyż tak mało dała mu rozkoszy, że nie zapragnął więcéj jéj uścisku i spojrzenia ócz zielonych?
Małaszka schyliła głowę — zwątpiła o potędze swych wdzięków.
Dwie łzy zawisły na jéj jasnych rzęsach.
Nie serdeczne jednak były to łzy, nie tęsknota i ból wyciskała je z oczu dumnéj mołodycy — zawiedziona pycha i zraniona miłość własna zmuszały ją do płaczu.
Harda jéj głowa opadła na piersi, zniechęcenie i gorycz rozlały się na twarzy, ręce nerwowym ruchem szarpały zapaskę.
Nagle podniosła głowę, zielone oczy błysnęły, wyraz zniechęcenia ustąpił jakiemuś prawie demonicznemu ogniowi, który oblał szkarłatnym rumieńcem policzki kobiety. Ponury cień zasępił jéj czoło, ręce skurczyła, jak przed jakimś paroksyzmem nerwowym.
Szybkim ruchem zwróciła się ku bielejącéj drodze, na któréj widniały jeszcze ślady kół powozowych; jednę rękę podniosła do góry, a grożąc nią w powietrzu, syknęła zaciśniętemi ustami.
Odtąd była zawsze ponura i milcząca.
Julek, który wiele obiecywał sobie szczęścia podczas tych krótkich wakacyj, nie znalazł go w chacie.
Małaszka odpowiadała mu ostro, lub nie mówiła doń wcale. Koło gospodarstwa chodziła skrzętnie, zdawało się, że nadmiarem pracy chce zagłuszyć w sobie wspomnienia.
Wstawała pierwsza, kładła się spać ostatnia. W powierzchowności jéj jednak zaszły pewne zmiany. Schowała głęboko do skrzyni haftowane koszule i uroczyste namitki — nosiła teraz zgrzebne płótno i ciemne perkale. Nie zbrzydła mimo to wcale, nawet ten ostry wyraz twarzy nadawał się do posągowego rodzaju jéj piękności. Ta bruzda, rysująca się między ściągniętemi brwiami, dawała jéj pozór głębokiego zamyślenia.
Julek patrzył na nią smutny i zniechęcony. Pragnął szczęścia i wesela w domowéj zagrodzie — znalazł natomiast odpychający chłód i obojętność.
Szukał serca, przy którémby się mógł ogrzać — a trzymał w objęciach swoich marmurową bryłę, w któréj najgorętsza pieszczota nie mogła zbudzić życia.
Wprawdzie doświadczone a stare baby twierdziły, że wiele do téj zmiany przyczynił się stan młodéj mężatki, i obiecywały Julkowi wiele szczęścia, gdy dziecię pod ich strzechą zapłacze, ale słaba to była pociecha! — rzeczywistość była tak przykra, tak ciężka do zniesienia, że nawet myśl ojcostwa nie uśmiechała się mężowi.
Minęła zima i nadeszła ciepła, cudowna wiosna.
Julek z radością przywitał pierwsze promienie słońca, a gdy drobna zielona trawka zaczęła pokrywać mogiłę wisielca, — rzewne tony sierocéj piosenki zadrżały w powietrzu.
Wrócił do swego dawnego ustronia; wolał tam siedziéć wśród drzew jeszcze bezlistnych i drobnych ziółek, wychodzących nieśmiało z ziemi, i „grać, grać, taj dumać!” — niż przebywać w chacie, po któréj układając haładyszki, krzątała się chmurna i smutna kobieta.
Siedział tam po dniach całych, przesiedział nawet i lato, aż wróciwszy pewnego sierpniowego wieczora, zastał w domu maleńkiego gościa, który drzemał spokojnie w plecionéj kołysce, zawieszonéj u pułapu.
Wielki, barczysty chłop pochylił się nad tą drobną, wątłą postacią i stał tak długo, wpatrzony w tę czerwoną i głupią buzię. Dziecko przez sen uśmiechnęło się tym dziwnym uśmiechem, który jest właściwością tylko tych małych istotek.
Oczy Julka napełniły się łzami.
Był-to syn, jego syn! jego dziecię! własność jego! Nie będzie teraz znów sam na świecie — ten maluchny robaczek będzie dlań ojcem, matką, żoną, wszystkiém! wszystkiém!...
Wzrok jego mimowoli ogarnął z miłością całą chatę i zatrzymał się na leżącéj na tapczanie Małaszce.
Czerwony blask płonącego łuczywa oblewał twarz jéj, zmęczoną fizyczném cierpieniem.
Policzki zapadły, a rysy się zaostrzyły. Patrzyła w ziemię, oparłszy brodę na łokciu.
Julek zbliżył się ku niéj z wyciągniętemi rękami.
Pragnął uścisnąć serdecznie matkę swego syna — kobietę, która mu dała taką słodką a nieznaną mu chwilę; chciał powiedziéć jéj, ile szczęścia przepełnia mu serce i rozrywa piersi.
Zapomniał odrazu o ciągłych waśniach i dawnych rozterkach.
W kobiecie, która mu truła życie, widział tylko matkę swego dziecięcia.
Dlatego to zbliżał się z taką tkliwością do leżącéj Małaszki.
Ale ona rzuciła się nagle jak zraniona lwica.
Głuchy okrzyk wyrwał się z jéj piersi, ręce wyciągnęła przed siebie, jak gdyby broniąc się od uścisku męża. Zgrzebna koszula spadła z jéj ramion, a purpurowy blask ognia oblał jéj posągowe łono. Straszną była w téj chwili — jakaś bezgraniczna rozpacz, a nawet trwoga łamała jéj postać w kurczową linię — oczy otwarte szeroko utkwiła w przerażonego męża. Poczém padła, ukrywając twarz w perkalowe poduszki.
Obnażone ramiona wstrząsły się konwulsyjnym dreszczem. Zrobiła się nagle małą jak dziecko, tuliła się do siennika, drżąc i wymawiając niezrozumiałe słowa.
Julek odstąpił od tapczana i załamał ręce.
Dziecię w kołysce zapłakało.
Julek ujął za sznurek przyczepiony do kołyski i zwolna, ostrożnie kołysać zaczął.
Dziecię usnęło.
Dogasające łuczywo rzucało niepewne i nierówne blaski na wnętrze chaty. Pod tą słomianą strzechą odgrywał się w téj chwili początek dramatu, do którego jeden z aktorów przed chwilą płaczem powitał ziemię.
Mały niewinny aniołek spał w swéj wyplatanéj kołysce, nieświadom bólów i rozpaczy, jakie w téj chwili szarpały sercem jego ojca i matki.
Z namiętności ludzkich nie poznał jeszcze żadnéj, ze smutków zrozumiéć nic nie mógł, a przecież jego przyjście nie wywołało śmiechu w téj ciemnéj izbie.
Ojciec stał smutny i przygnębiony, kołysząc machinalnie plecioną kolebkę; matka leżała, walcząc z jakiémś straszném widmem — wspomnieniem, które jak upiór od tak dawna serce jéj rozdzierało.
Nawet anielski uśmiech dziecka nie wygnał z progu téj chaty cienia bladego panicza, który wśród zimowego poranka wsunął się jak wąż przez nizkie drzwi téj chaty.
I dziś cień ten stoi wśród tych trojga istot i sieje rozpacz i zgryzotę.
Nagle łuczywo zagasło — ciemność zapanowała w izbie. Wśród ciszy nocnéj słychać było tylko łkanie Małaszki i ciężki oddech Julka.
Dziecię spało.
W kilka miesięcy późniéj szarą godziną zastukano do Julkowéj chaty.
Małaszka otworzyła drzwi, i przez nizki próg wsunął się Szmul, siwowłosy arendarz. Wszedłszy obejrzał się dokoła, widocznie rad był, że znalazł w chacie tylko młodą matkę. Julek wyszedł na chwilę do stajni, bo teraz siedział po całych dniach w chacie i kołysał plecioną kolebkę.
Nie chodził już grywać nad mogiłą wisielca.
Całą potrzebę kochania przelał na swego Stepanka i otulał go, powijał a hołubił bez miary. Małaszka była właściwie ojcem, a on matką. Role ich zamieniły się.
Młoda kobieta podawała dziecku swemu pierś zimną, kamienną prawie; nigdy nie przytuliła syna do łona, nigdy nie zanuciła piosenki.
Za to Julek chodził koło maleństwa z pieczołowitością najdelikatniejszéj kobiety; początkowo drżał na samą myśl dotknięcia się tego drobnego ciała. Zdawało mu się, że swemi grubemi rękami zgniecie te różowe nóżki i maluchne rączki. Ale widząc jak Małaszka ostro i nieuważnie przewijała dziecię, przezwyciężył swą trwogę i sam zajął się synem. Małaszka milcząc, ustąpiła mu chętnie praw swoich, a nawet powierzyła mu pranie i suszenie pieluch. Julek z całém namaszczeniem podjął się tego trudnego aktu.
Miał wiele wolnego czasu — państwo nie wrócili jeszcze. Po ślubie córki, który odbył się z wielką okazałością w kościele Wizytek, wyjechali za granicę. Młoda para udała się także do Wiednia i tam na wyścigi traciła ojcowskie miliony.
Nakoniec wróciła do Warszawy. Młoda hrabina po ciężkiéj i strasznéj męczarni wydała na świat równie bladego i zmęczonego syna. Dziecko nie rokowało długiego życia — tylko zdrowy i świeży pokarm mógł ratować i przedłużać jego wątłe istnienie. Mamki miejskie nie okazywały dostatecznych przymiotów; po wspólnéj więc naradzie postanowiono sprowadzić z dóbr pani hrabiny jaką silną mołodycę, któraby wraz z mlekiem swojém przelała choć setną część zdrowéj krwi w żyły bladego hrabiątka.
— Niech będzie wysoka, a przedewszystkiém ładna — mówiła mdlejącym głosem pani hrabina do swego plenipotenta.
Dygnitarz ten bawił od kilku dni w Warszawie w sprawach majątkowych.
Skłonił łysą głowę przed wyrocznią, strojną w koronki i batysty.
— Będzie wysoka i ładna — powtórzył z udaną pewnością, siebie.
Wracając jednak na Ukrainę, zaczął tracić swą pewność.
Zkąd u licha wezmę na poczekaniu wysoką i ładną? ta wymokła hrabina myśli, że mamki rosną jak grzyby po deszczu.
Po przyjeździe zawołał natychmiast Szmula i zwierzył mu się z życzenia hrabiny, które mu tyle kłopotu sprawiało.
Nadspodziewanie jednak Szmul mlasnął z radością językiem i wzruszył ramionami.
— Nu, co za kłopot! — rzekł — tu w chacie pod bramą jest taka fajna mołodyca, silna jak dąb, a wysoka jak, z przeproszeniem, sam jaśnie wielmożny hrabia; ona pójdzie z chęcią, ale trza ostrożnie a delikatnie koło niéj, bo tam mąż złośnik i grubijan. On jéj nie zechce puścić, ale ja mam na nią sposoby...
Tu mrugnął figlarnie okiem, a poszeptawszy chwilę z plenipotentem, zakasał chałat i poszedł do Julkowéj chaty.
— Nu, jakże zdrowie? — zapytał u progu, a widząc niechęć na twarzy gospodyni — dodał: — Co to wy zawsze taka skrzywiona, jak środa na piątek? Ja do was z nowiną i bogactwem, a wy się krzywicie i spojrzéć nawet nie chcecie.
Małaszka podniosła głowę.
— Nowina? — spytała... myślała, że to hrabia powraca.
Patrzyła więc uważnie na żyda i ręką cisnęła bijące łono.
— Ot, przyjechał jasny plenipotent — zaczął żyd — i mówił mi, co jaśnie hrabina ma syna i kazał mi wiszukać we wszi dobre mamkę dla dziecka; ja pomiszlałem, co wy jechać możecie, bo to i los i szczęście niemałe. Będzie pieniądzów kupa i podarków. To bardzo dobry interes. Mie Hapka Pazioszycha zaczepiła i dawała odstępne, ale ja przódy do was przyszedł, może z wami zrobię geszeft. Ale musicie mi dać faktornego tego czarnego byczka, co go macie w chlewiku. A to wam przysyła jaśnie wielmożny plenipotent na początek...
I kładł na stole różową asygnatę, a mrugał wciąż figlarnie i uśmiechał się dwuznacznie...
Małaszka aż pobladła z wielkiéj radości.
Nie patrzyła na dziesięciorublówkę — pieniądze dla niéj w téj chwili nie miały żadnego znaczenia; szczęście przepełniło jéj całą istotę i mieniło się tysiącznemi odcieniami na jéj zwykle zasępionéj twarzy. Pojedzie do miasta, będzie chodzić w krasnych spódnicach i koralach po złoconych pokojach, jeść na gładkich błyszczących talerzach!
Tysiące myśli krzyżują się w jéj głowie jak błyskawica; ale rzecz dziwna... to, co ją najwięcéj do Warszawy ciągnąć powinno, to jest sposobność widzenia hrabiego, utonęło w tym chaosie dumy i chęci zadowolenia próżności. Nie myśli o bladym paniczu; rzekłbyś, że nie dba o niego — drży cała, i stojąc przed Szmulem, układa plany i zamiary na przyszłość.
Dziecko, mąż, chata, swoi — nic nie istnieje dla téj zgorączkowanéj kobiety; przed jéj oczyma snuje się jakiś świat zaczarowany, jakieś mgliste, niewyraźne obrazy, z których zapytana nie mogłaby zdać dokładnéj sprawy.
Po kilku chwilach Szmul opuszcza chatę Julkową — na progu rzuca jeszcze jedno słowo:
— Nu! o dziesiątéj coby wy byli gotowi; a nie gadajcie przed mężem... on głupiec jeszcze was nie puści; potém, jak zobaczy jaki to dobry interes, to się przestanie złościć i ułagodzi. Ja tu będę czekał za chlewikiem i was na koléj odwiozę. Tam będzie Terpiłowski i was przypilnuje do Warszawy. Pamiętajcie, cobyście się nie spóźnili... bo wezmę Hapkę i wy stracicie los, a jaki los!...
— Nie zapomnę, nie zapomnę — upewniała Małaszka i drżącą od wzruszenia ręką otwierała nizkie drzwi chaty, opierając się o ścianę.
Czarna postać żyda zniknęła w szarém świetle dnia zachodzącego.
— O dziesiątéj — wyrzekł, obracając się raz jeszcze.
— O dziesiątéj — powtórzyła jak echo kobieta.
Gdy Małaszka wróciła do izby, zastanowiła się.
Powtórzyła za żydem „o dziesiątéj,” — ale zkądże ona może wiedziéć, kiedy to będzie ta dziesiąta?
Bezpieczniéj zrobi, gdy zaraz zwiąże węzełek i schowa się za chruścianą ścianką chlewika.
Julek może lada chwila wrócić — a tajemny głos ostrzegał ją, że w takim razie musiałaby pozostać w domu.
Na tę samą myśl ogarnia ją szał. Ona miałaby wyrzec się dobrowolnie takiego szczęścia — odstąpić innéj to ziszczenie marzeń i snów swoich! Nigdy! raczéj z życiem pozwoli wydrzéć sobie zaszczyt zostania mamką hrabiowskiego dziecka.
Roztwiera szybko skrzynie i zrzuca krasne spódnice, haftowane koszule, zapaski i związuje je w nieładzie, z pośpiechem wielkim.
Dwie silne plamy występują jéj na policzki.
Drży cała, pierś faluje pod zgrzebną koszulą, oczy błyszczą wśród ciemności, jak dwie gwiazdy odbite w zielonawéj wodzie.
Już jest gotowa, biegnie do progu nieprzytomna, szalona...
Nagle ze środka ciemnéj izby dolatuje płacz cichy, jakieś niewyraźne łkanie.
Małaszka obraca głowę i zatrzymuje się chwilę.
To jéj dziecko zbudzone, zapewne głodne, dopomina się o pierś matczyną.
Uciekająca kobieta doznała nagle dziwnego uczucia — było to pchnięcie noża, które przeszyło jéj serce. Zdawało się jéj, że ktoś przykuł jéj stopy do ziemi; lekki węzełek zarzucony na plecach zaciężył nagle, jak stufuntowy ciężar, i gniótł jéj silne ramiona.
Dziecię płakało ciągle w swéj plecionéj kołysce; głos ten rozlegał się po ciemnéj izbie coraz wyraźniéj, donośniéj, śmieléj. Wśród téj ciemnéj izby płaczliwy głos maleństwa zdawał się wołać, prosić, upominać...
Małaszka stała chwiejna, niezdecydowana, przelękniona prawie.
Nagle dał się słyszéć skrzyp bramy. To Julek wracający z dworskiéj stajni do chaty. Jednym skokiem Małaszka przeskakuje ciemną sionkę i jak błyskawica niknie za ścianą chlewika.
Tam składa swój węzełek i czeka na Szmula.
Gdy Julek wszedł do chaty, zdziwił się niemało, nie zastawszy żony w izbie. Sądził, że poszła po wodę lub po ogień do sąsiadki.
Zapalił łuczywo i wziął na rękę plączącego syna.
Téj nocy wszakże długo czekał na powrót żony, a dziecię napróżno płakało i skarżyło się żałośnie.
Dopiero nazajutrz dowiedział się, co się stało z tą, którą miłował małą dziewczynką, a potém krasawicą pod dach swój wprowadził.
Po pięknéj i hardéj mołodycy zostało tylko malutkie dziecię, śpiące w plecionéj kolebce, trochę szmat porozrzucanych i różowa dziesięciorublówka, zapomniana na stole.
Ogród Saski w Warszawie, to słusznie nazwany letni salon mieszkańców syreniego grodu.
Pod cieniami rozłożystych kasztanów ileż setek strojnych dam, szykownych dandysów, lub biało i niebiesko poubieranych dzieci!
Wszystko kręci się, chodzi, ogląda lub krytykuje. Tu romansuje bona, płaska i chuda niemka, z kelnerem nocnych restauracyj. Tam znów młoda mężatka, żona urzędnika, spędza przedobiadowe chwile na wymianie czułych spojrzeń z operowym śpiewakiem. Tu młody farmaceuta, który zdaje od lat dwóch egzamina i marzy w samotnéj alei o wstąpieniu na scenę w razie „spalenia” po raz trzeci.
Damy po największéj części pozasiadały ławki, wysuwając nóżki w ponsowych lub kawowych pończoszkach. W ręku trzymają parasolki obszyte koronką, i choć słońce pada im prosto na twarz, przechylają parasolki w tył, ażeby dać możność przechodniom podziwiania pudrowanych policzków i karminowych usteczek. Wszystkie te kobiety mają jasne satynowe suknie, pióra na kapeluszach i długie duńskie rękawiczki.
Niektóre noszą iluzyowe woalki. Iluzya cudownie kryje zmarszczki i nadaje wyraz melancholii zwiędłym twarzyczkom. Mówią, a raczéj szczebioczą szybko i głośno; niekiedy wołają małe, trzyletnie lub czteroletnie dzieci, upominając, aby się zachowywały grzecznie i przygładzając im grzywki.
Dzieci patrzą z udaną powagą z pod swych wielkich „Rembrandtów,” a oddaliwszy się od matek, nieomieszkują wpadać jak bomby na emerytów, lub rozbijać piłką okulary na nosie staruszek.
Staruszki łają i gniewają się bardzo, odsyłając małych swawolników na tak zwany „trawnik dziecinny.” Ależ to niepodobieństwo! — tam mamki żydowskie porozsiadały się ze swemi wózkami i całe potomstwo bankierów płacze lub gaworzy na tym „trawniku dziecinnym.”
Dlatego lepiéj urodzone dzieci skaczą po alejach, przewracają się i wrzeszczą w niebogłosy.
Matki i bony uspakajają i łagodzą te gwałtowne oznaki rozdrażnienia nerwów.
Pod ożywczemi promieniami słońca ogród cały okrył się jasną zielonością, delikatną i lekką jak koronka. Koło krat łodygi powojów i chmielu powypuszczały cienkie latorośle, a jaśmin wydaje cudowny zapach.
Pod temi ciemnemi gałęziami drzew spokojnie było, mimo gwaru, i błogo. Ten nadmiar życia nie drażnił tutaj. Ponad drzewami niebo czyste, bez chmurki, jasne jak kryształ; w powietrzu woń jaśminu i Jockey-clubu, którą te panie wnosiły tu, jak do salonu.
Wszędzie, gdzie spojrzysz, jasne suknie, barwne pióra, pęki zieleni, świecące oczy lub długie koronkowe sukienki niemowląt. Wszystko to mieszało się razem i cisnęło pod oko.
Młodzi ludzie lub podstarzali donżuani przechadzali się po alejach, z cienkiemi laseczkami w rękach i kwiatkiem w ustach.
Przypatrywali się siedzącym lub przechodzącym kobietom, robiąc przytém impertynenckie uwagi. Damy znajdowały jednak, że panowie ci są bardzo szykowni i w zamian za impertynencye spoglądały filuternie z pod rzęs przyczernionych. Kilka sławnych piękności siedzi w tak zwanéj „owocowéj alei.” Te nie uśmiechają się i nie spoglądają filuternie. Mają swoje sławę i ustaloną reputacyę wdzięków.
Piękna doktorowa, spokojna i niewzruszona, patrzy wielkiemi czarnemi oczami na podziwiające ją tłumy, z powagą królowéj.
Niedaleko niéj, pani X., znana ze swéj ekscentryczności, założywszy ręce po napoleońsku, z całą obojętnością przyjmuje komplementu i aluzye, tyczące się jéj czarnych włosów lub długich na ośmnaście guzików rękawiczek. Same najpiękniejsze, najdziwaczniéj ubrane zebrały się koło owocarni.
Siedzą tam, czekając na adoratorów, ziewając lekko i przyglądając się sobie nawzajem.
Ale od kilku dni przybyła im rywalka.
Tak jest — rywalka, w krótkiéj czerwonéj spódnicy i wyszytéj koszuli. Strój to chłopski, ale bogaty i zrobiony przez Hersego. Wygląda prawdziwie maskaradowo ta hrabiowska mamka, ale oryginalnością ukraińskiego kroju i pięknością twarzy zwraca ogólną uwagę. I teraz siedzi na jednéj z ławek, opierając jednę nogę około białego plecionego wózka, który porusza lekko. W wózku, za atłasowemi niebieskiemi firankami, widać twarzyczkę małego trupka, z zielonawą cerą i zsiniałemi powiekami. Trupek ten niby żyje, niby się uśmiecha, niby płacze. Jedwabna kołderka, obszyta delikatną koronką, pokrywa wątłe i chude członki. Mamka nachyla się i zagląda do wózka; nie czyni to wszakże z troskliwości, nie, wcale, — ona tylko od czasu do czasu schyla się, aby potém powstać nagle i zadziwić obecnych swym wzrostem i gibkością kibici.
Jedwabna czerwona spódnica szeleści, a szelest ten sprawia jéj rozkosz nieokreśloną. Dziwnym instynktem odgadła siedzibę najpierwszych piękności — tam skierowała swój wózek i rozsiadła się na jednéj z ławek, dumna i uśmiechnięta. Uczyniła to z takim spokojem i pewnością siebie, jakby miejsce to zamówione dla niéj czekało na nią oddawna. Nie osłania się przejrzystą iluzyą — jéj świeża rumiana twarz nie boi się jasnych słonecznych promieni.
Zielonemi oczami patrzy na przechodzących, bez śladu zdziwienia lub zazdrości. Te panie w różowych satinettach nie zachwycają jéj wcale; ona woli swą krasną jedwabną spódnicę, bo wie, że wyróżnia ją z tłumu.
Na ustach ma nawet uśmiech szyderczy; gdy garstka zdziwionych stanie przed nią, nie rumieni się i nie spuszcza oczu ta harda mołodyca; patrzy wprost przed siebie, a tylko delikatne jéj nozdrza poruszają się lekko. Rzekłbyś, że wciąga w siebie upajającą woń pochlebnych słówek i zachwytów nad jéj urodą.
Zbytecznie, zdaje się, jest dodawać, że tą hrabiowską mamką, rozsiadającą się w owocowéj alei Saskiego ogrodu, jest nasza Małaszka.
Uciekła więc naprawdę téj ciemnéj letniéj nocy, uciekła z chaty, w któréj tak rzewnie płakało jéj dziecię. Nic jéj nie wstrzymało; z gorączką w sercu i na twarzy weszła do wspaniałéj sypialni hrabiny i wzięła na rękę chude i nędzne paniątko. Uśmiechała się doń nawet i hołubiła — wiedziała, że tak robić powinna, choć ten trup żyjący sprawiał jéj odrazę. Hrabiego nie było w Warszawie, spodziewano się jego powrotu za kilka tygodni — mogła więc Małaszka namyślić się i ułożyć plan dalszego postępowania. On zapomniał o niéj, a ona pragnęła pozornie zapomniéć o nim. Codziennie słyszała zachwyty nad swą urodą, wzrostem — słowem, nad całą postacią. Uczuła się bardzo piękną i uraza do hrabiego spotęgowała się w jéj sercu. Na wsi, w nizkiéj chacie, przy Julku, straciła już wiarę w moc swych wdzięków, — tu, wśród tych złocistych luster i świec jarzących, zdumiała nad czarem, który wiał z całéj jéj istoty.
Teraz stawała długo i często przed wielkiemi zwierciadłami, uśmiechając się do siebie i przybierając wdzięczne pozy. Rzekłbyś, że to model z profesyi, wyćwiczony przed stalugami najwybredniejszych malarzy. Gdy dziecię spało — ona zdejmowała zeń błękitną kołderkę i drapowała na sobie jedwab’ i koronki, owijając swą głowę w te lśniące błękity.
Patrzyła wtedy w wielkie lustro w złoconych ramach, i obracała się profilem lub en face, nagarniając jasne włosy nad czoło.
Duma jéj rosła z dniem każdym. Stała się kapryśną, wymagającą. Spała długo i gniewała się, gdy dziecię sen jéj przerywało. Szczypała je wówczas i życzyła w nadmiarze uczucia, aby „mu oczy na wierzch wyszły...”
Jeśli na krzyk dziecięcia wchodziła rezydentka, panna lub wreszcie sama hrabina, — zmieniała natychmiast ton mowy i ubolewała, że „biedna dziecina śpi niespokojnie.”
Pochylała się wówczas nad rozkrzyczaném dzieckiem i huśtała je na rękach, nucąc przytém piosenki. Hrabina lubiła ją bardzo. Zachwycała się jéj urodą i troskliwą opieką, którą rozciągała nad hrabiątkiem. Rzeczywiście, Małaszka nie dała nikomu zbliżyć się do dziecka.
Troskliwość ta pochodziła z bardzo naturalnéj przyczyny: obawiała się, aby nie dostrzeżono sinych znaków, pochodzących z jéj wybuchów miłości dla wychowanka. Dla hrabiny jednak rzecz ta przedstawiała się inaczéj. Małaszka tak naturalnie prosiła ją, aby nikt się do niéj nie wtrącał — skarżyła się, że jéj dziecko zaziębią lub przełamią, a ona potém „naciągać” je będzie musiała.
Hrabina bała się owego „naciągania” i zakazała jakiéjkolwiek kontroli nad postępowaniem mamki.
Została więc panią sytuacyi. Powoli owładnęła całą służbę. Słyszała, jak doktor mówił, że płacz mamki działa zabójczo na dziecko — szlochała więc przy najmniejszéj okazyi i płakała bez łez. Tarła suche oczy pieluchą, a gdy były dość czerwone, skrapiała policzki wodą, robiąc sobie tym sposobem sztuczne łzy.
Hrabina ze względu na dobro swego syna ustępowała jéj we wszystkiém i nakazała całéj służbie, aby ostrożnie obchodziła się z mamką. Wskutek tego nakazu znienawidzono Małaszkę tak w kuchni, jak w garderobie.
Nazywano ją pocichu „mamczurą” i wymyślano na nią niestworzone brednie.
W oczy jednak ulegano jéj despotyzmowi i znoszono jéj kaprysy z pozorną uległością.
Udawano się czasem pod jéj protekcyę — ona przyrzekała wstawić się do pani, z miną dygnitarza. Siedząc na sofie obitéj brokatelą, i trzymając na ręku tę masę koronek, wstążek, zielonawéj skóry i kilku kosteczek, które miały reprezentować potomka hrabiowskiego rodu, udzielała łaskawie posłuchania i uśmiechała się, naśladując, o ile mogła, panią hrabinę.
Nosiła teraz cieniuchne webowe koszule i udawała, że się nie może obejść bez chustki do nosa. Miała buciki na wysokich obcasach, które niemiłosiernie wykoszlawiała.
Co rano z hrabiowskiéj kamienicy wyjeżdżał biało lakierowany wózek, popychany przez podrostka w szaréj liberyi z błyszczącemi guzikami. Małaszka szła obok, trzymając w ręku elegancki koszyczek z bielizną dziecka.
Gdyby ów koszyk nie miał jedwabnych sznurków i nie był tak szykownie wypleciony, nie wzięłaby go za nic do ręki.
Małaszka zaczęła rozpoznawać piękno i odróżniała elegancyę od pospolitości.
Dobierała zawsze harmonijne barwy wstążek i paciorek, które wiązała na szyi; zrzuciła namitki, a natomiast stroiła głowę w czerwone jedwabne chustki.
Obcięła sobie grzywkę i zakręcała ją w tysiące loczków.
Gdy nadeszły przyjaciółki hrabiny i wołano ją do salonu, wchodziła z uśmiechem, witając nizkiém schyleniem głowy zebrane osoby. Skoro te panie brały na rękę poduszkę z dzieckiem — ona opierała się z wdziękiem o wysokie rzeźbione krzesło i stała tak, pozwalając się podziwiać i chwalić.
Pewnego dnia bankierowa X... zapytała ją, czy nie tęskni za swoim synem.
Małaszka spuściła oczy i namyślała się nad odpowiedzią. Nie chciała wydać się złą matką, a przyznając się do tęsknoty, bała się przyśpieszyć powrót do domu, o którym myśléć bez trwogi nie mogła.
Stała więc w milczeniu, bawiąc się szeroką jedwabną taśmą, któréj końce spadały od stanu aż do kolan.
Pani hrabina przyszła z pomocą swéj ulubienicy.
— Z pewnością tęskni — rzekła z głębokiém przekonaniem o prawdzie słów swoich — tęskni bardzo, ale cóż robić? Nie mówmy jednak o tém, bo każda jéj zgryzota, to trucizna dla mego Maniusia...
Zgromadzone damy zaczęły ubolewać, kiwając głowami. Pióra u kapeluszy szeleściły, wydając szmer podobny do spadających liści.
Chcąc oszczędzić mamce zgryzoty, a tém samém nie truć hrabiego Maniusia, zaczęły panie wypytywać stojącą wśród nich kobietę o imię, wiek dziecięcia, na czyjéj opiece zostało i t. d.
Bawiły się w dobre i łaskawe damy, udawały troskliwość i szczególne zajęcie.
Przebiegła chłopka odgadła natychmiast, jaką rolę zagrać w téj komedyi powinna.
Przybrała żałosną minę i stłumionym głosem opowiadała, ile łez kosztowało ją rozstanie się z ukochanym synem.
Mówiła powoli, śledząc wrażenie słów swoich.
Rezultatem téj sceny było rozrzewnienie ogólne i otworzenie eleganckich maluchnych portmonetek, które panie miały w kieszonkach dolmanów.
Kilkanaście rubli, danych „na pieluszki” dla Stepanka, spadło na fartuch Małaszki. Za kilka dni szeleściała jedwabna ponsowa spódnica, która oddawna stanowiła jedyny cel marzeń dumnéj mołodycy. Hrabina kupowała jéj kaszmirowe lub tybetowe spódnice — ona zapragnęła jedwabiu. Teraz dumna kroczy wśród strojnego tłumu po zwirowanych alejach ogrodu, bijąc zdaleka w oczy szkarłatnym kolorem stroju.
Odtrąca od siebie myśl o przeszłości, żyje tylko teraźniejszością, upaja się snem szczęścia — nic jéj nie brakuje, tylko... hrabiego.
Gdy on powróci, musi przypomniéć sobie ten ranek zimowy, gdy ona, drżąca i ciepła jeszcze snem nocnym, przypadła mu wpół ubrana do kolan. Och! ona powtórzy raz jeszcze tę scenę miłosną, tylko role muszą być zmienione. W nieograniczonéj swéj dumie chce zmusić hrabiego do padnięcia u jéj kolan.
On klęczyć przed nią musi, tak jak ona przed nim w swéj chacie klęczała. I podnosiła głowę wysoko, marszcząc brwi, jakby miała już u stóp swych jasnego pana w modnym anglezie.
Wzruszała ramionami z pyszną obojętnością i zakładała ręce na piersiach.
Patrząc z boku, możnaby przypuścić, że to która z artystek próbuje rolę kokietki.
Rzeczywiście, była to próba z dramatu, którego akcyę główną prowadziła właśnie ta wysmukła chłopka, siedząc w jedwabnéj spódnicy i różnobarwnych koralach, na ławce w owocowéj alei miejskiego ogrodu.
Była to artystka skończona, — nie robiąc studyów à la Sarah Bernhardt, czarowała widzów to niezrównanym wdziękiem wiejskiéj mołodycy, to pozą lub finezyą miejskiéj kobiety.
Miała na zawołanie śmiech lub łzy — pokorę lub dumę — wdzięk kotki lub majestat królowéj. Jak zręczny pająk roztaczała swe siatki i za pośrednictwem dziecka podbijała serce matki. O swoim synie nie myślała nigdy; pierwszy i ostatni raz rozrzewniła swoją opowieścią miłosierne damy. Kupiła sobie za tę opowieść spódnicę i dała pokój macierzyńskim sentymentom.
Gdy Julek nazajutrz po ucieczce Małaszki dowiedział się całéj prawdy, jęknął boleśnie i zatoczył się jak pijany.
Uciekła!
Uciekła wśród nocy, rzucając dom, dziecko i jego — uciekła do ludzi, do miasta...
Na służbę. Po co? Czy jéj tu źle było?
I błędnemi oczami powiódł po ścianach chaty. Nic nie brakowało. Tyle garnków, tyle misek — nawet dwie stłuczone filiżanki, które sam skleił, stary dywanik z sanek, obrazek z pudełka od chustek, który znalazł na śmieciach... Obrazek ten zawiesił nad oknem. Była tam głowa blondynki w różowéj mocno dekoltowanéj sukni i w lila kapeluszu z piórami. Pamiętał, że Małaszka częściéj stawała przed tym obrazkiem, jak przed obrazami świętych i wizerunkiem Pana Jezusa. Patrzał teraz na malowaną twarz blondynki i znajdował pewne podobieństwo w téj czerwonéj twarzy do swéj żony.
Obejrzał się dokoła — na podłodze leżały w nieładzie stare suknie i koszule. Każdy gałganek, każda szmatka zdawała mu się szeptać imię téj, która tak bezlitośnie odeszła w dal, zostawiając małą biedną dziecinę, płaczącą w kołysce.
Nie kochał jéj... znienawidził ją!
Gniewnemi rękami schwycił leżące na ziemi ubranie i wrzucił w rozwartą skrzynię.
Na dnie skrzyni dostrzegł cienką batystową chusteczkę, ozdobioną hrabiowską koroną. Schwycił ten cienki płatek i długą chwilę patrzył nań z podziwem.
Zkąd w jego chacie znalazł się ten batyst? Dlaczego był ukryty na dnie skrzyni? Nie domyślał się wszakże prawdy. Małaszka nie wychodziła prawie z chaty, siedziała zawsze chmurna i milcząca. Musiała tę chustkę znaléźć kiedy przed bramą i schowała ją...
Wrzucił więc chustkę na dawne miejsce i zatrzasnął wieko skrzyni z taką siłą, jakby pragnął w niéj raz na zawsze pogrześć nawet wspomnienie o téj kobiecie, którą kochał jeszcze małém brudném dziecięciem.
Znienawidził ją.
Zwrócił się do kołyski i na głowie swego syna złożył gorący, długi pocałunek.
— Sieroto moja!... — wyszeptał, tuląc dziecię do siebie — sieroto moja!...
I zaczął sam zajmować się dzieckiem — poił je mlekiem z cierpliwością anielską.
Nieraz nie kładł się wcale, całą noc boso chodził po izbie, kołysząc krzyczące dziecię na rękach.
Uspokajał je i zabawiał, pokazując mu rozmaite figle na cieniu, które jednak nie zajmowały wcale rozpłakanéj dzieciny.
Mleko szkodziło dziecku: podawano mu je zimne, nie rozpuszczone wodą — z dniem każdym chłopiec chudł i mizerniał. Krzyczał po całych dniach i nocach. Julek zamiast przywołać którakolwiek z sąsiadek, niepojętym uporem wiedziony, zamykał chatę przed życzliwymi. Radby skryć się z swą hańbą pod ziemię — wstydził się swego opuszczenia i zdrady żony. Bał się litości i ubolewań ogółu. Wiedział, że dziecko niknie i ucieka mu z chaty daleko, ale sam przed sobą taił straszną prawdę.
Teraz, gdy ten mały był jego światem całym, nie chciał przypuścić, aby Bóg odebrał mu to dziecię w takiéj chwili. Ale Stepanek z każdym słońca wschodem stawał się bledszy i leżał jak figurka woskowa w swojéj plecionéj kołysce. Gdy ojciec pochylał się nad nim, szukając jego spojrzenia, dziecię zachowywało się martwo, jakby jakiś cień padł na jego oczy. Na drobnéj, znędzniałéj twarzyczce, zarysowywał się zwolna wyraz właściwy tylko konającym — anioł śmierci zwolna rozsuwał swą zasłonę nad opuszczoném dziecięciem. Nie umiano w téj chacie ocenić szczęścia, jakie Bóg zesłał w postaci téj małéj dzieciny — odchodziło więc w nieznaną dal, poskarżyć się aniołom skrzydlatym.
I odeszło w noc letnią, ciepłą, taką samą w jaką przyszło na ten świat boży. Rok istniało na świecie i przeżyło wiele nędzy, głodu i braku. Zasnęło cicho, spokojnie, na ręku odrętwiałego z bólu Julka.
Skończyło się.
W chacie było cicho, cicho bardzo.
Dogasające łuczywo rzucało czerwony blask na całą izbę i oblewało postać nieszczęśliwego ojca z martwym synem na ręku.
Przez otwarte drzwi wpadł do chaty prąd ciepłego świeżego powietrza.
Umarło! umarło!
Julek nie płakał, obłąkanym wzrokiem tylko patrzył przed siebie. Ściskało go w gardle; na ziemi dostrzegł ciemną perkalową koszulkę. Stepanek nie włoży już jéj więcéj — on leży zimny i martwy z twarzyczką zczerniałą, z oczkami zamkniętemi.
Julek wstał i złożył martwe dziecię w kołysce, potém ścisnął skronie swe, jak gdyby czuł, że czaszka mu pęknie.
Obejrzał się wokoło i nie mógł przypomniéć sobie, gdzie się znajduje. Zaczął myśléć, ale to myślenie sprawiło mu ból niewypowiedziany. Wiedział tylko jedno, że jest ojcem i że to jego dziecię śpi w kołysce.
Wziął znów dziecię na rękę i zaczął z niém chodzić po izbie, huśtając je i kołysząc bezustannie.
Nie czuł zimna i sztywności trupa, owszem okrywał go pocałunkami i przemawiał doń najczulszym głosem.
Trwało to do rana; gdy słońce weszło i pierwsze jego promienie wpadły do chaty, on chodził jeszcze po ciasnéj izbie, kołysząc martwe dziecię na rękach.
Razem z duszyczką dziecka i dusza tego nieszczęśliwego uleciała bezpowrotnie, pozostały tylko dwa ciała, z których jedno miało jeszcze pozory życia...
Całe lata składały się na tę jednę chwilę. Nosząc już w sobie skłonność do melancholii, którą rozwinęła samotność i częste przesiadywanie w lesie, — Julek stracił rozum — zwaryował!...
Było-to ciche, spokojne obłąkanie — nie robił nikomu nic złego — siedział w swéj chacie przy pustéj kołysce, lub prał i suszył czyste podarte pieluszki.
Gdy mu dziecię zabierano i wieziono na cmentarz, oddał je bez oporu — w jego przekonaniu Stepanek żył ciągle, — widział go, pieścił, kołysał, mówił doń i uspokajał.
Dziecię to było dla niego widzialném — imienia matki nie wymówił wszakże nigdy.
Zdawało się, że o niéj zapomniał zupełnie.
Ludzie z początku bali się i uciekali przed nim.
Widząc wszakże, że jest równie spokojnym jak dawniéj, przywykli i oswoili się z jego stanem. Często pytano go o zdrowie dziecka, na co odpowiadał zwykle pomyślnie i z uprzejmością wielką. Gospodarstwem zajmował się jako tako, a zresztą potrzebował teraz bardzo mało. Nikt nie wiedział, czém żyje i co robi. Zapuścił brodę i długie włosy. Wzrok miał błędny i jakby zamglony. Chodził wolno i trzymał się bardzo pochyło. Czasem tarł ręką czoło, jakby pragnąc coś sobie przypomniéć. Stawał i zamyślał się. Potém zrywał się i szedł do chaty kołysać próżną kołyskę. Całe noce spędzał chodząc po izbie i nosząc na ręku fikcyjne dziecko. Nad ranem padał na ziemię znużony i zasypiał snem twardym, kamiennym.
Dlaczego się zeń budził? czy nie lepiéj stokroć byłoby, gdyby to ciało pozostało nieruchome i senne na wieki?


∗                    ∗

Podzwrotnikowe gorąco!
Hrabina nie może dłużéj wytrzymać w oszklonéj altanie fotografa. Schodzi powoli z krętych wschodów, ocierając pot z czoła.
— Nie mam siły... — mówi mdlejącym głosem.
— Niech pani hrabina przejdzie do buduaru — prosi jasnobrody fotograf — my tu sami damy radę i krzywdy pieszczoszkowi nie zrobimy.
Hrabina uległa rozsądnéj perswazyi i wchodzi do ciemnego pokoiku, powleczonego białym i czerwonym kretonem, na podobieństwo dziesięciocentowych muzeów wiedeńskich.
Tymczasem na górze, w atelier, rozlega się krzyk pieszczoszka, którego podobiznę zdejmują dziś po raz czwarty.
Malec siedzi na kolanach mamki, i roztwierając szeroko buzię, wrzeszczy w niebogłosy. Boi się ciemno pokrytéj maszyny i samego fotografa. Jest-to bezwątpienia bardzo wdzięczny obrazek rodzajowy, który malarz przeniósłby na płótno i podpisał: „płaczące chłopię” — ale fotograf innego jest zdania: pragnie uspokoić rozgrymaszone dziecię i pokazuje mu w tym celu zakurzone koszyczki i połamane wazony. Ale prześliczne te rzeczy wywołują jeszcze większy lament i rozpacz ze strony Maniusia.
Widocznie jest dziś zdenerwowany i jawnie protestuje przeciwko wszystkim wynalazkom nowoczesnym.
Na wschodach dają się słyszéć męzkie kroki — po chwili do atelier wchodzi sam hrabia...
Powrócił przedwczoraj — a ponieważ zajęcie się dzieckiem uważa za nader miłą dywersyę wśród swych innych zajęć, — dowiedziawszy się w domu, że pani hrabina pojechała do fotografa, sam podążył za niemi.
Wszedł więc do altany, niosąc ze sobą jasność letniego garnituru i woń Jockey-clubu. Na wschodach już śmieje się hałaśliwie i pyta: czy fotografia się udała. Małaszka drży i blednieje. Stoi właśnie na środku altany z dzieckiem na ręku, a promienie słońca oblewają całą jéj postać. W jednéj chwili jednak odzyskuje całą przytomność — czuje, że od téj sekundy cała jéj przyszłość zależy — wie, że wrażenie, które wywoła, pociągnie za sobą cały szereg wspomnień, mglistych obrazów niedawnéj przeszłości... Podnosi hardo głowę i za chwilę uśmiech zmysłowy rozsłania jéj purpurowe wilgotne usta. Oczy, usta, cała postać uśmiechają się dziwnym, nieokreślonym czarem; jedwab’ purpurowy szeleści, a korale dzwonią, gdy powoli przechyla się ku przodowi.
Gdy hrabia wchodzi i spogląda ze zdumieniem na nią — ona wesoła, roześmiana, pochyla się jeszcze bardziéj naprzód.
Wita go niby nizkim chłopskim ukłonem, a przecież głowy nie zgina, karku dumnego nie chyli. Tchnie cała weselem, rozkoszą, zdrowiem. Hrabia ogarnia całą jéj istotę jednym rzutem oka — przypomina sobie, że widział gdzieś twarz tę śmiejącą się żywym rumieńcem, — jakieś dreszcze przebiegają jego ciało... Przybliża się. Małaszka podaje mu dziecko — a pochylając się zręcznie, szepce: „panyczu mój...”
To dosyć! — w umyśle hrabiego z zadziwiającą dokładnością zarysowują się wypadki tego zimowego poranku, w którym to słowo owionęło go całego.
— To ty? — pyta zdziwiony wpatrzoną weń kobietę.
Na to pytanie zielone oko, z taką tkliwością patrzące w niego, zapala się fosforycznym ogniem.
— To ja! — odpowiada krótko i ostro.
O ileż głos ten brzmi dziwniéj, niemiléj. Niema w nim téj prośby, namiętnéj, stłumionéj prośby, jaka brzmi przy wyrazie: „panyczu mój.”
— To ja — odpowiada sucho, bezdźwięcznie.
Cały żal, a zarazem i uraza tajona przez lat tyle, składa się na te dwa słowa. Hrabia nie chce jednak zrozumiéć, za co może miéć doń urazę ta piękna mołodyca.
Wszedł rankiem zimowym do chaty i zastał ją wpółsenną; przypadła mu do nóg, on uczynił jéj ten zaszczyt, że od stóp swoich podniósł ją do uścisku, do objęć. Potém... zapomniał. Miły Boże! tak się zawsze robi. Nie pamiętał na trzeci dzień o chacie koło bramy. Dziś widzi kobietę znowu pełną krasy i zdrowia, piękną w tych jedwabiach i haftach, i ciepły prąd przebiega jego ciało; patrzy, a gorąco panujące pod szklanym dachem altany, ciśnie mu czaszkę i rozsadza żyły.
Fotograf wyszedł do swéj pracowni, aby przygotować płytę, oni zostali sami wśród porozrzucanych płócien, szeslongów, tekturowych brzóz i dywanów z siana. Pomiędzy nimi mały Maryanek, nieufny i zachmurzony, spoglądał na ojca. Dziecię to dzieliło ich.
Pragnął ująć jéj rękę — tę, która była wolną; — usunęła ją z dumą królowéj.
Hrabia cofnął się zdziwiony pod naciskiem tego wzroku.
— Dlaczego się usuwasz? — zapytał, nieprzyzwyczajony do oporu — podobasz mi się, pamiętam cię w chacie przy bramie, moja piękna...
Słuchała go milcząc, z miną nawet surową; uśmiechem zmusiła go do przypomnienia sobie zimowego ranka, teraz uśmiech ten ukryła, a przybrała zimną, lodową maskę.
Opanowany szaloną żądzą, podnieconą dziwném zachowaniem się kobiety, wyciągnął znów ręce. Zbliżył się i całował jéj haftowaną cienką koszulę. Przez pajęcze płótno czuł ciepłe, miękkie ciało, które uginało się pod dotknięciem drżących ust jego.
Ona stała sztywna, z zaciśniętemi wargami.
On tymczasem schwycił jéj rękę obnażoną, i zsunąwszy szeroki rękaw koszuli, okrył ją chciwemi pocałunkami.
Maryanek zapłakał. Choć Małaszka biła i szczypała biedne dziecię — ono w prostocie swéj niewinnéj duszyczki przywiązało się do swéj karmicielki. Nie znając się na wybuchach namiętności, sądziło, że hrabia wyrządza jakąś dotkliwą krzywdę Małaszce.
Ale hrabia nie słyszał płaczu dziecka: namiętność nie chciała uciszyć się. Pochylił się nad nią, patrzył na jéj szyję, gdzie wiły się drobne włoski.
— Chcę cię widziéć... — szepnął prawie rozkazująco.
Ale ona poprawiła dziecku koronkę u koszuli i z pyszną obojętnością odeszła, zostawiając go na środku altany. Gdy się odwrócił, ujrzał ją rozmawiającą z wielkim spokojem z panią hrabiną, która w téj chwili weszła.
Małaszka zdawała sprawę z niefortunnych prób fotograficznych i żaliła się z miną niezadowolnioną, że wskutek tego ona sama wyrzec się musi posiadania swego wizerunku.
Hrabina namawiała do jeszcze jednéj próby, témbardziéj, że dziecię się uspokoiło. Fotograf powrócił i zaczęto układać mamkę wraz z dzieckiem, a jeszcze południowe światło oblewało srebrem i złotem pozującą kobietę.
Maryanek znudzony i zmęczony, usnął na jéj ramieniu — ona zwróciwszy pełnym harmonii ruchem śpiącą twarzyczkę dziecka od siebie, stanęła na tle malowanego krajobrazu prosto, posągowo, nieruchomie prawie. Jedną ręką przytrzymała dziecię, drugą wsparła o tekturową skałę. Zwróciła głowę na bok, a klasyczny prawie profil zarysował się delikatną linią w powietrzu.
Fotograf nie miał nic do zarzucenia — chwalił głośno zmysł estetyczny téj chłopki, która tak piękną linią bezwiednie odcinała się w téj chwili od ciemnego tła krajobrazu.
Hrabina uśmiechała się, wskazując mężowi na swą faworytkę i odnajdując w niéj niebywałe przymioty i zalety ducha.
Hrabiego mało obchodziła w téj chwili duchowa strona téj kobiety. Myślał on o czém inném — wśród tego cieplarnianego gorąca, pod temi drobnemi szybami szklanego dachu, mieniła się dlań ona jak cudny kwiat zamorski, pełen woni i słonecznych blasków. Ona zaś musiała odczuwać całą potęgę wrażenia, jakie uczyniła — stała nieruchoma, piękna, jak posąg wykuty z jednéj twardéj bryły. Tylko błękitna siatka żyłek, widnych na skroniach, nabiegła krwią, a oczy przysłaniały przelotne blaski. Była szczęśliwą, bardzo szczęśliwą.
I odtąd zaczęły się dla kobiety téj dnie niewypowiedzianéj rozkoszy. Stawiała opór żądzy hrabiego i w ten sposób podniecała go. Przesuwała się po to, aby zniknąć jak widmo senne. Nieraz wchodziła wczesnym rankiem do hrabiowskiéj sypialni, niosąc na ręku Maryanka w koszulce. Podawała dziecko nawpół rozespanéj hrabinie, a sama stawała w progu, opierając się o ciemną aksamitną portyerę. Stała tak z oczyma wpatrzonemi w przestrzeń, milcząca, czekając do chwili, w któréj hrabina znudzona zabawą z synem, zawołała ją do siebie. Hrabia milczał także, otwierając nawpół senne oczy i obejmując wzrokiem tę kobietę, która jak senne zjawisko zjawiała się co rana na tle ciemnéj kotary, aby po krótkiéj chwili zniknąć w fałdach aksamitu. Myślał potém o niéj, pijąc kawę, lub czesząc rzadkie włosy. Zdawała się nie dostrzegać go — miała twarz obojętną i na pozór znudzoną.
Raz spotkał ją na wschodach, wracającą z południowego spaceru — niosła na ręku dziecię, i zarumieniona od sierpniowego gorąca, oddychała ciężko. Zatrzymał ją, zastępując jéj drogę, ale ona królewskim ruchem odsunęła na bok dumnego pana. I on, lew salonów, pogromca serc niewieścich, usunął się przed tą wyciągniętą ręką, strojną w haftowany rękaw chłopskiéj koszuli, i patrzył ogłupiałym wzrokiem, jak z szelestem jedwabnéj spódnicy, szła daléj po wschodach, aż znikła na skręcie.
Małaszka oddychała teraz pełną piersią, używała dowoli uczucia nasyconéj zemsty, widziała męki hrabiego, a fantazya jéj pracowała całą siłą nad wymyślaniem tysiąca środków, któremi pobudzając namiętność swego pana, mogła ją doprowadzić do szczytu.
Raz w nocy zastukała do drzwi sypialni hrabiny, wołając o ratunek. Maryanek według słów jéj był bardzo chory. Miał gorączkę — rzucał się w swéj kołysce i płakał bezustannie. Hrabina przerażona wybiegła wpół ubrana, zastała Małaszkę boso i w naprędce narzuconéj bieliźnie; chciała iść do syna, Małaszka zatrzymała ją, — trzeba zbudzić pana hrabiego, może on co poradzi.
Hrabina wróciła do sypialni i po chwili wbiegła do dziecinnego pokoju, ciągnąc męża za sobą. Zastali przy kołysce Małaszkę pochyloną nad płaczącym chłopcem. Maryanek nie miał wprawdzie gorączki, ale krzyczał głośno: pokazując na rączki i wołając, „kuku.”
W dziecinnym języku słowo „kuku” oznacza „boli.” Niebieska lampa paliła się zawieszona u sufitu, oblewając mdławym blaskiem porozrzucaną bieliznę, pościel i miękkie, nizkie sprzęty.
Zapomniane w kącie zabawki zdawały się drzémać w tém półświetle, tekturowy pajac w czerwonéj sukience wykrzywiał swą podrapaną twarzyczkę i zdawał się płakać razem z krzyczącém w kołysce dzieckiem.
Malutkie krzesełko leżało przewrócone na dywanie, obok grzechotki i kościanego łóżka.
Wchodząc, hrabia potknął się o to małe krzesło wybite czerwonym adamaszkiem, machinalnie podniósł je; gdy chciał postawić sprzęt na właściwém miejscu — wzrok jego padł na pochyloną nad dzieckiem Małaszkę.
Ona zdawała się oczekiwać tylko téj chwili — podniosła się i wyprostowała. Potężne ramiona oblało błękitne światło lampy, — spadająca z tych ramion koszula odkrywała olśniewający biust, modelowany na wzór starożytnych posągów.
Głowa uwolniona z więzów krasnéj chustki zdumiewała czystością linij — włosy przy ślubie odcięte, teraz odrosły i spadały do połowy pleców, wijąc się po szyi jasną złotą kaskadą.
Obok niéj hrabina, wątła, drobna postać z zapadłą piersią i chudemi, długiemi rękami.
Można pani stała tam jakby dla kontrastu, dla porównania. Wzrok hrabiego błądził od jednéj do drugiéj, aż nakoniec zatrzymał się na Małaszce.
Dziecko w kołysce przestało płakać i patrzyło zdziwionemi oczami na te odwiedziny rodziców — rzecz zupełnie niezwykła o podobnéj porze.
Hrabina zdziwiona, nie widząc śladu gorączki, ani chorobliwych symptomatów, zaczęła robić wymówki Małaszce, że zupełnie niepotrzebnie przerwała jéj sen, tak potrzebny dla jéj zdrowia.
Małaszka nie odpowiedziała nic, schyliła się tylko i wzięła dziecko na rękę. Maryanek krzyknął boleśnie i zaczął się wyrywać z objęć mamki.
Pod haftowaną kołderką ręka Małaszki szczypała białe i delikatne ciało dzieciny.
Hrabina przerażona rzuciła się ku dziecku...
— Niech jaśnie pani przyniesie ten ocet, co stoi koło lustra — zaordynowała mamka drżącéj z trwogi o dziecko matce.
Hrabina w jednéj chwili znikła za drzwiami.
Była-to istota nieporadna, a zwłaszcza w stanowczéj chwili, chwytała ze skwapliwością każdą podaną sobie radę.
Teraz biegła po ocet tualetowy, sama nie wiedząc po co i dlaczego. Dziecko było chore i krzyczało, ktoś kazał jéj przynieść octu — śpieszyła się więc, gubiąc aksamitne pantofelki po drodze.
W dziecinnym pokoju został hrabia i Małaszka.
Ta ostatnia położyła dziecko do kołyski, które natychmiast płakać przestało — potém usiadła na nizkim taburecie i bosą nogę oparłszy o biegun kołyski, miarowym ruchem opuszczać i podnosić je zaczęła. Hrabia zbliżył się ku niéj i pochylił się tak blizko, że gorący oddech uczuła na szyi. Ta cisza nocna, to półświatło i ją zaczęło rozmarzać. Była przedewszystkiém kobietą i kamienna jéj wola opuszczać ją zaczęła.
On przeczuł tę reakcyę, był przy niéj blizko, blizko bardzo — jedną ręką objął jéj kibić i starał się ją podnieść ku sobie. Była chwila wahania. Małaszka chciała powstać i zrównać się w ten sposób z obejmującym ją mężczyzną — ale przed jéj oczyma mignęło jak błyskawica szare światło zimowego poranka, a na tém tle zarysowała się niewyraźnie ona sama, klęcząca u kolan hrabiego. On klęknąć przed nią musi, wtedy ona nie stawi oporu, podniesie go łaskawie ku sobie i poda mu usta do pocałunku. Siedziała więc ciągle, ale ręce jéj nerwowym ruchem oplotły szyję hrabiego. Silne i muskularne jéj dłonie zaczęły giąć ku ziemi wysoką postać mężczyzny — on wpatrzony w te zielone oczy, olśniony białością nagiego biustu, bezwiednie prawie ugiął kolana.
Klęknął nie przed chłopką, ale przed czarownie piękną kobietą, w któréj widział urok i niepospolitą harmonię, jaką mało która ze strojnych dam poszczycić się może.
Był u jéj stóp.
Prosił o naznaczenie schadzki — on prosił!
Nie chciała być dłużéj okrutną — osiągnęła swój cel, opór dłuższy nie miał racyi bytu.
Pochyliła się ku niemu i wilgotnemi usty szepnęła:
— Jutro o zmroku... wieczorem, w zielonym pokoju...
Zielony pokój — była-to niewielka izdebka na facyatce, którą wytapetowano, przystrojono i przygotowano dla pana Lawdańskiego.
Pan Lawdański nie przybył jeszcze ze wsi — niechętnie rozstawał się z tuzinem mołodyc, których był kolejno szczęściem i osłodą — pokój więc był próżny. Małaszka wiedziała o tém aż nadto dobrze.
Naznaczyła tam schadzkę, bo za dom oddalać się na długo nie mogła.
Hrabia uśmiechnął się i powstał. Skinieniem głowy obiecał przyjście — usunął się na bok i czekał powrotu hrabiny, która téż niebawem weszła, niosąc kryształowy flakon napełniony do połowy octem.
Potrzeba trzeźwienia dziecka okazała się zbyteczną.
Maryanek spał w swéj kołysce, ukrywszy nosek w mięciuchne poduszki.
Hrabina odeszła uspokojona, w ślad za nią pośpieszył hrabia.
Małaszka została sama.
Zapomocą bicia i szczypania udało się jéj rozkrzyczéć dziecko, a tém samém ściągnąć hrabiego w nocy i okazać mu się w całéj pełni wdzięków i młodości. Instynktem odgadła, że jest stokroć piękniejsza z obnażoną szyją, jak w haftowanéj koszuli.
Uśmiecha się więc teraz z zadowoleniem i ruchem leniwéj kotki zabiera się do spoczynku.
Po chwili zasypia, a we śnie jeszcze widzi hrabiego klęczącego u stóp swoich, pośród porozrzucanych zabawek, tuż obok pajaca w czerwonéj bluzce.
Widzi we śnie jaknajdokładniéj twarzyczkę pajaca wykrzywioną, ironicznie uśmiechniętą... nagle te rysy przemieniają się w dawniéj je znane, nawet dobrze znane. Postać pajaca rośnie, olbrzymieje — czerwona bluzka zamienia się na ponsową kurtkę ze złotą blachą u rękawa. Zamiast błazeńskiego kołpaka, widnieje dżokiejska czapka, a z pod niéj wysuwają się czarne, gęste włosy. Ciemne oczy patrzą ponuro, smutno na leżącą kobietę.
I w bladém świetle lampy pajac podnosi się z miękkiego kobierca i staje nagle przed nią, grożąc, szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa. Twarz ma mściwą, nieubłaganą, jednę rękę kładzie na piersi kobiety. Ręka ta ją dusi, tłoczy ku ziemi, gniecie... Radaby pozbyć się tego okropnego ciężaru, ale zagięte palce wpijają się w jéj ciało. Czuje ból straszny, dotkliwy.
Nagle krzyk wyrywa się z jéj ściśniętego gardła. Poznała go!
Poznała to senne widzenie, te oczy ciemne, chmurne, te włosy czarne i tę dżokiejską kurtkę.
To Julek — to jéj mąż!
Dobywa wszystkich sił — zrywa się, otwierając oczy.
Wszystko znikło.
Lampa zgasła, a wschodzące słońce zagląda ciekawie przez białe story. W kołysce śpi Maryanek, a na ziemi drzémią zabawki, fotelik i mały tekturowy pajac w czerwonéj bluzie.
Ani śladu dżokieja z herbową blachą na ramieniu.
Małaszka siedząc na łóżku, uspokaja się powoli. Taki głupi sen!
Przestraszyła się jednak naprawdę, dotąd jeszcze plecy pokrywają krople potu, a twarz ma bladą, bardzo bladą. Dziwna rzecz! zkąd stanął przed nią ten człowiek, którego zostawiła tak daleko, w pustéj chacie pod bramą, i o którym nie myślała nigdy? Czego on chciał od niéj wśród téj jasnéj pańskiéj komnaty?
Nie trzeba myśléć o nim! I zaczyna przypominać sobie wypadki téj nocy. Uśmiech powraca na jéj usta, schadzka w zielonym pokoju do reszty rozprasza trwogę.
Pójdzie na nią, pójdzie z pewnością.
Ale Maryanek może krzyczéć podczas jéj nieobecności.
Hrabina posłyszy, przyjdzie i postrzeże.
Nie domyśli się, gdzie pójść mogła; ale mamce pod utratą służby nie wolno oddalać się od dziecka.
Siedzi więc i myśli. Nagle zrywa się uradowana.
Wyborny sposób przyszedł jéj do głowy — Maryanek będzie spał jak kamień, i nie zapłacze ani razu.


∗                    ∗

Ściemniało już prawie, gdy z kamienicy zajmowanéj przez rodziców Maryanka, wybiegła Małaszka, kryjąc coś pod wełnianą chustką, narzuconą na ramionach. Obejrzała się dokoła i stała przez chwilę, jakby przypominając coś sobie; nagle zwróciła się na prawo i biegła szybko wzdłuż ulicy. Na rogu mignęła wielka latarnia z kolorowemi szybami. Oświetlone wnętrze pozwoliło czytać napis: „Skład wódek i piwa.”
Małaszka nie umiała czytać, ale chłopskie jéj powonienie odgadło szynk i przeczuło wódkę. Za chwilę stanęła przed szynkwasem, podając niewielką butelkę, i cichym głosem rozkazała nalać w nią miarkę jaknajmocniejszéj wódki. Gdy spełniono jéj żądanie, zapłaciła i uciekła szybko, nie oglądając się poza siebie.
Wróciła do domu i wdrapała się na wschody.
Gdy weszła do dziecinnego pokoju, była dziwnie pomieszana. Nie rozumiała jednak swego pomieszania. Nie chciała przecież zrobić nic złego.
Pragnęła iść na wyznaczoną schadzkę, a tu dziecko krzykiem swoim mogło odkryć jéj nieobecność. Trzeba je uśpić. Nieraz przecież widziała, jak gospodynie na wsi usypiały krzykliwe dzieci. Dawały im trochę wódki, a bębny potém spały jak zabite w swych plecionych kołyskach. Ona téż da dziecku kilka kropel wódki, która szkodzić nie może, owszem pomoże. Jeśli dziecko ma choć jakikolwiek zaród choroby — to wódka ten zaród w niém struje. Tak rozumując, bierze na kolana dziecię, a drugą ręką sięga po przyniesiony trunek. Maryanek się wzbrania, jakby przeczuciem wiedziony wyrywa się z kolan mamki i konwulsyjnie rzuca się całém ciałem. Małaszka usiłuje wlać mu trochę palącego napoju w ściśnięte usta. Przychodzi jéj to z trudnością — Maryanek zasłania usta rączkami i gwałtownemi ruchami rozlewa wódkę po batystowéj koszulce.
Małaszkę ogarnia wielka niecierpliwość — w ten sposób nie skończy nigdy. Ściemnia się coraz bardziéj — spóźni się. Kto wie, może hrabia czeka, a znudzony odejdzie.
Pragnienie nasycenia swéj próżności, a wreszcie i żądzy zmysłowéj, rozpala jéj krew, drży cała z gniewu i gorączki.
Mocno przyciska krzyczące dziecko i jedną ręką ściskając mu nosek, wlewa po kropli usypiający napój. Dziecko się krztusi i łyka palącą wodę, oczy łzami zaszłe obraca na twarz swéj opiekunki — ona bezprzytomna, z zaciśniętemi ustami, nie zważa nawet, jaką dozę wlewa trucizny. Ona wie tylko tyle, że tam na górze, w zielonym pokoju, czeka na nią hrabia, a opóźnienie stać się może dla niéj zgubą. Nakoniec zabrakło wódki — dziecię leży ciche, z popalonemi ustami i powoli przymyka powieki. Od czasu do czasu jęk cichy, stłumiony, wydziera się z téj malutkiéj, słabéj piersi.
Małaszka kładzie dziecko do kołyski i chwilę słucha. Dziecko zdaje się zasypiać. Przykrywa je kołderką i chowa flaszkę od wódki pod łóżko. Nic już nie stoi na przeszkodzie — może biegnąć do niego.
Wysuwa się pociemku i na palcach przebiega długi kurytarz. Ładna lampa z matową banią oświetla białe ściany i złote szlaczki.
Małaszka przesuwa się jak cień, zaciskając wkoło nóg swą czerwoną spódnicę, bo się obawia najlżejszego szelestu. Serce bije jéj gwałtownie, gniewa ją to — bo się jéj zdaje, że nawet to bicie serca zdradzić ją może.
Przechodząc, zaczepia o jeden z wielkich wazonów stojących koło lustra i omal nie przewróciła go.
Przestraszyła się bardzo i przyśpieszyła kroku.
Na kurytarzu nie było nikogo. Również na wązkich wschodach, prowadzących na facyatkę.
Za chwilę Małaszka była pode drzwiami zielonego pokoju. Ujęła klamkę i tak stała czas jakiś niepewna i wahająca. Nakoniec przemogła nieznane wzruszenie, które ją ogarniało. Otworzyła drzwi i wsunęła się do pokoju.
Nie było nikogo.
Dokoła cicho, pusto, ciemno.
Stała tak tuż przy progu i zaczęła... czekać.
Na niebie zaiskrzyły się miliardy gwiazd i świeciły przez otwarte okno. Małaszka mimowoli skierowała wzrok swój ku tym drżącym dyamentom i patrzyła długo, długo bardzo. Na poblizkim zegarze biły kwadranse, godziny i półgodziny — czas leciał na skrzydłach nocy, ona czekała ciągle, stojąc u progu i wpatrując się w gwiazdy.
Powoli jakiś smutek, jakieś zniechęcenie ogarniać ją poczęło. Doznała tego samego uczucia, jakie ściskało jéj serce, gdy zimowego ranka szereg czarnych karet przesuwał się zwolna przed jéj chatą i znikał na zakręcie drogi.
Ten bunt, jaki zadawała swemu sercu, pragnąc zmusić hrabiego do ukorzenia się przed jéj próżnością i pychą, mścił się na niéj w okropny sposób.
W téj chwili nie była istotą, pożądającą hrabiego dla cienkiego surduta i woni Jockey-clubu, była przedewszystkiém kobietą, która kochała, nie zdając sobie już dokładnie sprawy ze swoich czynności. To, co brała li-tylko za chęć nasycenia swéj dumy, miało głębszą podstawę. Chciałaby zniknąć teraz w jednym uścisku, w jednéj minucie zadowolnić to, czego brakło jéj życiu całemu!
A teraz w głębi swéj duszy uczuła dziwne ciśnienie wewnątrz, bezbrzeżny smutek.
Czekała, a on nie przychodził. Zapomniał, a może miał inną, milszą schadzkę i jaką wielką, uczoną damę.
Okno pokoju wychodziło na ogrody otaczające ulicę.
Gwar miasta nie dolatywał do uszu zgnębionéj kobiety.
Było-to morze ciemności ta noc, która rozpościerała swoje cienie.
W cieniach tych zasypiał świat. Świat usypiał téj nocy, a w kamiennéj piersi Małaszki budziło się serce.
Dwie łzy spłynęły z jéj oczu.
Płakała długo, drżąc na całém ciele. Zrozumiała swą nicość, czuła, że nie samą pięknością ciała można skłonić mężczyznę do pożądania kobiety. Myśli głucho pracowały w jéj głowie, była zanadto pogrążoną w ciemności umysłowéj, aby mogła odrazu sformułować czego jéj brak właściwie. Czuła to jednak. Powstało w niéj uczucie wielkiéj zazdrości do tych pań, które tak pięknie mówić umieją, nie zazdrościła im haftowanych parasolek lub jedwabnych dolmanów — ona chętnie byłaby oddała teraz białość ramion swoich i czar oczu zielonych za możność wysłowienia się tak, jak te panie mówiły do siebie w salonie. Widziała się niczém, straciła nadzieję i płakała.
Północ wybiła głośno, dźwięcznie, śmiało.
Małaszka machinalnie zwróciła się ku drzwiom, i chwiejąc się, zeszła po wschodach.
Miała oczy łez pełne i serce ściśnięte głębokim żalem.
Na kurytarzu zastała całą służbę w przerażeniu wielkiém.
Biegano, szeptano i potrącano się wzajemnie.
Małaszka przeczuciem wiedziona zatrzymała się nagle.
Ale było już zapóźno, spostrzeżono ją.
— Jest, jest!... — wołano ze wszystkich stron.
Z otwartych drzwi dziecinnego pokoju dolatywał gwar kilkunastu głosów.
— Sprowadźcie ją... — wołał jakiś mężczyzna z siwą brodą, wychodząc na kurytarz.
I za chwilę Małaszka potrącana, popychana, nawpół nieprzytomna, znalazła się w pokoju Maniusia.
Z początku nic dostrzedz, nic rozróżnić nie mogła. Widziała tylko mnóstwo osób pochylonych nad kołyską dziecka — słyszała gwar i łkania kobiece, łkania spazmatyczne, bolesne, okropne...
Gdy jednak ten sam siwowłosy mężczyzna, wziąwszy ją za rękę przyprowadził przed kołyskę, zrozumiała całą prawdę, i zakrywszy oczy, osunęła się prawie martwa na kolana.
W kołysce leżał Maniuś bezprzytomny, sztywny.
Na białych wargach widniała piana, a z piersi wyrywały się chrapliwe dźwięki. Zieloność trupa pokrywała to nieszczęsne dziecko, wijące się w mękach powolnego konania. Nadmiar wódki spalił wnętrzności nieprzyzwyczajonego do podobnych eksperymentów chłopca. Delikatny organizm niemowlęcia nie mógł przenieść téj trucizny — mimo starań lekarzy, było zapóźno. Dziecię konało.
Tuż przy kołysce klęczała szalona z rozpaczy hrabina...
Wpatrzona w twarz umierającego dziecka, łamała ręce i łkała gwałtownie. Czepiała się doktorów, błagając o ratunek, robiąc im wyrzuty za ich powolność i nieumiejętność.
Ta kobieta w dziecku tém traciła wszystko, świat cały. Nie kochała nic i nikogo prócz syna swego, — wiedziała, że mąż poślubił ją dla jéj posagu — na dziecko przelała całą potrzebę kochania, jaka istnieje w sercu każdéj kobiety. Dziś jedyne jéj ukochanie kona, otrute przez jakąś nędznicę, otrute w niepojętym dla nikogo celu, otrute prostą wódką, któréj ostrą woń wydaje cieniuchna bielizna biednéj dzieciny.
— Ratujcie! ach, ratujcie!... — jęczy nieszczęśliwa matka, włócząc się u nóg doktora.
Dziecko otwiera oczy i spogląda w górę. Wzrok jego błądzi przez chwilę po białym suficie i zatrzymuje się na błękitnéj lampie, zawieszonéj u stropu. Gdy było zdrowe, wyciągało zawsze rączki ku temu łagodnemu światłu i pragnęło pochwycić przejrzyste niebieskie szkło — i teraz wyciąga rączki, i teraz patrzy na lampę, ale po chwili rączki opadają, a oczy nieruchome, martwe, zasłania cień szary i rozszerza je bezmiernie. Ciche westchnienie wyrywa się z piersi, Maryanek nie żyje...
U stóp kołyski klęczą dwie kobiety. Jedna — matka, łkająca głośno i buntem swéj rozpaczy napełniająca powietrze, druga — bezwiedna zabójczyni, zasłaniająca twarz drżącemi rękami.
Ciemnota umysłu, szalona pycha, a nakoniec namiętność, słały téj kobiecie drogę trupami.
Była u szczytu szczęścia — jedna noc zepchnęła ją w przepaść nędzy i występku.


∗                    ∗

Wewnątrz chaty ciemno było.
Julek chodził miarowym krokiem, kołysząc na rękach urojone dziecię. Chata, niezamiatana, nieczyszczona, okropny przedstawiała widok. Waryat w przystępie swego szaleństwa darł wszystką odzież na pieluszki dla nieistniejącego dziecka. Miał na sobie tylko brudną, okropną koszulę i resztki płóciennych spodni, przepasanych kawałkiem postronka.
Na dworze deszcz padał i wiatr dął niemiłosiernie. Drzewa szumiały, kłoniąc się ku ziemi, a przez wybite szyby wpadał zimny wicher, świszcząc i gospodarując po ciemnéj chałupie.
Waryat chodził ciągle, pomrukując i nucąc jakieś piosenki. Nie było w nich melodyi, ale rytm, dopomagający mu do stawiania równych, miarowych kroków.
Na wsi ludzie spali po trudach i pracy całodziennéj, a rzeki błota płynęły drogą, wijącą się wśród chat. Ponad chatami gałęzie drzew niewyraźnie rysowały się jak olbrzymie ramiona. Drogą koło chat szła śpiesznie jakaś kobieta, kryjąc się i oglądając, jakby dążąc na jakąś schadzkę. Była okryta wełnianą chustką, a w ręku niosła niewielkie zawiniątko. Deszcz zmoczył nielitościwie całą jéj odzież, włosy przylegały w mokrych pasmach dokoła skroni, — szła schylona, zgarbiona, zmęczona jakaś. Od czasu do czasu podnosiła wielkie zielone oczy i starała się przejrzéć wśród ciemności, które ją otaczały. Błoto było tak gęste, że lakierowane buty przylegały do niego.
Doszedłszy do chaty stojącéj koło bramy, zatrzymała się.
Nie widząc światła w oknach, zawahała się chwilę.
Wiatr dął z coraz większą gwałtownością — deszcz lał strumieniami. Nakoniec otworzyła drzwi i weszła do chaty niepewna, dziwnie zaniepokojona... Wśród ciemności, panującéj w izbie, doleciały ją kroki nóg i monotonne mruczenie.
— Sieroto moja! — mówił waryat, chodząc po izbie.
Małaszka zadrgała, poznała ten głos.
Był-to głos jéj męża — kołysał dziecię i chodził po izbie. Nie śmiała się jednak odezwać, bała się, bo jakkolwiek głos Julka pieścił dziecię, jednak brzmiała tam nuta ostra, przykra, jakaś groźna nawet. Stała więc tak przytulona do ściany, bez tchu i myśli. Wiedziała, że ją spotka jakieś nieszczęście, czekała nań cierpliwie.
Od chwili śmierci małego Maryanka doznała tyle ciosów i upokorzeń, że zaczynała obojętniéć na wszystko. Powróciła do chaty, bo ją państwo wypędzili, każąc sobie dziękować, że nie dają jéj uwięzić za otrucie dziecka.
Wśród najgrawań i drwin służby odstawiono ją na koléj, zapłaciwszy jéj miejsce III klasy, do rodzinnéj wioski. Z całéj świetności dozwolono zabrać czerwoną jedwabną spódnicę, i ten skarb przywiozła ona do swéj chaty w małém zawiniątku, trzymaném w ręku. Było to wszystko, co się jéj zostało... jedyna pamiątka bezpowrotnéj przeszłości, świadek tryumfów i hołdów, odbieranych pod zielonemi drzewami miejskiego parku.
Kochała tę spódnicę i ceniła ją jak relikwię.
Kto wie? może jeszcze kiedyś dostanie się do miasta, włoży wtedy jedwabie i zaszeleści niemi... Trzyma więc w ręku to jedyne bogactwo swoje i słucha piosenki i słów waryata.
Nie rozumie go dobrze — wie, że nosi po izbie dziecko i usypia je, ale dlaczego w chacie ciemno, dlaczego wiatr tak smutno jęczy, wpadając do wnętrza przez wybite szyby?
Nakoniec Julek zbliża się do kołyski — zapewne ułożył dziecko na posłaniu, bo porusza czas jakiś plecioną kolebką i uspokaja dziecinę.
Potém podnosi szmaty z ziemi i wychodzi.
Przestępując próg, dotknął zlekka Małaszkę, ale nie zważał na to — śpieszył nad staw, prać wśród deszczu i wichru podarte łachmany. Dla tego człowieka była wieczna noc w umyśle i wieczna noc dokoła. Ciemność nie przestraszała go.
W chacie została sama Małaszka.
Odetchnęła i złożywszy zawiniątko, zbliżyła się do kolebki.
Machinalnie wyciągnęła ręce.
W kołysce nie znalazła nikogo. Nieokreślony przestrach ścisnął jéj serce. Gdzież jest dziecko, które przed chwilą Julek kładł do kolebki.
Co to jest? czyż on zabrał dziecię ze sobą, wychodząc z chaty? Nie — przypomina sobie, że niósł tylko pęk łachmanów w spuszczonéj ręce, drugą przyciskał do skroni. Widziała to wśród ciemności panującéj w chacie. Przechodził koło niéj tak blizko, że prawie czuła jego ciężki, gorący oddech... Dziecię już powinno być duże — dwuletnie. Gdzież ono? gdzież to dziecko, które porzuciła owéj pamiętnéj nocy?
W kominie tliły jeszcze iskry pod popiołem — znalazła kawałki łuczywa, rozdmuchała ogień i oświetliła izbę.
Miły Boże! jakąż okropną, straszną ruinę ujrzała przed sobą. Brud, kurz, porozrzucane i połamane sprzęty i szmaty, tworzyły trudny do opisania chaos. Po środku pusta kołyska, napchana łachmanami, poruszała się wolno, poważnie jakoś. Kołyska ta była straszna swą próżnią, czerniła się wśród téj izby, jak wyrzut sumienia pośród ciemnéj nocy. Małaszka zdrętwiała. A więc to był jéj dom, w którym teraz żyć będzie musiała. Przed jéj oczyma przesunął się cały szereg złocistych pokoi, miękkich kanap, błękitnych lamp — słowem, ten Eden, z którego ją tak sromotnie wypędzono. Tam dostatek, woń, przepych — tu brud, nędza, zgnilizna dokoła! Uczuła się strasznie nieszczęśliwą — zdawało się jéj, że spadła w przepaść okropną, bezdenną przepaść.
Nagle drzwi chaty skrzypnęły. Przy blasku płonącego łuczywa Małaszka poznała Julka, który stanął na progu.
Deszcz przestał padać, tylko wicher grał z szaloną dzikością. Waryat miał smutną, znękaną postać i postąpił bezmyślnie kilka kroków.
W czerwonawym blasku ognia dostrzegła Małaszka straszną, zarośniętą twarz, zczerniałą od słońca i brudu. Podarta koszula odsłaniała żylastą szyję i pierś porosłą ciemnym włosem.
Obłąkanym wzrokiem potoczył po izbie, aż oczy jego zatrzymały się na twarzy wybladłéj z trwogi kobiety.
W jednéj chwili zmienił się do niepoznania.
Żyły na skroniach krwią nabiegły, a oczy rozwarte szeroko zdawały się wychodzić z oprawy. Usta otwarte, kurczowo skrzywione, chwytały powietrze, którego im brakło.
Poznał ją.
Postąpił jeszcze kilka kroków — widział przed sobą istotę, którą nienawidził, i szedł ku niéj w zamiarze ukarania... zabicia może. Chrapliwe dźwięki dobywały się z jego ściśnionéj piersi. Oblany drgającém światłem łuczywa, zbliżał się ku niéj, jak uosobienie straszliwéj kary za wszystkie zbrodnie, które dotąd popełniła. Było w tym człowieku coś z krwiożerczości tygrysa — z oczu, z ruchów tryskała straszna, nieubłagana zemsta.
Kobieta cofnęła się ku ścianie. Bezprzytomna z trwogi nie wołała o pomoc — patrzyła tylko na męża swemi zielonemi oczami, pochylając naprzód głowę. Na dworze było cicho, tylko szum drzew i wycie wiatru przerywało tę ciszę. Julek był już przy niéj, wyciągnął ręce, pragnąc ją pochwycić i przyciągnąć ku sobie... nagle siły go opuszczają. Pada jak podcięty dąb na ziemię. Małaszka korzysta z chwili.
Kilkoma krokami, ruchem prawdziwéj pantery, wybiega z chaty, zaryglowując drzwi z zewnątrz. Nie widzi, że płonące łuczywo, źle przytwierdzone, upadło i zatliło leżące szmaty na podłodze. Po chwili ogień ogarnia odzież nieszczęśliwego szaleńca, leżącego na ziemi...
Małaszka odbiega od chaty i zatrzymuje się na wzgórku pod krzyżem przydrożnym.
Ten sam Chrystus, co przed laty, wyciągał nad nią zmęczone ramiona. Ona opiera głowę o podstawę krzyża i zamyka oczy.
Zostaje tak długą chwilę. Odpoczywa na tém błotnistém wzgórzu, wśród zimna i wichru, który targa jéj spódnicę i rozwiewa włosy. Nagle jakiś blask przedziera się przez zamknięte powieki.
Spogląda i widzi swą chatę w płomieniach!
Kłęby dymu buchają przez wybite szyby, a czerwone płomienie obejmują setkami ramion całą chatynę.
Iskry wiatr roznosi, siejąc je po ciemném tle nieba. Za chwilę ogniste języki liżą i zgniłą słomę strzechy, która jakkolwiek pali się z trudnością, przecież podsycana wiatrem, tli się bezustannie.
Małaszka patrzy na ten słup płomieni, dymu i iskier nieruchoma, z szeroko otwartemi oczami.
W chacie téj pali się człowiek, który był jéj mężem, który ją kochał i otoczył dobrobytem.
Nie myśli o tém. Wie tylko, że w chacie téj widziała twarz straszną, groźbę i obietnicę zemsty, — bała się i rada niemal była, że chata ta płonęła.
Nagle porwała się za głowę i zaczęła biedz w kierunku chaty. Tam, wśród tego morza płomieni, paliła się jéj jedwabna spódnica, jéj skarb, pamiątka — jéj duma cała.
Ona miéć musi tę spódnicę za jakąbądź cenę.
Dobiega do chaty — belki z trzaskiem walą się jedna po drugiéj. Szeroki otwór zaprasza do tego ognistego salonu, po którym straszny żywioł hula z piekielną mocą.
Małaszkę porywa nagły szał. Ogień ciągnie ją ku sobie, jak bezdenna głębia wodna. Purpurowe fale mają dla niéj urok niepojęty. Nie boi się ich. Wszak ona życie całe płonęła tak, jak płonie teraz jéj chata, — przecież ogień płonął w jéj żyłach...
Spódnica jéj leży tam z pewnością — o! tam, tuż koło progu. Zdaje się jéj nawet, że widzi zawiniątko — rzuca się w płomienie, które ją przyjmują z miłosnym uściskiem.
Gorejące morze zamyka się poza szaloną kobietą i pochłania ją na zawsze.
Gdy ludzie, zbudzeni czerwoną łuną i przeczuciem, wybiegli z chat, ratując swoje mienie, chata Julka przedstawiała tylko kupę zczerniałych belek i zwęglonych desek.
Nazajutrz pod deskami znaleziono dwa szkielety: jeden męzki, drugi kobiecy.
Oboje zwęgleni, skurczeni w konwulsyjném skurczeniu, śmieli się trupiemi czaszkami i zdawali się opowiadać mękę, jaką wycierpieli.
Jeden z żydków, nocujący u Szmula, opowiadał, że późno w nocy przywiózł do wsi z dworca kolejowego młodą kobietę z zawiniątkiem w ręku. Kobieta milczała całą drogę i wysiadła na ścieżce prowadzącéj do wsi. Była strojnie ubrana i bardzo ładna. Poznano w niéj Małaszkę, ale do dziś dnia nikt nie wie, w jaki sposób w chacie pod bramą spłonęło tych dwoje.
Złożono ich kości do jednéj sosnowéj trumny i pogrzebano obok Stepanka.
Leżą tam we troje i śpią cicho, a tylko wicher jęczy nad ich mogiłą, a brzoza szumi... taj płacze...


KONIEC.





  1. Ananasami. (Przyp. aut.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.