<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Gdybyś ożyła...
Pochodzenie Akwarelle
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1885
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GDYBYŚ OŻYŁA...



Kochałem ją szalenie.
Bo jakże nie miałem kochać téj cudnéj głowy, zarysowanéj jak senne widziadło wśród mrocznego mego pokoju? Stała ona, biała i piękna, jak Wenera wykwitła z piany morskiéj. Kochałem jéj szyję łabędzią i ramiona klasyczne. Tuliłem miłośnie usta do tych warg wpółotwartych, na których śmierć zdała się zakląć tysiące obietnic i przysiąg spokojnéj miłości. Podziwiałem ten szlachetny owal twarzy i wykrój brody, rzeźbionéj, zda się, dłutem Praksytelesa. Miała ona w swéj twarzy powagę królewskiéj Zeusa małżonki i słodycz gołębią Afrodyty greckiéj. Gdym spojrzał na brew lekko ściągniętą i na jéj czoło myślące, tom sądził, że patrzę na opiekuńcze bóstwo Aten. Całą poezyę dawnéj mitologii greckiéj zaklęła w sobie ta moja biała, ta jasna, nadziemską pięknością promienna bogini. Stała przede mną jak ucieleśnione piękno, jak melodya harmonijna, schwytana w powietrzu i związana zaklęciem miłosném. Wpółnaga, wyniosła, a tak czysta, szeptała mi do ucha dawno pochwytane baśnie, z któremi spała pod ziemią lat tyle!...
Poszła do swéj mogiły wtedy jeszcze, gdy baśnie te owijały jéj ziemię rodzinną; zrodziła się pod tchnieniem rymowanéj pieśni i zabrała w białą pierś swoję melodyjne jéj słowa. Zasnęła kołysana rytmem zasłyszanym na ateńskiéj Agorze i wzięła ze sobą w noc wieczną: zadumę i tęsknotę dźwięczącą w pieśni starego rapsoda. Pieśń ta musiała miéć w sobie grozę bitwy, rozpacz matki, miłość dziewczęcą i cudną o bogach legendę, bo wszystko to zamknęła w twarzy swojéj moja uśpiona, moja biała, którą pragnę obudzić, choćby kosztem życia całego.
Kto wie, o czémby szeptały te milczące usta! Kto wie, ile walk, miłości i jakie skarby poezyi wysypałyby się jak sznur pereł z tych warg wpółotwartych! Może to harda Dorejczyków małżonka, lub srogiego anakta kochanka!... Wyszedł jéj ukochany przeciw Megaryjczykom, a ona stoi na wieży nad bramą i nie krzyczy, jak jéj towarzyszki, na widok chwilowego popłochu wśród swoich. Stoi milcząca, silna, niestrwożona, ufna w opiekę modrookiéj Ateny i w męztwo swych rodaków. Ona wie, że gdzie czuwa mądra bogini, a walczą takie ramiona, jak jéj kochanka, zwycięztwo musi być po ich stronie, a trofea należą do nich, a nie do najezdników.
Stoi i czeka rychło-li zwyciężeni wyślą Reryksa, a gdy ten wejdzie z laską na Akropolę, — rozjaśni brew ściągniętą i podniesie jeszcze wyżéj głowę. O tak! Jéj ukochany nie zrobi wstydu swéj wybranéj. Gdyby nawet legł wśród walki, ona pierwsza podpali stos, na którym drogi trup będzie spoczywać. Rozedrze dla zwyczaju szatę i zaśpiewa pieśń żałobną... Wie przecież, że dusza zmarłego poszła w Hadesu ciemnice i czeka tam na nią, by połączyć się z ukochaną na wieki.
Czeka wszakże napróżno, bo oto za jakąś przewinę bogowie zaklęli jéj duszę w marmury i kazali spać wieki całe pod zieloną mogiłą. Znaleziono ją pewnego słonecznego ranka głęboko w ziemi ukrytą. Gdy robotnicy, kopiący studnię, zamiast wody natrafili na tę białą uśpioną kobietę, — przerazili się, sądząc, że znaleźli trupa przed kilku dniami zamordowanéj dziewczyny. Gdy ją wydobyli na wierzch, zdumieli się nad tą nieskalaną pięknością, co błyszczała im w promieniach słońca, jak nadziemskie zjawisko. Późniéj, po wielu latach, nabyłem ją od handlarza starożytności, który suwając zeschłemi palcami po jéj gładkich ramionach, wydawał się być świętokradcą i Judaszem sprzedającym bóstwo za trzydzieści srebrników.
Rudowłosy handlarz dzieł sztuki twierdził, że posąg ten wykopano wśród ruin, że jednak zdania znawców są podzielone. Jedni mówią coś o Fidyaszu, drudzy domyślają się, że piękna ta kobieta zrodziła się pod dłutem innego rzeźbiarza.
Nie odpowiadałem staremu lisowi, ale w głębi duszy mam to przekonanie, że ona żyła, żyła tak jak ja, jak wszyscy ludzie, tylko zaklęciem bogów zmuszona milczy i milczy od wieków.
Ty nie jesteś Herą, Artemidą, Hestyą lub Afrodytą — tyś kobietą jak inne, ale od bogiń wzięłaś piękność i harmonię kształtów.
Tyś jest uzmysłowieniem ideału, uplastycznieniem niepochwytnego marzenia; tyś jest wcieleniem piękna, które znikło i nie chce do nas powrócić... Zapłaciłem, ile chciał za ciebie ten Judasz rudowłosy i uciekłem z mym skarbem, by patrzéć na to piękno i żyć entuzyazmem rozkosznym, szalonym!
Tyś dziś tylko posągiem białym, zimnym, jasnym jak gwiazda poranna, ale tyś posągiem dla innych; dla mnie tyś kobietą w letargu... tyś tylko uśpiona!
Gdybyś nie miała na sobie greckiego piętna, gdyby nie ta pierś bachantki i nie draperya Artemidy, przysiągłbym, żeś jest córką Jaira i rzekłbym jak Chrystus: „Ona nie umarła, ale śpi tylko.” Stoisz przede mną w bladém świetle lampy, prosta jak kolumna jońska, uwieńczona łamanemi liniami w puklu skręconych włosów.
Gdybyś ożyła!...
Jam dziś prawie starzec, złamany burzą życia i znękany koleją losu. Ciało me młode, a twarz gładka bez jednéj zmarszczki, ale serce mam stare, wyschnięte i smutne bez miary. Znałem wiele kobiet, a nawet kochałem niektóre. Lecz żadna nie była wyśnioną... Kochałem, bom musiał kogokolwiek kochać...
Dziś nie kocham nikogo prócz téj milczącéj, co z tajemnicą przedwiekową weszła do méj samotni i stoi przede mną milcząca — niewzruszona...
Gdybyś ożyła!...
Z ust twych usłyszałbym w pośród nocnéj ciszy mity i klechdy ludowe. Mówiłabyś mi baśnie o Dedalu, o Jonie, królewnie Scylli, która z miłości dla Minosa własnego zabiła ojca. A może usiadłszy u stóp moich, opowiadałabyś mi, jak dzieckiem rzucona na ulicę, rosłaś wśród nieszczęść i wzgardy, aż pięknością swoją wzbiłaś się ponad tłum i doszłaś zaszczytów...
Dokoła mnie cisza — ty milczysz dumna i nieubłagana, a ja patrzę wciąż w twe białe kształty i szepcę tylko:
„Gdybyś ożyła!”
Gdybyś ty mogła wiedziéć, ile miłości i szczęścia czeka cię po przebudzeniu, jak pragnę twą duszę, uśpioną przez tyle wieków, poprowadzić przez skarby czasów późniejszych i roztoczyć przed tobą cały zasób zdobyczy, wydartych naturze przez rozum naszych mędrców... Ty będziesz mi mówić o geniuszu, co świecił nad ziemią Hellenów, ja wprowadzę cię w świat inny, w świat pracy i olbrzymiéj wiedzy, a twe myślące czoło rozjaśnię widokiem plonów naszego rozumu.
Omijać będę złe lub ciemne plamy teraźniejszego świata, pokażę ci jego jasne i pożyteczne strony, a gdy po takiéj całodziennéj wycieczce zapragnę odpocząć — ty, jak Beatrycze, zawiedziesz mnie w kraj pieśni i doskonałego piękna. Będziemy szczęśliwi...
Jeszcze milczysz? Niewzruszona, smutna, niebaczna na me prośby i ten wzrok wymowny, który podnoszę do ciebie. Słuchaj! Ty nie wiesz, dlaczego ja pragnę twego przebudzenia. Dziwném ci się wydaje, że pragnę dla ciebie życia, gdy tyle żywych kobiet przechodzi w téj chwili pod oknami mego mieszkania. Ty nie pojmujesz, dlaczego ja pragnę twéj pieśni, gdy o kilkadziesiąt kroków ode mnie skarży się Małgorzata Gounoda, lub drży w powietrzu „Miserere” Verdiego. Zdziwiona przypominasz sobie powiewne postacie kobiece, strojne w szaty balowe, których fotografie drzemią w pluszowych albumach.
— Masz tyle innych uśmiechniętych kobiet — po co budzisz mnie z rannego milczenia? Pragniesz usłyszéć mowę moję! Szalony! Tyle różanych ust szepce w twe ucho słowa miłosne. Zwróć się w stronę, gdzie z obłoków błękitnego lub różowego jedwabiu śmieją się do ciebie żywe, strojne damy. Podaj im ramię i szaléj w rytmie skocznéj polki. Ściskaj ich dłonie! Upajaj się zapachem wonnéj wody, przytul swą senną głowę do ramienia różowéj blondynki lub śniadéj brunetki... Czyż to ci nie wystarcza? Czegóż pragniesz jeszcze?
Czego ja pragnę? — pytasz helleńskie dziewczę. Ja pragnę odetchnąć nieskażoną prostotą, położyć dłoń moję na czyste, nieskalane czoło kobiety i spojrzéć w jasną jak kryształ źrenicę! Chcę miéć przy sobie istotę nieświadomą brudów i mętów życia! Pragnę cię miéć tak niewinną, jak wtedy, gdy w promieniach zachodzącego słońca stałaś na schodach Amfiteatru, zapatrzona w lazury morza. Byłaś piękną jak Afrodyte, a czystą jak Artemida; wzbudzałaś miłość, nie wiedząc o jéj istnieniu. Twe białe, gładkie ramiona nie drżały nigdy nerwowym dreszczem... znieważyłem cię, nazywając kochanką anakta. Tyś dziewczę, tyś dziecię, tyś gołąbka biała, bez plamy na skrzydłach. Piękność twoja nie sztuką, nie kłamstwem ludzi oślepia; jesteś piękną, bo dobroczynne bóstwa taką cię zbudziły do życia. Piękności swéj nie kryjesz chciwie, jak skąpiec kryje skarb przed ludźmi. Nie wiedząc o istnieniu grzechu, nie uznajesz ludzi za zdolnych do złego. Myśl twoja biała, jak twoje ramiona!
Gdybyś ty ożyła!...
Tyle na świecie fałszu i obłudy. Zacząwszy od sztucznych włosów kobiet, skończywszy na wyrazie „kocham,” który szepcą codziennie, a zawsze z innego tonu. Mała dziewczynka mówi do przyjaciela domu „kocham” dla wyłudzenia atłasowéj bonbonierki. Gdy krótką sukienkę zmieni na tren koronkami pokryty, powie tak samo „kocham” dla otrzymania ślubnéj obrączki i kilku tysięcy rocznego dochodu. Kłamią miłość, kłamią łzę i uśmiech, radość i tęsknotę, kłamią nawet chorobę — a gdyby mogły, śmierćby nawet skłamały.
I ty się jeszcze dziwisz moim zaklęciom! Ja czuję, że ty kłamać nie umiesz; ja wiem, że dusza twa nieskalana jak kwiat białéj lilii. W zarysie twéj głowy widzę prostotę i skromność prawdziwie kobiecą. Tyś szczytem piękności, ostatniém słowem Stwórcy — po tobie nic doskonalszego nie wyszło z Jego tchnienia; ty musisz miéć i duszę piękną... Odsłoń ją przede mną! Zbudź się! Zbudź kochana!...
Przez zamknięte okna przedziera się gwar miasta i głosy przechodniów. Latarnie gazowe oświetlają długim szeregiem głowy przechodniów, biegnących za nowém kłamstwem, kryjących nowy fałsz lub zdradę. Pod memi stopami zabijają się ludzie o jeden kłamany uścisk lub sprzedajny pocałunek. Z oświetlonych okien płyną fale tanecznéj melodyi, a po jéj kręgach przesuwają się pary umalowanych kobiet ze sztucznie ściśniętą kibicią. Olbrzymie papierowe lub jedwabne kwiaty stroją ich głowy, w uszach połyskują imitacye brylantów, usta śmieją się pożyczaną krasą. Prędzéj, zasłonię okna — mogłabyś zapłakać nad temi biednemi żebraczkami, które w pożyczanych wdziękach rozdają kłamane uśmiechy. Tyś tak bogata w piękność, tak dumna w téj białéj draperyi, co okryła ledwie połowę ciała twojego! Królowa litować się musi nad biednym tłumem upośledzonych istot...
Dwunasta!
Lampa dogorywa, w bladém jéj świetle jesteś mi jeszcze piękniejszą, dziewczyno moja! Żyjesz prawie, pierś twa oddycha, białość marmuru przybiera barwę ciała... Czy wzruszyła cię prośba moja? czy rzeczywiście zstąpisz z krzewów zieleni i podasz mi śnieżną dłoń swoję na resztę życia? Nie, ja się nie mylę! Ona żyje, głowę wdzięcznie pochyla, ramiona podnosi, postać jéj olbrzymieje i dochodzi wzrostu wysokiéj kobiety... Boże mój!... zeskakuje lekko ze swéj podstawy... idzie ku mnie!
Przerażony zamykam oczy i cofam się kilka kroków. Krew uderza gwałtownie do głowy, zdaje się, że zwaryuję. Stoi tuż przy mnie, wyciąga ręce, zaczyna mówić...
Zbudziła się! zbudziła!...
Mówi, a głos jéj niewypowiedzianą harmonią spływa do uszów moich. Powoli przychodzę do siebie. Oswajam się z myślą, że gorąca prośba moja zdjęła zaczarowaną pieczęć z milczących ust marmurowéj kochanki mojéj. Ona wciąż przede mną, promienna, biała i żywa! Pragnienie moje spełnione, szalone marzenie stało się rzeczywistością.
Ona dziwi się téj nagłéj przemianie, spogląda dokoła uważnie, bez śladu zakłopotania.
Wzrok jéj błądzi po spłowiałych meblach, wytartym dywanie i zatrzymuje się na zniszczonym surducie moim.
Cudowne usta otwierają się. Zaczyna mówić! Ach! usłyszę nakoniec tę baśń czarowną, zaklętą od lat tylu w piersi marmurowéj...
— Źle mieszkasz, mój drogi — szepcą klasyczne usta.
Jak piorunem rażony, milczę na te niespodziewane słowa. Helleńska dziewica otula się w draperyę i siada na najbliźszém krześle.
— Dziwię się, że pragnąc tak gorąco mego przebudzenia — mówi daléj z całą powagą — nie sprowadziłeś choć kilka azyatyckich kobierców lub tkanin medyjskich. Możnaby jakoś przystroić tę komnatę, choć wątpię aby z podobnéj klatki zrobić się dało cokolwiek przyzwoitego. Gdyby tu były stoliki marmurowe, trochę naczyń azyatyckich, jakaś amfora, możnaby tu spędzić dni kilka.
Dreszcz przebiegł jéj ciało. Otuliła się w cienką draperyę i uśmiechnęła wdzięcznie.
— Pomyśl, mój drogi, o właściwym dla mnie stroju. Potrzebuję egipskiego płótna i trochę korynckiéj bielizny. Pragnę miéć lekką i barwistą szatę, przetykaną złotem, i wachlarz, a włos skręcony i w grzywkę przycięty. Wychodząc, użyję kolorowego pudru, co w słońcu wygląda bardzo pięknie...
Milczałem, straszny ciężar tłoczył mi piersi... Ona mówiła daléj, cieniując głos artystycznie i przechylając głowę na ramię.
— Za klejnoty wystarczą mi kolce ze spiżu górskiego i naszyjnik z kamei doryckich. Jeśli nie znajdziesz prawdziwych kamei, weź imitacye, to wygląda bardzo przyzwoicie.
Spojrzała na mnie uważniéj i wzruszyła ramionami.
— O ile wnoszę z twéj miny, zdaje mi się, że wymagania moje dziwią cię, a nawet przerażają. Wiedz o tém, że lubię pieniądze, pachnidła i jedwabie. Przywykłam do tego. Ponieważ mnie kochasz i pragniesz ożenić się ze mną, chcę, ażebyś znał moje gusta i upodobania. Ja nawzajem odpłacę ci wiernością i przywiązaniem bez granic.
Przy tych słowach po piękném jéj licu przesunął się cień ironii, znany mi dobrze z twarzy teraźniejszych kobiet.
— Nie wierzysz? — zapytała, dostrzegłszy niewiarę w mych oczach. — Klnę się na gołębią Afrodytę, że mówię prawdę...
Chwilkę milczeliśmy oboje.
— Niebardzo jesteś dowcipny — rzekła, ziewając — widzę, że będę zmuszona szukać rozrywek w Odeonie lub Amfiteatrze; tam uczęszczają kobiety wysokich rodów, a ja pragnę uchodzić za taką jak one.
Podniosłem na nią oczy, ale milczałem ciągle, tłumiąc w piersi ból, który mi sprawił ten straszny zawód.
Ona jednak zrozumiała moje wejrzenie inaczéj. Wstała nagle i z gniewem postąpiła ku mnie.
— Spodziewam się — zawołała — że nie powiesz nikomu, kim właściwie jestem. Zrodzona w niewoli, sprzedaną zostałam za nędzną sumę kilkudziesięciu obolów! Nie chcę wszakże wydawać się z mojém pochodzeniem. Opowiesz, że jestem córką możnego pana, i jako taka, pragnę zajmować należne mi stanowisko. Spodziewam się, że rozumiesz, o co proszę.
Skinąłem głową machinalnie, nie wiedząc co robię. Przede mną stał mój ideał żywy, mówiący; słyszałem głos téj dziewczyny i rozumiałem nareszcie, o czém myślała w tém zaklętém milczeniu swojém.
Była zawsze jednakowo piękna, ale przecież twarz jéj wydała się zmienioną, starszą, a dwie bruzdy zarysowane na policzkach i zaciśnięte usta rzucały cień na te klasyczne, ukochane przeze mnie rysy. Nagle zmarszczki znikły i zalotny uśmiech wykrzywił twarz jéj poważną.
— Na Zeusa! — zawołała — nie masz wcale zachwyconéj mną miny, ale mam nadzieję, że skoro się poznamy, zmienisz o mnie zdanie. Trzeba, żebyś zobaczył mię w sandałach o podwójnéj podeszwie, jestem daleko wyższą; a ten węzeł włosów także mnie nie upiększa. Dzieckiem, źle mnie żywiono, dlatego jestem blada i brak mi rumieńców. Szczęściem, jest na to sposób. Niedaleko świątyni Hestyi znajdziesz sklepy, w których sprzedają róż, przynieś mi trochę.
Przycisnąłem ręce do piersi. Jakto? więc i ona, ta biała, ta promienna chce sztucznym rumieńcem kłamać zdrowie przed ludźmi, a fałszywemi klejnoty mamić oczy łatwowiernych! Czyż to jest wyśniony mój ideał — gorączka i tęsknota moja? Czyż to ją prowadzić miałem przez życie nieświadomą fałszu i obłudy? onaż to miała mię kołysać do snu melodyą pieśni, o któréj marzyłem!... Oto stoi przede mną i prosi o trochę różu, kosztowne jedwabie i wonne pachnidła. Śmieje się do mnie tym samym śmiechem, którym dawne moje kochanki wyłudzały pieszczoty lub przysięgę wiecznéj miłości.
I patrzyłem na nią z bólem niezmiernym, bo czułem, że dusza rwie mi się w kawałki, a przede mną otwiera się bezdenna próżnia. Ideał, który jaśniał jak brylant czystéj wody, okazał się szkłem czeskiém, oprawném w piękną formę. Ona nie rozumiała mnie, bo patrzyła zalotnie, wabiąc mnie ku sobie ruchami wprawnéj kokietki.
— Trzeba tu wszystko zmienić, gdyż tak żyć niepodobna. Pragnę bogactw i przepychu. Gdzież twoi niewolnicy?
Zdrętwiałem cały. Przypomniał mi się mój poczciwy stróż Walenty, przynoszący rano i wieczór dymiący samowar. Niewolnik — piękny niewolnik!...
Ona nie czekała na moję odpowiedź, zaczęła mi wykładać teoryę chowu niewolników, na którym zarobić można znaczne sumy.
— Najlepiéj się wychodzi na sprzedaży tak zwanych „szlachetnych,” płacą dobre ceny, choć i za „domowników” wziąć można nieraz piękną sumkę. Azowie nie kosztują wiele, strawa jakakolwiek, a dzienne wynajmowanie przynosi spory dochód. Wierz mi, ja wiem co ci radzę; tylko mnie słuchaj, a dobrze nam będzie.
Mówiła szybko, a szlachetny profil jéj twarzy rysował się na tle ciemnego obicia. Mimo klasycznych rysów wydawała się niemal wstrętną ta przed chwilą jeszcze tak boska kobieta.
— Skoro do téj pory nie zebrałeś majątku, nie tęgą, widzę, masz głowę — ciągnęła daléj — dziwię się tylko, jak mogłeś tak gorąco żądać mego przebudzenia, gdy mię ani ubrać, ani wyżywić przyzwoicie nie potrafisz.
Zimno przeszło mnie całego. Coś podobnego usłyszałem przed kilkoma laty, gdy na balu, w kotylionie oświadczyłem się pięknéj córce wysokiego urzędnika. Dziś grecka dziewica, zrodzona przed wiekami, robi mi to samo pytanie, tym samym tonem, na tę samą nutę! I ona wyrzuca mi ubóstwo, niepomna, że nabyłem ją z rąk żydowskich za ogromną dla mnie sumę, za cenę kilku tysięcy reńskich!...
Cały mój majątek złożyłem u jéj stóp, a ona teraz wyrzuca mi niedostatek i wyszydza niezaradność.
Szalony! stokroć szalony! — Pragnąłem duszy doskonałéj, chciałem wejść w kraj szczęścia i bezgranicznéj rozkoszy; patrząc na te białe kształty, roiłem sny złote, bańki mydlane!... Zaklęciem i prośbą wlałem życie w marmur, aby sobie tém samém wydrzéć resztę złudzenia! Dobrowolnie straciłem wiarę w istnienie prawdy i nieskalanéj czystości! Sądziłem, że przed wiekami kobiety były inne, nie kłamały łez i uśmiechów, nie czarowały pożyczanemi wdziękami, ale jaśniały prawdą i własną swą pięknością!... Szalony! raz jeszcze szalony! Stałem w téj chwili na mogile własnych złudzeń, z piersią rozdartą, z głową pełną chaosu i rozpaczy. Znienawidziłem tę istotę, która powołana przeze mnie do życia, zabijała we mnie tę resztkę czegoś, co mnie wiązało ze światem. Wpatrzyłem się w nią i nie dostrzegłem ani śladu téj wielkiéj piękności, za którą szalały zmysły i tęskniła dusza moja.
Rozmawiając ze mną, rozwiązała wielki węzeł włosów i zaplotła je w warkocze. Czoło przysłoniła grzywką i zakryła tém samém pół twarzy. Myśl zniknęła — pozostał tylko rodzaj zwierzęcego wyrazu i spora doza kokieteryi w oczach. Draperyę upięła na sobie, zakrywając się nią prawie pod brodę, i ściągnęła mocno z tyłu, stworzywszy z niéj rodzaj nowoczesnéj tiurniury...
A wszakże to była ona — ona to sama, któréj widok starczył mi za świat cały; jest tu, przede mną w bladém świetle lampy i mówi, mówi ciągle, a słowa jéj padają jak krople zlodowaciałéj wody na rozpaloną płytę żelazną.
Wyciągam ku niéj ręce z niemą prośbą, aby zamilkła, ale ona nie czuje bólu, jaki mi sprawia, i nie pojmuje téj rozpaczy, która mi krew do głowy napędza.
— Nie jesteś wcale piękny i radzę ci dbać więcéj o swoję powierzchowność. Skoro włos utrefisz, a brodę przystrzyżesz, możesz jeszcze podobać się kobietom. Tylko trzeba ci do tego pięknych kwiatów we włosy i sukień o tęczowych barwach... Skoro się odmienisz, kochać cię będę, a nawet... i teraz cię kocham...
Cały fałsz tego słowa rzuciła mi w twarz z zalotnym uśmiechem. Gdy inne kobiety kłamały miłość przede mną, śmiałem się — bo cóż miałem robić? Ale ona, ona, ta wyśniona... stoi przede mną i z uśmiechem zalotnicy podaje mi zimne wargi do pocałunku. Na Boga, dość już téj męczarni!
Zbudziłem ją, a teraz zmuszę napowrót do snu wiecznego! Niech zamilkną te usta, co mi duszę ranią, zamiast wieść w krainę ideału...
Jak szalony rzucam się więc na stojącą przede mną kobietę, chwytam za chłodne ramiona i obalam na ziemię. Przygniatam pierś kolanem, a ręka moja szuka jéj gardła, aby kurczowym ruchem wypędzić z ciała życie, które mię zabija.
Nagle ogarnia mnie wielka niemoc, czuję, że tracę przytomność, pokój cały wiruje wokoło mnie, ściany tańczą, a ja bezwładny nie mogę się ruszyć... Robię wszakże nadludzkie wysilenie i... budzę się.
Lampa zgasła oddawna, a szary świt przedziera się przez zielone zasłony okien. W mroczném półświetle widzę biały posąg greckiéj dziewczyny, jaśniejący czystością linij wśród zieleni kwiatów.
Stoi znów milcząca, zadumana, wpółnaga, promieniejąca nieziemską pięknością.
Przerażony patrzę na nią i błagalnie składam ręce, a usta moje szepcą jednę, jedyną prośbę:
— Nie budź się! śpij, jedyna!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.