<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Bukiet kamelij
Pochodzenie Akwarelle
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1885
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BUKIET KAMELIJ.


Przestańcie panowie, bo się źle bawicie —
Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie.

Panno Maryo! proszę złożyć robotę i pójść za tym człowiekiem; zdaje się, że pomoc panny potrzebną będzie przy włożeniu sukni.
Na to wezwanie powstaje młode i wysmukłe dziewczę i składa na okrągłym stole trzymaną w ręku robotę. Milcząc, zdejmuje z kołka swój wytarty płaszczyk i gotuje się do wyjścia.
Koleżanki spoglądają na nią z zazdrością.
Taka piękna sposobność rzadko się przytrafia. Szczęśliwa ta Marya, idzie do bogatéj pani, zobaczy salony, dostanie może guldena, a może dwa.
I ciche szepty przebiegają w powietrzu, zazdrosne spojrzenia przeszywają wątłą postać wychodzącego dziewczęcia. Ona jednak zdaje się być obojętną na doznane szczęście — twarz jéj niewzruszona jak marmury, blada jak gładka wód powierzchnia. Ze schyloną głową wychodzi z pracowni pełnéj gwaru robotnic i turkotu maszyn.
Na ulicy hałas i wrzawa nieokreślona. Nic dziwnego! Dziś wigilia Nowego Roku. Za kilka godzin tajemniczo uśmiechnięte dziecię strąci swą różową nóżką w grób przeszłości zgrzybiałego starca, który zstępuje do swéj mogiły obarczony łzami biedaków i uśmiechem bogaczów. Setki ludzi uwija się po ulicy. Potrącają się, popychają nawzajem. Każdemu ciasno, śpieszno, a przedewszystkiém zimno. Oj, bo zimna ta noc grudniowa! Rozpostarła swój mroźny płaszcz brylantami gwiazd przetykany, i lodowym swym uściskiem przenika w głąb’ człowieka. Mimo to miryady gwiazd płoną nie wydając światła. Lśnią się i migocą jak oczy kokietki. Wystawy sklepowe nęcą tłumy kobiet jaskrawemi barwy, które zdają się przelewać z poza gładkich jasnych szyb. Fale tarlatanu łączą się ze zwojami atłasu. Z góry biegnie gazowa kaskada, a na jéj łonie toną pęki piór strusich i sztucznych kwiatów wiązanki. Kobiety stoją i patrzą... patrzą długo — potém z westchnieniem odchodzą, kryjąc zasmucone twarzyczki w puszyste futrzane kołnierze. Taka to już natura nas kobiet. Widok gałganka, którego posiąść nam nie można, ściska nam serce niewypowiedzianym smutkiem.
Wszystkieśmy jednakowe!
A przecież nie jednakowe. Biedna szwaczka idąca w téj chwili wśród krążącego tłumu nie staje przed wystawami sklepów, nie smuci jéj widok srebrnéj gazy.
Jakże blada i smutna ta drobna twarzyczka przy świetle gazowych latarni. Wielkie czarne oczy patrzą przed siebie łzawo, sieroco. Postać wątła, drobna, otulona wytartym płaszczykiem, dąży szybko wśród ciepło ubranych i wesołych kobiet. Śpieszy się — wie, że i tak spóźniono robotę; suknia balowa, suknia wykończona na bal Sylwestrowski! suknia dla pani Henryki, téj czarującéj brunetki, która z szelestem jedwabiów i wonią fijołków wbiega do pracowni pytając o żurnale. Suknia ta — to istne cacko, pomysł niezmiernie oryginalny, trzy zęby w trenie — coś, co zrobi sensacyę i przewrót w krainie mody.
Szwaczka wie dobrze, jak wielka misya przypadła jéj w udziale. Śpieszy się — ale nie ma siły. Ślizgawica straszna, konie padają jak muchy, ktoś podobno nogę złamał — ale to wyrobnik, więc się nie liczy. Marya co chwila potrącana przez przechodniów, chwieje się i potyka. Lokaj, niosący suknię w pudełku, mruczy i gniewa się. Słusznie — on przecież zna służbę i wie, że jasna pani czekać nie lubi.
Marya biegnie coraz prędzéj. Wełnianą chusteczką otuliła głowę. Delikatne ciemne włosy wiją się po białéj skroni. Pomiędzy ciemnemi brwiami zarysowała się smutna zmarszczka, towarzyszka niedoli i nędzy. Ręce, drobne, małe rączęta pokłute igłą i zsiniałe od mrozu, wsunęła w kieszenie paltocika, pragnąc choć w ten sposób ochronić się od zimna. Od chwili do chwili straszny kaszel wstrząsa nią całą — kaszel ten biegnie w przestworze jak skarga sieroca i kona zagłuszony turkotem karet wiozących modną damę, lub dorożki unoszącéj ufryzowanego goga.
Nagle dziewczyna się zatrzymuje, a oczy jéj patrzą nieruchomo na jednę z wystaw sklepowych. Oblane strugą gazu śmieją się żywe kwiaty, nęcące oczy przechodnia. Masy zieloności tworzą ścianę, poza którą dostrzedz jednak można, co się dzieje wewnątrz sklepu. Dziewczyna stoi wciąż i patrzy. Usta jéj drżą od bezmiernego wzruszenia. Cóż ona jednak widzi tak niezwykłego? Czy tę palmę wysmukłą, wznoszącą swą królewską koronę? czy tę równiankę fijołków, ciemną, niemal cmentarną? może wreszcie te przepyszne azalie przemówiły do téj młodéj a przedwcześnie zwiędłéj istoty? Może ten profil kupczyka z włosami cudownie rozdzielonemi z przodu? Ach! nie — jest tam w sklepie ktoś, uśmiechnięty jak Apollo, ale Apollo ubrany w bobrowe futerko i białą jedwabną chusteczkę na szyi. Jakiż piękny! Ma błękitne oczy i ciemne włosy, które poprawia białą wypieszczoną ręką. Ciemny wąs zdobi koralowe usta. Bardzo, ale to bardzo piękny mężczyzna. Stoi przed kontuarem i trzyma w ręku bukiet kamelij. Cudowny bukiet! Na białém tle rzucona wiązanka purpurowych kwiatów czerwieni się, jak na białéj twarzy mołodycy czerwienią się ust korale. Piękny pan uśmiecha się, widocznie zadowolony — kupczyk kłania się nizko. Teraz pan bierze w rękę bukiet i z tajemniczym uśmieszkiem wsuwa między białe kwiaty maluchną karteczkę. Karteczka gładka, różowa jak płatek róży — poczém mówi jeszcze do nachylonego subiekta. Zapewne daje adres, podług którego bukiet ma być odniesiony. Subiekt zapisuje i zapewnia o natychmiastowém spełnieniu danego zlecenia. Uśmiechnięty pan wychodzi ze sklepu, nucąc walca z „Wesołéj wojny.” Nagle piosnka i uśmiech zamiera mu na ustach. Jakaś drobna zsiniała rączka dotknęła jego eleganckiego futra, jakiś drżący smutny głosik wymawia jego imię. W blasku gazowych latarni dostrzega dwoje ciemnych, smutnych źrenic, wpatrzonych w twarz jego ze łzawym wyrzutem. To biedna szwaczka szepce zbladłemi usty:
— To ty, Adamie? to ty!
Piękny Adam snać nierad z tego spotkania. Patrzy na dziewczynę nieprzychylnie, nawet z ukrytą złością. Nie mówi nic, ręka wszakże nerwowym ruchem poprawia jedwabny fular owinięty wkoło szyi.
— Tak dawno cię nie widziałam — mówi daléj dziewczyna, a słowa jéj więzną w gardle, w oczach błyszczą łzy, a na twarz występują gorączkowe rumieńce.
Piękny pan czuje że coś odpowiedziéć musi.
— Mam tyle zajęcia... — zaczyna, ale urywa nagle, widząc bolesny uśmiech na twarzy dziewczyny.
Ona wie dobrze, jakie to zajęcie nie dozwala widywać jéj więcéj tego, którego tak gorąco kochała. Nie skarży się jednak, patrzy tylko błagalnie w błękitne oczy stojącego przed nią mężczyzny. Od dwóch miesięcy nie widziała go wcale, a tęskniła tak bardzo!
— Przyjdź do mnie dziś wieczorem — prosi, a głos jéj drży i rwie się chwilowo. — Ty wiesz... jestem sama na świecie... nie mam nikogo prócz ciebie; za kilka godzin Nowy Rok... wszyscy przywitają go w rodzinném kole... bądź ty przynajmniéj przy mnie... ja już tyle cierpiałam...
Piękny pan patrzy na nią i milczy. Podczas gdy jéj serce rwie się w kawałki, on oblicza ubytek jéj wdzięków — dziwi się zapadłym ustom. Jest-że to ta sama Marynia, którą odprowadzał przed kilkoma miesiącami do domu? Świeża, rumiana, tuliła się do jego ramienia, śmiejąc się wesoło. Wtedy co innego! wtedy pociągała urokiem rozkwitającéj róży — dziś, czego chce ten szkielet kaszlący, zatrzymujący go na środku ulicy? Ona jednak nie zaprzestaje swéj prośby.
— Przyjdź Adamie!... przyjdź późnym wieczorem, jak dawniéj... pamiętasz, wtedy gdyś mnie nazywał... jedyną.
Młody człowiek się niecierpliwi. Zadługo trwa ta scena, trzeba ją zakończyć. Przyrzeka więc, że przyjdzie — o! przyjdzie z pewnością. Uśmiecha się i znika w tłumie. Marya chwilę patrzy za nim, potém udaje się w dalszą drogę. Ale jakaż szczęśliwa przemiana rozjaśnia czoło dziewczyny! Policzki płoną purpurowym rumieńcem, a oczy błyszczą fosforycznym blaskiem.
On przyjdzie!... przyjdzie!... Cierpienia zapomniane! tęsknota uleciała! — dziewczę nie smuci się więcéj, on przyjdzie!... przyjdzie niedługo!... Śpieszy się teraz, pragnie miéć skrzydła sokoła; niebo jaśniejsze i gwiazdy świetniéj płoną!... Ludzie ją popychają, ale ona nie czuje tego! Niedługo wszakże i ona będzie szczęśliwą...


∗                    ∗

Fryzyer upina ostatni pukielek włosów, jeszcze parę tuzinów szpileczek zwanych „inoisibles,” a arcydzieło kunsztu fryzyerskiego skończone. Pani Henryka przegląda się w lustrze z zadowoleniem. Trudno być piękniejszą! Tylko ta suknia!
Nie przynoszą jéj do téj pory — a godzina dziesiąta dawno już wybiła. Nieznośna ta krawcowa!
Nie dlatego przecież, ażeby pani Henryce śpieszno było do sali balowéj — ale radaby już zobaczyć, jak wygląda ta suknia z trzyzębowym trenem. Wśród bezsennéj nocy piękna jéj główka stworzyła ten tren trzyzębowy — niespokojna jest, jaki efekt sprawi strój podobny. Fryzyer składa żelazka i z dyskretnym uśmiechem wysuwa się z pokoju. Henryka zostaje sama i patrzy z zadowoleniem w stojące przed nią zwierciadło. Pięknaż to brunetka, zdrowa, rumiana, pełna woni i blasku! Alabastrowe ramiona toną w puchu koronek, pod delikatną skórą krąży siatka błękitnych żyłek, nozdrza poruszają się lekko. Wśród przepychu otoczenia, purpury aksamitnych portyer, marmurów i wschodnich miękkich dywanów, czaruje powabem odaliski, podnosząc dumnie strojną w hebanowe sploty głowę. Jest piękną i wie o tém.
Ta cudownie zarysowana głowa wykwita z białych ramion, jak kwiat lotusu z alabastrowéj urny. Świece, płonące w kandelabrach, rzucają migotliwe blaski na profil jéj twarzy, i tańcząc, ślizgają się po konturach szyi. Cacko — nie kobieta!...
Para ciemnych, sztucznie rozszerzonych źrenic patrzy wesoło, pogodnie i błyszczy zdrowém, jasném światłem.
Musi jéj być wesoło, przyjemnie na świecie. Nagle otwierają się drzwi. Pstrokato ubrana, zwiędła i zasuszona panna ukazuje w nich głowę strojną w ponsowe kokardy.
— Jaśnie pani! suknia!
Zrywa się jasna pani, jak za dotknięciem iskry elektrycznéj — niecierpliwość widnieje w jéj całéj postaci... Przez uchylone drzwi wsuwa się okazała postać lokaja, który z wielkim szacunkiem stawia podłużne pudełko na ziemi. Za nim cicho, nieśmiało wchodzi Marya i staje przy drzwiach, patrząc z uwielbieniem na cudnie piękną kobietę, tonącą w zwojach muślinu i koronek.
Panna służąca wyjmuje suknię. Okrzyk uwielbienia wyrywa się z piersi jasnéj pani.
Ta suknia — to arcydzieło! nie, ta suknia — to marzenie! I piękna pani płonie niecierpliwością, — chce się ubrać, ubrać jaknajprędzéj i jechać, jechać na bal!
Jakże piękna teraz w téj iście królewskiéj szacie! Olbrzymi tren szeleści tym miłym chrzęstem czystego jedwabiu. Żadna sonata nie brzmi tak pięknie, jak szelest jedwabnego trenu... Blada dziewczyna w wytartym paltociku przyklęka na ziemi i skostniałemi od zimna rękami przypina nieposłuszne fałdy, które nie chcą spadać klasyczną draperyą ku ziemi. I tak znajdują się obok siebie dwie kobiety, obie młode, obie piękne, obie stworzone do miłości i szczęścia. Nierównie jednak los rozdzielił swe uśmiechy pomiędzy dwie te istoty. Oto jedna pełna wdzięku i świeżości wznosi głowę, jak rozkwitła kwiatów królowa — druga blada i zwiędła chyli się ku ziemi, jak polny kwiatek kosą ścięty. Wszakże biedna szwaczka nie zazdrości téj pięknéj pani. Dziś ona równie szczęśliwa — widziała go, mówiła z nim! Za godzinę będzie w jego objęciu — powie mu ile wycierpiała, wyspowiada się, poskarży, zapomni o tych czarnych, zdala od niego spędzonych godzinach. Nagle suchy kaszel rozrywa jéj piersi — kaszel ten dźwięczy w téj ciepłéj wonnéj komnacie, jak gość nieproszony. Razi wobec téj woni róż, psuje harmonię — istny to dysonans w dobranym akordzie. Piękna pani obraca głowę.
— Czy dawno tak kaszle? — pyta, zapinając perły na białéj szyi.
— Od dwóch miesięcy — odpowiada schylona u jéj stóp dziewczyna.
— Czemuż się nie leczy? — pyta znów, przysypując lekko pudrem zbyt rumiane policzki.
Dziewczyna wszakże nie odpowiada, uśmiecha się tylko boleśnie. Za 10 rubli miesięcznéj płacy żyć, mieszkać, ubrać się! A ta piękna pani pyta: „czemu się nie leczy?”
Nagle drzwi się otwierają i ta sama pstrokata panna służąca wsuwa się do pokoju i podchodzi do jasnéj pani. Z układnym uśmieszkiem podaje bukiet złożony z białych kamelij z wiązanką purpurowych kwiatów. Henryka obojętnie sięga po kamelie, widocznie czekała na nie i pewną była ich przybycia. Panna służąca wychodzi i dwie kobiety znów pozostają same. Szwaczka wszakże podniosła głowę i płonącemi źrenicami przypatruje się bukietowi. Dwie plamy gorączkowe rysują się na jéj policzkach. Ręka drży, rozsypując deszcz drobnych szpilek na białych falach jedwabnego trenu. Pani Henryka powoli, ruchem pieszczonéj kotki porusza drobne paluszki po listkach białych kwiatów. Szuka czegoś. Znalazła!... Teraz nachylona czyta z uśmieszkiem maluchną różową karteczkę i kręci kształtną główką. Poczém wzrusza ramionami i wyciąga rękę wraz z kartką do płonącéj świecy. Żółtawy ognik łączy się z miłosnym bilecikiem i tańczy po brzegach różowego papieru z jakąś ironiczną przekorą. Piękna pani rzuca na ziemię płonący bilecik i zaczyna wciągać długie białe rękawiczki.
W téj chwili szwaczka wyciąga rękę i chwyta palącą się ćwiartkę w drżące ze wzruszenia palce. Kryje ocalony papier w dłoni i wstaje zwolna z ziemi. Ubranie skończone, arcydzieło złożone z fal jedwabiu, obłoków welutyny, koronek i woni fijołków, a nazwane kobietą, może jechać na bal po berło i królewską koronę. Pani Henryka przegląda się raz jeszcze w lustrze, uśmiecha, pudruje, ściera puder i znów pudruje — nakoniec okrywa ramiona ciepłą zarzutką i kieruje się ku wyjściu. Nagle wzrok jéj pada na stojącą na boku szwaczkę. Powraca i wyjmuje z szufladki szeleszczący papierek.
— Niech się zabawi — dodaje przez ukarminowane usta — niech się zabawi!
Tren znika z szelestem za purpurową portyerą. W salonie czeka na Henrykę druga lalka, nazwana przyjaciółką. Obie schodzą po dywanem wyłożonych wschodach, prowadząc we francuzkim języku głośną ożywioną rozmowę. Bukiet kamelij bielejący w dłoni Henryki dostarcza widocznie tematu, gdyż obie przypatrują się śnieżnym kwiatom, śmiejąc się i wzruszając ramionami. Białe kwiaty więdną pod wpływem tych słów mrożących lodowatym chłodem ironii. Chylą swe płatki zawstydzone dziwnie jakoś. Widocznie rozumieją francuzki język i wiedzą znaczenie ironicznych słówek, rzucanych przez te dwie wonne damy, wsiadające do karety.
Równocześnie z bramy wybiega drobna postać niewieścia, otulona w wytarty płaszczyk i wełnianą chusteczkę. Przeciska się przez tłumy przechodniów i wydostaje na rynek. Tu staje pod jedną z latarni gazowych i opiera zmęczoną głowę o słupek żelazny. Po chwili podnosi do oczów zmięty różowy papier z nadpalonemi brzegami.
W bladawém świetle latarni czyta nieszczęśliwa dziewczyna następujące słowa:
„Jedyna! dziś na balu — przywitamy wesoło Rok Nowy! Do widzenia! Twój Adam.”
Jéj Adam!...
Cichy, stłumiony jęk wydziera się z piersi dziewczyny. Nie omyliła się... poznała jego pismo. Ta piękna pani... odjeżdżając, rzuciła stary przedarty banknot i powiedziała: „niech się zabawi” — niepomna, że żadna moneta, żadne skarby świata nie zdołają opłacić krzywdy, jaką bezwiednie wyrządziła téj bladéj, zziębniętéj dziewczynie.
Teraz biedna szwaczka stoi naprzeciw oświetlonych okien ratusza i patrzy w te smugi światła, przedzierające się przez purpurowe zasłony.
Szeregi karet jadą bezustannie. Ufryzowane główki, bezmyślne twarzyczki mijają się w świetle latarni.
Dziewczyna patrzy załzawionemi oczami i zsiniałą od zimna ręką zaciska kurczowo węzeł wełnianéj chustki. Ona cierpi! cierpi bardzo, sama jedna, opuszczona wśród tego hałasu i gwaru. W piersiach ją pali jakiś ogień; zdaje się jéj, że purpurowy blask okien balowéj sali zranił ją i sprawia ból dotkliwy.
Nie wróci do domu!
Po co? tam zimno i smutno, a on nie przyjedzie... w téj chwili wesoło wita Rok Nowy!...
I biedna dziewczyna stoi tak długo, długo, skamieniała z bólu, z zaciśniętemi wargami — bez łzy, bez jęku, bez skargi serdecznéj. Dźwięk zegaru budzi ją z tego bolesnego odrętwienia.
Dwunasta!...
Z ciemnych szafirów nieba zstępuje Nowy Rok, tajemniczy, pełen tych samych trosk powszednich i rzadkich uśmiechów, łez, trumien, balowéj muzyki i świeżych mogił. A mimo to ludzie z upragnieniem wyciągają ku niemu dłonie.
Figlarne pacholę jednak niesie ze sobą wszystkie cierpienia, kokieteryę kobiet, zdrady mężczyzn, skąpstwo bogaczy, pychę wyższych urzędników, nieuctwo i zarozumiałość recenzentów kuryerkowych — nic, nic mu nie brakuje. Ach! prawda! zapomniało wziąć ze sobą trochę spokoju i miłości bliźniego. Spokój zgubiło na poblizkim cmentarzu. Miłość bliźniego zabrały mu szare siostry miłosierdzia i dotąd nie oddały. Szkoda! takby się ta miłość przydała w tym roku.
Dwunasta!...
W sali ratuszowéj wśród świateł powodzi różnobarwne koło zatacza taneczne kręgi. Mazur! mazur z 40-u par kręci się, zwija jak olbrzymi czarny wąż, topazami, rubinami i turkusami przetykany. Pozłociste wachlarze chłodzą zarumienione twarzyczki, alabastrowe ręce wdzięcznym ruchem splatają się na czarném tle fraków.
Wesoło!... bardzo wesoło!...
Na czele przoduje para młodych ludzi, zwracająca ogólną uwagę swym królewskim wdziękiem. Ona — strojna, czarnowłosa, oblana falami białego jedwabiu, szeleści trójzębowym trenem; on — młody, elegancki, o ciemnych wąsikach, patrzy w nią z zachwytem i szepce do różowego ucha jakieś ciche słówka.
Tańcem i uśmiechem witają Rok Nowy w téj balowéj sali, pełnéj woni i tanów mazura. Piękni, młodzi, bogaci... Cóż mogą jeszcze chciéć?...
Tymczasem na ulicy stoi ciągle blade dziewczę i patrzy w okna balowéj sali. Dla niéj Rok Nowy nie miał ani łzy, któraby jéj ulgę w cierpieniu sprawiła.
Natomiast, widząc ją tak biedną, tak nieszczęśliwą, obiecuje Rok Nowy zawieść ją na ten poblizki cmentarz, gdzie niebacznie zgubił spokój wieczny. Da jéj żółtą, świeżą mogiłę, a cmentarna brzoza szumem swym do snu ją ukołysze...
Będzie jéj tam ciepło, cicho, spokojnie; wszak prawda, piękni panowie?...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.