Jeden dzień z życia róży
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeden dzień z życia róży |
Podtytuł | Nowella |
Pochodzenie | Akwarelle |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jak my się kochamy! — mówiło jasnowłose dziewczę do narzeczonego, idąc z nim wczesnym rankiem lipcowym cienistą aleją uroczéj zamiejskiéj willi.
— Jak oni się kochają! — powtarzały szumiące listki drzew i purpurowe róże.
— Jak oni się kochają! — mówiły złote słońca promienie, prześlizgując się wśród gęstéj drzew zieleni i ozłacając miękkie, jasne sploty dziewczyny.
Byłoż to jednak rzeczywiste kochanie, to kochanie głębokie, serdeczne, które ludzkie serca silnym łańcuchem spaja, życie opromienia, a nawet cierpienia słodszemi czyni?
Byłoż to prawdą, co mówiły purpurowe róże i złote słońca promienie?...
Czy dwoje tych młodych i pięknych kochało się rzeczywiście uczuciem serdeczném, które za miesięcy parę zaprzysiądz mieli na całe życie? Czy które z nich nie wymówi krzywoprzysiężnego słowa?... O tém oni tylko jedni wiedzieli.
Tymczasem wszystko dokoła szeptało o ich miłości, i kwiaty osrebrzone kroplami rosy, i wesoły świegot ptasząt, a nawet sam drżący i uczucia pełen głosik narzeczonéj: — jak my się kochamy!
Rozkochana dziewczyna mierzyła głębokością uczucia, przepełniającego jéj czystą duszyczkę, miłość człowieka, któremu oddawała wraz z swą ręką i znacznym majątkiem serce, serce czyste, nieskalane, prawdziwą perłę człowieka.
Cóż jednak w zamian dostawała ta modrooka dziewczynka, patrząca w téj chwili pełnym miłości wzrokiem w twarz ukochanego? Ach!... dość spojrzéć na zimną i wystygłą twarz młodego człowieka, dość rzucić okiem na to znużone, przedwcześnie zużyte oblicze, aby wiedziéć, na ile zawodów i trosk serdecznych naraża się niebaczne dziewczę... Ono kiedyś gorzkiemi łzami opłacze zaślepienie swoje!
Dziewczyna mówiła: „jak my się kochamy!” O! raczéj powinna była powiedziéć: „jak ja cię kocham!” — bo o wzajemności tu mowy być nie mogło.
Ale ona o tém nie wie, patrzy w czarne oczy ukochanego i zdaje się w nich widziéć nieprzebrane skarby serdecznéj miłości, białą rączkę wsuwa pod jego ramię i wspiera na niém swoję jasną główkę.
— Wracaj prędko, Gustawie! — mówi srebrzystym głosem — wracaj dziś koniecznie, dziś wieczorem... mnie tak smutno bez ciebie!...
— Wrócę, z pewnością wrócę! — zapewnia ją z pewnym rodzajem zniecierpliwienia młody człowiek, przyśpieszając kroku.
— Nie odchodź tak szybko, proszę cię, myślałby kto, że pragniesz jaknajprędzéj uciec ode mnie! — szepce dziewczyna, a usta jéj drżą powstrzymaném wzruszeniem, a w oczach dwie łezki się kręcą.
Gustaw spojrzał na mówiącą i dostrzegł łzy. Nerwowym ruchem poprawił węzeł paryzkiego krawatu.
— Bądź rozsądną, Adelko! — wyrzekł, ujmując rękę dziewczęcia. — Bądź rozsądną! — powtórzył — wszak odjeżdżam na godzin kilka...
— Na dzień cały! — poprawiła Adelka.
— A więc na dzień cały! — powtórzył z ironicznym uśmiechem — a ty żegnasz się ze mną tak rozpaczliwie, jakbyś mnie nigdy już ujrzéć nie miała, a nawet widzę łzy w twych pięknych oczach! Wszak wiesz, że ja łez nie lubię, a więc staraj się być rozsądną i nie denerwuj się bez potrzeby.
— Ależ — tłumaczyła się zarumieniona Adelka — ja cię kocham bardzo i nie chciałabym rozłączać się z tobą ani na chwilę.
— C’est impossible! ma chérie! — odpowiedział młody człowiek, otwierając szeroką wjazdową bramę, poza któréj gustowném okratowaniem widać było stajennego chłopca w szaréj kurtce, trzymającego za uzdę osiodłanego pięknego konia.
Adelka stanęła, a uzbroiwszy się w cały zasób odwagi, podała narzeczonemu rączkę na pożegnanie.
Pan Gustaw z salonową galanteryą złożył na bladych paluszkach pośpieszny pocałunek, i skinąwszy na służącego, gotował się do wskoczenia na siodło.
— Czy będziesz o mnie myślał przez dzień cały, Gustawie? — pytało dziewczę, patrząc z niewysłowioną miłością na Antinousowskie rysy narzeczonego.
— Będę! z pewnością będę! — zapewniał, a oczy jego z roztargnieniem błądziły po drodze, któréj szary szlak widniał wśród aksamitnéj łąk zieleni.
Nagle Adelka poskoczyła do krzaku róż, rosnących opodal. Szybko oderwała z gałązek jednę purpurową, świeżo rozwiniętą różę, i podając ją Gustawowi, wyrzekła tonem serdecznéj prośby:
— Weź tę różę, Gustawie! i noś ją dziś przy sobie. Ilekroć spojrzysz na nią, przypomnij sobie tę, która tu tęskniąc, czekać na cię będzie.
Gustaw wziął podany kwiatek, włożył go w butonierę eleganckiego surduta, a skoczywszy na konia, zniknął szybko w tumanach kurzu.
U bramy ogrodowéj stało długo jasnowłose dziewczę, śledząc załzawioném okiem pięknego jeźdźca.
Serduszko bolało ją bardzo, rumianą twarzyczkę powlókł cień smutku i niewysłowionéj tęsknoty. Były to pierwsze troski, pierwsze serdeczne niepokoje pieszczonéj jedynaczki, na któréj skinienie ulegał każdy, zacząwszy od rodziców.
Ona jednak tego nie przeczuwa, nie straszy jéj przyszłość niepewna; ona w téj chwili smuci się tylko kilkogodzinném rozłączeniem z ukochanym. Przez tę jasnowłosą główkę, opartą o żelazne kraty ogrodu, nie przejdzie myśl, iż niedość jeszcze zostać narzeczoną, aby być kochaną, iż nawet niedość słyszéć słowo „kocham!” aby miéć to przekonanie, tę pewność wielką, że razem z usty i serce mówiło, że w głębi duszy słowo to oddźwięk znalazło!
Dziewczyna kocha i wierzy, że jest kochaną...
Biedna dziewczyna!
∗
∗ ∗ |
Drogą ku alei Ujazdowskiéj jechał elegancki jeździec, w którym z łatwością poznamy pana Gustawa.
Na prawo i na lewo widniały wysmukłe topole, nakształt żołnierzy, pełniących przyboczną straż drogi.
Snać często tędy przejeżdżał piękny panicz na swym „folblucie,” bo koń niekierowany pewno kłusuje wśród zakrętów drogi.
Ścieżkami pola snują się wieśniacy, oglądając się z podziwem za eleganckim jeźdźcem. Ten ostatni, pogrążony w myślach, z rodzajem widocznego znużenia i niechęci rozbiera przyszłość, a chwilami urywkowe zdania wyrywają mu się na usta okraszone ciemnym wąsikiem.
Powiązawszy urywki te w całość, stworzyćby można następujący monolog, którym pan narzeczony urozmaicał sobie jednostajność samotnéj podróży.
— Gęś!... czysta gęś ta dziewczyna. Gdyby nie te przeklęte długi, nigdy w życiu nie wiązałbym się z tą sentymentalną pasterką... A peine je respire! tak mię ta komedya zmęczyła! Zachciało się im jeszcze poure combler mon bonheur, zamieszkać całe lato za miastem, a ta mała przyczepiła się avec une obstination idiote, abym codziennie stawiał się dla patrzenia w jéj zamglone oczy... ledwo się dziś uwolniłem pod pretekstem ważnego interesu w mieście! Qiel chien de métier być narzeczonym bogatéj panny i potrzebować udawać miłość, bez któréj nie sposób dostać się do ojcowskiéj szkatuły. Przynajmniéj odetchnę dziś swobodnie, a po ślubie wynagrodzę sobie sowicie wszystkie te piekielne męki, do których się dziś naginać muszę.
I z temi pięknemi projektami, a z twarzą ożywioną na myśl przyszłych pohulanek za tak ciężko zapracowane pieniądze, miły młodzieniec uderzył swego angielskiego wierzchowca, zmuszając go do szybszego biegu, a tém samém do prędszego dostania się do miasta.
∗
∗ ∗ |
W jednym z pięknych domów, stojących po prawéj stronie Ujazdowskiéj alei, otworzyło się cicho balkonowe okno na pierwszém piętrze i na kamienny ganek wysunęła się wysmukła postać kobieca, otulona w miękkie białe draperye jedwabnego szala.
Kobieta ta wsparła się o balustradę balkonu i wielkie czarne, marzące swe oczy, posłała w dal cienistéj alei, w przeciwległą stronę od miasta.
Pomimo, iż był to lipiec, od dni kilku panowały upały — wątłą postać kobiety przebiegał dreszcz febryczny, a biała delikatna jéj ręka zaciskała silnie fałdy jasnego okrycia. Twarz miała drobną, zmęczoną i bladą. Oczy podkrążone sinemi obwódkami zdawały się skarżyć na jakieś ciężkie cierpienie, nurtujące tę młodą postać boleścią i kopiące przedwczesny grób dla tego acz bardzo pięknego, ale zmęczonego fizycznie i moralnie ciała.
Kobieta w milczeniu wsparła się o ramę drzwi i zdawała się czekać na coś lub na kogoś.
Na drodze wiodącéj do miasta ukazało się kilka wozów z jarzynami, które skrzypiąc kołami, podążyły na targ piątkowy. Chwilami ukazywały się gromadki chłopek z blaszankami mleka na plecach, a z pękami róż i jaśminu w ręku.
Gwarzyły sobie wesoło, stąpając bosemi nogami po alejowym ostrym żwirze. Wszystkie były rumiane, wesołe i tak odmienne od téj okrytéj jedwabiami damy, która swą bladością marmurową robiła wrażenie czarownie pięknego, lecz martwego posągu.
Całe życie téj bladéj kobiety koncentrowało się w oczach, a oczy te z dziwném natężeniem śledziły alejowy gościniec.
Droga jednak była pustą zupełnie.
Kobieta z wyrazem nieokreślonego znużenia przymknęła swe smutne oczy, i wsparta o ścianę, zdawała się gotować do dłuższego oczekiwania — na kogo? ona jedna zdawała się wiedziéć o tém.
O! wiedziała dobrze blada pani Matylda, że o rannéj porze wracać będzie od jasnowłoséj narzeczonéj piękny Gustaw, ideał, marzenie jéj gorączkowych snów.
Matylda, umitrowane dziecko książęcéj rodziny, wydana w dziecięcym prawie wieku za człowieka, który prócz znacznych kapitałów i linii kolei żelaznéj, nie dał i nie mógł nic dać jéj duszy i sercu, błąkała się wśród wspaniałych salonów mocarzy giełdowych, znękana, znużona, wykolejona ze sfery, w któréj niegdyś była.
Męża nie kochała nigdy, i nic dziwnego, że pomimo może najlepszych chęci, nigdy go kochać nie mogła.
Człowiek płaskiego umysłu, zagłębiony w kombinacyach giełdowych, w chwilach wolnych od tych zatrudnień admirujący baletnice i cyrkowe woltyżerki, czyż mógł zadowolić delikatną i poetyczną wyobraźnię młodéj kobiety?
Złoto bankierskie ozłociło zczerniałą już i poszczerbioną nędzą mitrę książęcą, ale mitra ta ciężyła Matyldzie. Grube, prostackie złocenie chyliło jéj smutne czoło z nieokreśloném znużeniem ku ziemi.
Nic nie brakowało jednak do pozornego szczęścia pani Matyldzie. Zbytek i przepych towarzyszyły jéj na każdym kroku od wykwintnéj angielskiéj karety, od sali balowéj, w któréj admirowano głośno blask brylantów i oczu pięknéj pani bankierowéj, aż do drzwi jéj sypialni, poza któréj aksamitną portyerą już od roku odgrywał się cichy dramat zwolna gasnącego życia, zbliżającego się tchnienia śmierci...
Matylda przeszło od roku zapadła ciężko na zdrowiu i odtąd żyła tylko sztucznie, jak kwiat podzwrotnikowy w oszklonéj cieplarni umiejętnego hodowcy.
A razem z gasnącém życiem budziło się w spokojném jéj dotąd sercu uczucie gorące, silne, miłość ślepa, niemal fantastyczna. Rzecz się tak miała.
Na jakiémś świetném karnawałowém zebraniu, przy dźwięku rozmarzającego walca, dłoń Matyldy znalazła się nagle w dłoni męzkiéj, któréj namiętny uścisk płomieniem oblał jéj białą szyję. Podniósłszy spuszczone oczy, napotkała czarne wielkie źrenice nakształt dwóch gwiazd... i odtąd, oprócz nich, prócz tych dwóch błędnych ogników, nie miała nic droższego na świecie.
Szczęśliwy wybraniec (był nim nasz Gustaw) nie opuścił tak pięknéj sposobności, która mu w przyszłości obiecywała kilka chwil ponętnych, czarownych, słowem... romans z mężatką...
I bez skrupułu, bez wahania, zaczął roztaczać siatkę miłosnych słów i przyrzeczeń, które na bladą bankierowę, aczkolwiek pochodzące z zimnego i wystygłego serca, działały jak lawa roztopiona, jak przebieg prądu elektrycznego.
Po zamienieniu paru bilecików, po kilku schadzkach tajemnych, Gustaw ostygł w swym sztucznym zapale i bez ceremonii dał poznać Matyldzie swój przesyt i... znudzenie.
Kobieta stłumiła w głębi duszy żal i łzy, usunęła się bez scen i skargi...
Nie przestała go jednak kochać, o! nie! wcale, ale uważała miłość tę jak dziwnie radosną niespodziankę w smutném swém życiu i z całą rezygnacyą poddała się konieczności, zmuszającéj ją pożegnać sen swój czarowny... Spotykając się nieraz na balu lub w teatrze, witali się z obojętnością i lodowym uśmiechem. Był to jednak tylko pozór, naturalnie ze strony Matyldy. Blada jéj twarz przy każdém spotkaniu stawała się jeszcze bledszą, a ręce kurczowym ruchem zaciskały koronkową chusteczkę...
Wkrótce piękny Gustaw zaręczył się z jedną z najbogatszych milionowych jedynaczek.
Wiadomość o zaręczynach przyjęła pani Matylda napozór z taką samą obojętnością, z jaką odchodząc z ostatniéj schadzki, rzuciła swemu kochankowi: „żegnam!”
Tylko częściéj teraz zjawiała się jednokonna karetka doktorska przed jéj mieszkaniem, częściéj widywano zapuszczone błękitne firanki w oknach sypialni bankierowéj, a wewnątrz téj wykwintnéj komnaty słyszano nieraz w nocy ostry i głuchy kaszel dogorywającéj suchotnicy.
Mimo to Matylda nie opuszczała żadnéj sposobności, aby ujrzéć choć na chwilę Gustawa. I dziś właśnie w tym celu stoi na balkonie, drżąc cała od rannego chłodu.
Zaufana pokojówka Matyldy, która wczoraj wybrała się niby po truskawki do willi, gdzie przebywa przyszła pani Gustawowa, uwiadomiła ją o rannym powrocie do miasta szczęśliwego narzeczonego.
Innéj drogi niema, tędy jechać koniecznie musi.
Stoi więc blada pani i czeka.
Nagle, na ciemném tle drzew widać wznoszący się tuman kurzu i słychać wyraźnie tętent kopyt końskich, wkrótce zaś już koń i jeździec ukazują się na drodze, teraz już są pod balkonem.
Matylda wpatrzyła w Gustawa swoje wielkie, smutne, czarne oczy...
W sercu jego budzi się coś nakształt litości.
Przejeżdżając tuż około balkonu, chwyta wsuniętą w butonierę różę i rzuca purpurowy kwiatek bladéj kobiecie... rzuca, jak jałmużnę żebrakowi.
Jednak Matyldzie zdaje się, że to przebłysk niewygasłego jeszcze ze wszystkiém uczucia... Z wyrazem nieokreślonéj radości przyciska do ust wonne listki kwiatu, na blade jéj lica wykwita rumieniec, a Gustaw jest już daleko!...
∗
∗ ∗ |
Niebieskawe, mdłe światło wpada przez szczelnie zasunięte firanki do wnętrza bogatéj sypialni. Na łóżku wśród koronek i batystów spoczywa śpiąca postać kobieca, czarne włosy bogatą falą spływają na haftowane poduszki...
Pani bankierowa powróciwszy z balkonu, miała gwałtowny atak kaszlu, poczém zmęczona zasnęła.
Głucha cisza panuje dokoła.
Na marmurowéj płycie stoliczka baterya flaszeczek o złoconych kokieteryjnie główkach. Smutne wojsko! nieudolna armia, postawiona jedynie od parady, niebędąca w stanie odeprzéć napaści wszechmocnego wroga — śmierci!...
Bo czy prędzéj, czy późniéj, śmierć, ta sama, która wchodzi pod słomianą strzechę ubogiego chłopka, wejdzie i przez te złocone podwoje, uchyli aksamitnéj portyery...
Czasem przecież wraca się ona z progu ubogiéj chaty wieśniaczéj, wzruszona potęga prośby zapłakanéj matki, lub wstrzymana bolesnym krzykiem dziecka, mającego stanąć nad przepaścią sieroctwa... Ale z tej sypialni nie wróci się zapewne, tu żadna prośba nie rozlegnie się na jéj widok, nikt tu nie czuwa u wezgłowia.
Na marmurowéj płycie stoliczka, między flaszeczkami o aptecznych etykietach, w srebrnym kubku uśmiecha się przecudna purpurowa róża. Stoi ona tuż przy łóżku — przy skroni śpiącéj kobiety, śląc jéj woń czarowną.
Nagle uchyliła się portyera zasłaniająca drzwi, znajdujące się w głębi; do pokoju wsunęła się postać męzka i mierzonym krokiem szła w kierunku łóżka.
Był to mężczyzna mający lat około pięćdziesięciu, nizkiego wzrostu, otyły, łysy, o grubych wargach jakby złożonych do cynicznego uśmiechu, i zielonawych oczkach świdrujących z pod krzaczystych brwi. Sprawiał on wstrętne wrażenie. Był to bankier X..., mąż Matyldy.
Z obojętnością najwyższą spojrzał na śpiącą, postał chwilkę, poczém wzruszywszy ramionami, odsunął się do okna, uchylił błękitną draperyę i z kieszeni dobył malutkie safianowe pudełeczko.
Za pociśnięciem sprężyny podniosło się wieko pudełka i z tła ciemnego aksamitu trysnęły promienie. Bankier uśmiechnął się zadowolony i tłustą ręką pogładził rzadkie wyczernione faworyty.
Rzeczywiście, mąż Matyldy miał być z czego zadowolony...
Takie piękne grochy brylantowe!...
„Któż zdoła im się oprzéć!” — wykrzyknąćby można na nutę włoskiéj piosenki Campana. Snać i przez łysą głowę grubego bankiera przemknęło to zdanie, bo z miną szczęśliwego zdobywcy schował pudełeczko do kieszeni i drobnym krokiem zmierzał ku wyjściu. Wtém wzrok jego padł na purpurowy kwiat, stojący niby na straży u wezgłowia śpiącéj kobiety.
Bankier zbliżył się cicho do marmurowego stoliczka... i po chwili róża znikła z sypialni Matyldy...
∗
∗ ∗ |
Była już godzina druga po południu, gdy jakiś wykwintny powóz zatrzymał się przed jednym z pierwszych hoteli warszawskich.
Z głębi eleganckiego faetonu wysiadł znany nam już pan bankier, który nieprzerwanie sapiąc, potoczył się po zasłanych dywanem wschodach hotelowych. Przed jedném z luster umieszczonych na załomie schodów przystanął i spojrzał na siebie z zadowoleniem.
W butonierze jasnego letniego żakietu miał wpiętą piękną purpurową różę.
Wkrótce wtoczył się pan bankier na kurytarz.
Przed drzwiami numer 10 zatrzymał się chwilę, sapnął, westchnął, i zapukawszy lekko, wszedł do wnętrza.
Znalazł się w saloniku hotelowym, umeblowanym po „hotelowemu,” to jest przystrojonym w urzędowy garnitur kryty brokatelą, lustro, szafę (!) i... nic więcéj.
Na prawo drzwi przymknięte prowadziły widocznie do dalszych pokoi.
Poza drzwiami słychać było szelest jedwabiów i kroki przydeptanych pantofli...
Bankier nadstawił ucha i sapnął.
Sapnięcie to widocznie usłyszane zostało w przyległym pokoju, bo z za drzwi zabrzmiało pytanie:
— A kto to znów wlazł bez zastukania?
Bankier pogładził ręką faworyty.
— Stukałem, panno Floro! — odpowiedział z akcentem, silnie zdradzającym semickie pochodzenie — ale... co ja winien, co mnie pani nie słyszała!
— Czegóż pan chcesz? — pytała panna Flora, ukryta za drzwiami.
— No! co ja chcę? — powtórzył z uśmiechem bankier — ucałować rączki panny Flory i złożyć u jéj stópek maluchny prezencik, coby mnie wpisał do dobrych łask panny Flory.
— Co tam za prezent! — targowała się bogini — może bukiet... to sobie schowaj go dla kogo innego... albo daj żonie... ja tych śmieci już nie chcę.
Bankier szybko wyjął safianowe pudełeczko z kieszeni i różę z butoniery... oba grochy brylantowe zdjął z aksamitu i umieścił je wśród purpurowych listków kwiatu.
Błyszczały cudownie w tym wonnym kielichu, niby dwie krople rosy srebrzystéj.
Bankier uszczęśliwiony zbliżył się do drzwi nieprzyjaciółki kwiatów.
— Bukietu dziś nie mam — wyrzekł zwolna — ale spotkałem na méj drodze tak piękną różę, iż nie mogłem oprzéć się pokusie przyniesienia jéj tobie, kochana panno Floro!
Przymknięte drzwi roztworzyły się z trzaskiem i w nich ukazała się okrągła i rumiana postać panny Flory.
— Różę? — zawołała gniewnie — różę mi pan przynosisz... i śmiesz mnie deranżować dla takiego głup...
Dalsze sylaby uwięzły jéj w gardle — oczy zaiskrzyły się i tłusta ręka woltyżerki cyrkowéj schwyciła szybko podawany kwiatek, który jeszcze szybciéj rzucony został na konsolę. Za to brylanty zabłysnęły natychmiast w uszach panny Flory. Podarek bankierski wprawił ją w wyśmienity humor.
Ująwszy jedwabny tren szlafroka, zaczęła wirować po pokoju, śpiewając na całe gardło oklepanego cyrkowego walca. Bankier stał na boku, oczekując cierpliwie podziękowania... a tymczasem śledził gorączkowym wzrokiem ruchy rudowłoséj Flory, która tańcząc, czerwonawe kędziory rozpuściła na pulchne ramiona.
Ale w dniu tym nie miało mu się szczęścić...
Skoro bowiem zapukał ktoś dwukrotnie do drzwi saloniku, Flora zatrzymała się w tańcu, i obróciwszy się do bankiera, wyrzekła z uprzejmą grzecznością.
— Metr śpiewu przyszedł, zechciéj pan zostawić nas samych... do widzenia, bankierze!... dziś w cyrku!
I zanim oszołomiony bankier mógł zrozumiéć, co się z nim dzieje, muskularne ręce rudowłoséj woltyżerki zmusiły go do znalezienia się na kurytarzu. Tuż przy drzwiach potknął się o młodego, wyniosłéj postawy człowieka... zapewne owego metra śpiewu, choć zdawał się bankierowi dziwnie podobny do hrabiego Gustawa, którego często dawniéj widywał tańczącego z żoną na balach i zebraniach wieczornych...
Był to rzeczywiście Gustaw, szukający wytchnienia i rozrywki po trudach... przedślubnych, w objęciu i uścisku rudowłoséj piękności cyrkowéj.
Na samym wstępie Flora pochwaliła się przed nim świeżo otrzymanym podarkiem.
— Patrz pan! — wołała, potrząsając rudemi włosami — jak piękne kolczyki dał mi ten głupi bankier... a jak poetycznie, wyobraź sobie — dodała, chwytając poszarpaną już trochę różę — wyglądały one w téj róży!
Poczém z dziecinną pustotą zbliżyła się do stojącego przed nią Gustawa, i przyczepiwszy ponsowy kwiatek do klapy jego surduta, rzekła:
— Dla mnie kolczyki... dla ciebie pudełko! Widzisz, jak cię kocham!
Trzeci to raz w ciągu dnia jednego ponsowa róża z zamiejskiéj willi usłyszała słowo „kocham,” kobiecemi wymówione usty. Słówko to szepnęła najpierw jasnowłosa dziewczyna, oddając rozkwitłą kwiatów królowę odjeżdżającemu narzeczonemu; drugi raz wymówiły je blade usta Matyldy, tulącéj do siebie purpurowy kwiat, rzucony jéj na balkon przez dawnego kochanka. Poraz trzeci usłyszała róża to słowo „kocham” w saloniku hotelowym, gdy rudowłosa woltyżerka, śmiejąc się śmiechem bachantki, wpinała nadwiędły kwiat w tę samę butonierę, w którą włożyły go drżące rączki tęskniącéj narzeczonéj.
Róża na słowa miłosne Adelki zdawała się płonąć rumieńcem dziewczęcym; słysząc szept bankierowéj, pochyliła swe dumne czoło, wstydząc się miłości karygodnéj, która tak namiętne a niedozwolone słowo wyciskała na usta bladéj Matyldy... pod wpływem zaś zmysłowéj nuty, drgającéj w wyznaniu woltyżerki o brylantowych bankierskich kolczykach, biedna róża, zgnębiona, zwinęła zwiędłe płatki swego królewskiego stroju i smutno odbijała na ciemném tle stroju eleganckiego panicza.
Tymczasem wesoła rozmowa i pusty śmiech rozlegał się wśród nagich ścian hotelowego saloniku.
Gustaw odzyskał życie, werwę, znalazł nawet przebłyski namiętnych uniesień, słowem, znalazł się w swoim żywiole...
∗
∗ ∗ |
Późno wieczór...
U żelaznéj bramy zamiejskiego ogrodu stoi z główką opartą na okratowaniu młode jasnowłose dziewczątko. Oczy jéj niespokojnie śledzą czarną pustą przestrzeń, uszy z wytężeniem chwytają najsłabszy tętent lub odgłos czyich kroków.
Wśród ciszy nocnéj rozległ się nagle tętent pędzącego wierzchowca; serduszko oczekującéj drgnęło.
— To on! to on! powraca!...
Za chwilę rumak wraz z jeźdźcem już są przed bramą. Gustaw zeskakuje z konia, radosny głosik narzeczonéj wita go z nietajoném szczęściem.
— Czekałam już od godziny — mówi dziewczyna, idąc obok narzeczonego aleją ogrodową do domu — czekałam, stojąc u bramy... i smutno mi było, że cię tak długo nie widać, ale teraz już minął smutek...
I z ufnością przytuliła główkę do ramienia młodego człowieka. Dochodzili do domu; jasno oświetlone okna wspaniałéj willi słały promienie świateł na ciemną murawę ogrodu.
Zaręczona para podeszła w téj chwili pod jedno z tych wielkich gotyckich okien. Adelka podniosła rozmarzone oczy na piękną postać ukochanego, a oczy jéj dojrzały purpurowy, smutno pochylony kwiat w butonierze.
— O! to moja różyczka! — zawołała radośnie — jak to dobrze, że nie opuszczała cię dzień cały; widzę teraz, że mnie szczerze kochasz... rano wątpiłam trochę.
Róża mogłaby coś o tém powiedziéć, jednak milczała.
Szkoda, iż Bóg strojąc kwiaty w kolory tęczy, nie dał im mowy...
Biedna dziewczyno!