Małaszka (Zapolska, 1885)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Małaszka
Pochodzenie Akwarelle
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1885
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MAŁASZKA.



Usiadła sobie na płocie.
Wiatr igrał z jéj spódniczką, odsłaniając nagie, brudne kolana.
Bosemi piętami uderzała takt piosenki, a ręce złożyła bezwiednie, jak do modlitwy.
Ładna była mimo brudu, kurzu i włosów dawno nieczesanych.
Oczy jéj szare, ocienione długiemi rzęsami, patrzyły na świat badawczo, niespokojnie jakoś.
W oczach tego chłopskiego dziewczęcia migały chwilami jakieś zielonawe ogniki.
Tryskała z nich ciekawość i żądza nieznanego.
Usta uśmiechały się nawpół bezmyślnie, nawpół zmysłowo; spadek ramion i zarys bioder, jakkolwiek znaczony ostremi konturami, obiecywał w przyszłości klasyczne prawie kształty.
Nogi ma tylko niekształtne, duże, czerwone; pięty poranione o przydrożne osty i ciernie — za to już nad kostką zarysowuje się silna, choć smukła linia, która mogłaby służyć za model sztucznéj łydki niejednéj tancerce.
Dokoła cisza, spokój wielki, chwilami tylko przerywany odgłosem dzwonków lub nawoływaniem pastuchów.
Był-to wieczór letni, pełen woni i blasków zachodzącego słońca.
Wspaniałe purpurowe promienie ślizgały się po słomianych strzechach nizkich, zapadłych w ziemię chatek, ozłacały drżące liście grusz i dzikich śliwek.
Mała dziewczyna, siedząca na płocie, zdawała się kąpać w tych ognistych blaskach.
Kosmyki jasnych włosków, wysuwające się z krasnéj chuściny, połyskiwały niby szczere złoto i tworzyły nad opaloném czołem delikatną aureolę. Jeden z purpurowych promieni owinął wkoło ramiona dziewczyny; czerwony, wązki pasek słoneczny znaczył również wzdłuż bioder Hogartowską wężową linię...
Ciemne tło lasu, opasującego dokoła wioskę, przecinało horyzont, poza ten las zapadała ognista kula wielka, wspaniale ścieląc swój płaszcz królewski.
Ponad błotnistą drogą na wzgórku nieforemny Chrystus na krzyżu wyciągał drewniane ramiona.
U stóp jego zawiązana dziecięca koszulka świadczyła o pobożności mieszkańców wiosczyny.
Była-to gorąca prośba matki o życie dziecięcia.
Ileż łez gorzkich zmoczyło tę zgrzebną, grubą koszulinę, zaciśniętą rozpaczliwym węzłem naokoło krzyża! Dziewczyna siedząca na płocie przestała wybijać takt piętami i zwolna zapadła w zadumę.
Od strony wioski dolatywał odgłos znanéj piosenki:

„U susida chata biła...”

Jakiś domorosły artysta grał pod lasem, a rzewne, drżące tony płynęły w dal i zdawały się skarżyć, płakać...
Dziewczyna powoli spuściła głowę i wpatrzyła się w ziemię.
Słońce zaszło zupełnie.
Ciemny las zdawał się pochłaniać resztki dogasających promieni.
Promienie cofały się, drżące i jakby zawstydzone, na zachód.

„A u mene sirotynki
Ani szczastia, ni chatynki...”

Mówiły słowa piosenki, któréj nuta dźwięczała w powietrzu.
Małaszka odwróciła głowę.
— To Julek — szepnęła — sierota!
W szepcie tym była jakaś litość ukryta.
Po chwili na drodze od lasu ukazała się postać młodego, bo zaledwie piętnastoletniego wyrostka. Miał na sobie surducik czarny z wytartemi łokciami i wysokie, wykrzywione buty.
W ręku trzymał fujarkę, i idąc, przygrywał.
Ciemne włosy spadały mu na czoło; cudownie piękne, błyszczące oczy patrzyły chmurnie i ponuro przed siebie.
Jakaś nieokreślona tęsknota, ból tłumiony wiał z téj pochylonéj chłopięcéj postaci. Mimo podartego surduta, mimo dziurawych butów, ciekawość kazała odwracać głowę i nie zapominać tego dziwnego wyrazu twarzy.
Chłopak miał rysy regularne, posągowe niemal.
Między brwiami zarysowana zmarszczka i te oczy, tak chmurne jak noc bezgwiaździsta, świadczyły o jakimś bólu i smutku, co trawił tę młodą a przedwcześnie zniszczoną istotę.
Powoli przestał grać i wsunąwszy fujarkę w zanadrze, szedł niezgrabnym, ociężałym krokiem naprzód.
Dziewczyna poprawiła się na płocie i z kokieteryą pociągnęła krasną chustkę na głowie.
Pogładziła włosy i poprawiła koszulinę u szyi.
Nie zważała jednak, że spódnica, zagięta nad kolanem, ukazuje całą jéj nagą nogę i brudne, czerwone kolano.
Chłopiec szedł daléj, nie widząc téj niemytéj Dalili, uczepionéj na chruścianym płocie.
Przechodzić jednak tędy musiał.
— Julku! — zawołała Małaszka.
Stanął i obejrzał się.
— Ach! to ty! — wyrzekł wolno — znów brudna i obdarta, co robisz na tym płocie?
Głos jego brzmiał dźwięcznie i czysto.
Małaszka pokraśniała nagle.
— Myłam się w sobotę — tłómaczyła półgłosem.
— Tak! a dziś wtorek — odrzekł Julek — wstydź się... i chcesz, żebym cię zaprowadził do dworu i pokoje pokazał.
Stał tak naprzeciw niéj i patrzył wprost na jéj czarne i pokaleczone nogi.
— Nie mam butynek, wiesz przecie — szeptała Małaszka.
Ale Julek nie słuchał — wzrok jego rozmarzony błąkał się po ciemniejącém niebie, ślizgał się po ciemnéj linii lasu, aż nakoniec spoczął na głowie dziewczyny. Małaszka patrzyła także w twarz jego.
Oczy dwojga dzieci spotkały się.
I mimowolnym, bezwiednym ruchem wyciągnęli oni ku sobie ręce.
Jasna głowa Małaszki spoczęła na wytartym surducie Julka.
On objął ją spokojnie ojcowskiém jakiémś ujęciem.
Oczy jego zaszły tylko mgłą wilgotną i jeszcze pociemniały — był spokojny, cichy, smutny jak powierzchnia morskiéj głębiny.
Ona — przeciwnie, tuliła się doń namiętnie, drżąc dziwnym, gorączkowym dreszczem.
Zdawało się, że każdy nerw twarzy drży osobno, że po żyłach tego dziecięcego niemal ciała biegnie jakiś strumień gorący, który zapala w jéj oczach te dwa niepoczciwe ognie, płonące w jéj źrenicach.
Czternastoletnie dziewczę zmieniło się w objęciu chłopca na zmysłową, namiętną kobietę.
Ruchami kotki ocierała twarzyczkę swoję o ramię chłopaka — jedna ręka nerwowym ruchem plątała jego ciemne włosy.
Cicho było dokoła.
Na ziemię zdawała się spadać czarna krepowa zasłona.
Noc zarzucała swój welon i szła wolno jak kochanka, którą codzienne schadzki znużyły.
Mrok ten owijał i dwie młodzieńcze postacie, stojące przy sobie w milczeniu, a przytulone jak dwie młode brzozy, którym Bóg kazał wiecznie rosnąć przy sobie. Nakoniec Julek pierwszy ocknął się z téj miłosnéj zadumy.
— Czas mi iść do dworu — wyszeptał, odwracając z niechęcią głowę w stronę, gdzie między drzewami bielały dwie wysokie wieżyczki o śpiczastych dachach.
Małaszka żywo podniosła oczy.
— Do dworu! — powtórzyła — a co ty tam będziesz robił teraz?
Po ustach chłopca przewinął się uśmiech smutny, gorzki — dziwny jakiś.
— Muszę zmywać szklanki i przynosić z kuchni półmiski do kolacyi — wyrzekł, pochylając głowę.
Ale po chwili wyprostował się i odrzucił w tył spadające włosy.
— Och! Małaszko! Małaszko! — zaczął znowu, a oczy jego ożywiały się stopniowo i głęboka bruzda, wyryta między brwiami, znikała jak pod dotknięciem czarodziejskiéj różczki — jaka ty szczęśliwa! ty możesz cały dzień latać po polu i chodzić do boru, gdzie takie wysokie choiny sięgają aż w niebo... Coby ja za to dał, żeby i mnie wolno było siedziéć tam, daleko, w ciemnym borze, wiesz, tam koło mogiły wisielca, taj grać, grać... a potém dumać.
Urwał i wyprostował się — pierś jego zdawała się rosnąć i przepełniać tą tęsknotą swobody, która go trawiła.
Wytarte nitki dworskiego surducika pękały z suchym trzaskiem pod tym nagłym nerwowym ruchem, którym rozszerzały się ramiona chłopca.
Małaszka patrzyła nań zdziwionemi oczyma.
— Koło mogiły wisielaka? ta tam straszy, Julku... w nocy tak jęczy, taj płacze...
— Głupia ty! — odparł Julek — to bór szumi i sosny grają. Ach! jak grają przecudnie! Nad mogiłą jęczy sowa, pewnie dusza wisielaka, a wkoło ciemno, choć oczy wypatrz, nic, nic nie widzisz. A tylko nad tobą niebo i gwiazdy błyszczą, a taka ich moc wielka a takie jasne i czyste...
Małaszka machnęła ręką.
— Jaby wolała być we dworze, tam takie jasne świece jak w cerkwi, a ściany malowane złotem! Widziałam przez szyby.
Julek popatrzył na dziewczynę, ręka opasująca jéj kibić opadła wolno, odsunął się od niéj i rzekł:
— Bywaj zdrowa, ty zagłupia, żeby mnie zrozumiéć.
Odwrócił się i poszedł do dworu.
Małaszka została sama.
Zamyśliła się.
A myśli jéj kręciły się koło tego, co ją zajmowało zwykle, to jest koło dworu i jego mieszkańców.
Mała jéj główka pracowała bardzo. Miała ona dotychczas bardzo niejasne jeszcze pojęcie o tym pałacyku z wieżyczkami i wielkim dwunastostopniowym gankiem. Przerażał ją i zachwycał zarazem. Często, ukryta za gęstym krzakiem berberysu, bez tchu wpatrywała się godzinami całemi w tę wielką białą masę, przecinaną ogromnemi gotyckiemi oknami.
Kolorowe szyby, białe markizy z ponsowemi zębami olśniewały ją... w pobożném uniesieniu składała ręce jak do modlitwy, a oczy utkwione w jeden punkt zachodziły łzami. Siedziała tak cicha i milcząca, jakby przygnieciona tym niegustownym, bez smaku i stylu pałacykiem, który zdaleka błyszczał złoconym herbem, wylepionym na frontonie ganku.
Marzeniem jéj było wejść wewnątrz, choćby do kredensu.
Daléj pragnienie jéj sięgać nie śmiało.
Na samą myśl dostawała zawrotu głowy.
Chciałaby więc tylko wejść do kredensu.
Widziała nieraz wchodzących tam lokai, poważnych lub wesołych, stosownie do usposobienia. Jeden szczególniéj jéj imponował.
Był-to wysoki i barczysty chłop z ogromnemi czarnemi wąsami.
Nazywał się Lawdański, był synem chłopa z poblizkiéj wioski i mówiono na niego zwykle Hryć, ale gdy poszedł do dworu i z chłopca kredensowego stał się kamerdynerem, mówiono nań Lawdański, a często i pan Lawdański.
Miał na sobie szary surdut i kamasze.
Kamasze te miały dwanaście guzików.
Małaszka policzyła te guziki, gdy raz pan Lawdański przyszedł do karczmy i cały kwadrans rozmawiał z arendarzem Szmulem.
Stała obok niego i liczyła srebrne połyskujące guziki. Potém, gdy w nocy poszła zamknąć chlewik i spojrzała przypadkiem na niebo, gwiazdy zmieniały się w jéj oczach na srebrne połyskujące guziki.
Każda gwiazdka miała herb i była wypolerowana, okrągła, błyszcząca.
Zasnęła, myśląc o tych wspaniałych gwiazdkach.
Często widziała wpadające do kredensu dworskie dziewczęta. Było ich trzy, trzy siostry Polikarpa leśniczego. Wybiegały i wbiegały, chichocząc, niby z jakimś pilnym interesem, a właściwie ze śmiechem i zaczepką do lokai.
Miały na sobie białe cienkie koszule i krasne krochmalone spódnice.
Szeleściły niemi, a czerwone szklane paciorki dzwoniły związane na szyi.
Raz jeden Warka, najładniejsza i najsmuklejsza, przybiegła pędem do kredensu, niosąc ze sobą szczotkę, którą codziennie pożyczała, mimo że w garderobie pięć szczotek stało jak wojsko przy ścianie.
Po chwili uciekła, śmiejąc się głośno — za nią gonił pan Lawdański, trzymając w ręku ściereczkę od kurzu.
Warka zatrzymała się koło krzaku i z przechyloną głową zdawała się czekać na nieprzyjaciela.
Małaszka siedząc na zwykłym posterunku, uczuła nagle dziwne ciepło przebiegające jéj żyły.
— Warka! chodź tu! — zawołał rozkazująco.
Warka zawahała się chwilę, widocznie jednak czarne wąsy pana Lawdańskiego miały moc czarodziejską, bo zbliżyła się wolno, bojaźliwie jakoś.
— Głupia ty! — rzekł Lawdański — czego uciekasz?
I objął ją zręcznie, a głośny całus rozległ się w powietrzu.
Małaszce krew purpurową falą zasłoniła oczy, niewidziała nic, siedziała bez ruchu — bez myśli.
Gdy ochłonęła z przestrachu, ani Lawdańskiego, ani Warki koło krzaku nie było.
Wysunęła się na czworakach i stanęła w tém samém miejscu, gdzie przed chwilą wygalonowany lokaj całował dziewczynę.
Krew jéj uderzała gwałtownie do głowy, pulsa biły jak młotem.
Zazdrościła szczęścia téj Warce, która niedość że chodzić mogła po dworskich pokojach, ale jeszcze całowali ją dworscy lokaje!
Jakże nędzną i opuszczoną wydała się sama sobie!
Jakkolwiek miała dopiero czternaście lat, ale była tak wysoka jak Warka, zęby miała bielsze i czuła się o wiele piękniejszą od niéj.
Jéj dotąd nie całował nikt, nikt prócz ordynarnych wiejskich chłopaków, nieuczesanych, nieumytych, w płóciennych spodniach i z bosemi nogami.
Zamyśliła się i posmutniała bardzo.
Na ziemi, pomiędzy gęstą trawą zaczerwieniło się coś nagle.
Małaszka schyliła się skwapliwie.
Co to być może?
Przecież to nie jagoda. Jagody nie rosną na równych, strzyżonych trawnikach dworskich.
Ach, to paciorka!
Jedna, druga, trzecia... cały ich sznurek rozsypany, zerwany widocznie z szyi dworskiéj dziewczyny.
Małaszce serce biło gwałtownie.
Zebrała paciorki i pobiegła do chaty.
Tam nawlekła je uważnie, zostawiając największe na sam środek. Gdy się w nie ubrała, chodziła dumnie, z głową zadartą wysoko — zupełnie jak pan Lawdański, gdy włożył pierwszy raz kamasze o srebrnych guzikach.
W tym to czasie rzuciła siéć kokieteryjną na Julka, chłopca kredensowego.
Poznała się z nim łatwo, bo chłopak często chodził do wsi, a częściéj jeszcze do karczmy po wódkę dla lokai. Ponieważ był sierotą, a właściwie nieślubnym synem jednéj z dziewczyn, odtrącany przez wieś całą, rad był znaleźć jakieś przychylne serce i dobre słowo.
Gdy Małaszka pierwszy raz zbliżyła się ku niemu, przyjął ją z radością nawet — jego poczciwa, smutna natura nie przypuszczała nawet, że ta jasnowłosa dziewczyna, w zgrzebnéj koszuli i ze sznurkiem potłuczonych paciorek na szyi, używa tylko jego niepozornéj i nicnieznaczącéj istoty do swych tajnych i przewrotnych celów.
A jednak ta bosa i brudna dyplomatka zawstydziłaby może sztuczkami i fortelami swemi Metternicha, a może i Żelaznego księcia w Berlinie.
Powoli potrafiła przywiązać do siebie smutnego chłopca, który choć czuł, że go ciasny umysł dziewczyny zrozumiéć nie jest w stanie, lgnął do niéj z każdym dniem więcéj.
Obiecał jéj nawet pokazać pokoje, jeśli państwo wyjadą, a Lawdańskiego w kredensie nie będzie. Tego tylko pragnęła teraz Małaszka.
Jak widzimy, pragnienia jéj rosły, a ciekawość nie ustawała.
Zamało jéj było widziéć dwór powierzchownie — podkradała się w nocy pod wielkie gotyckie okna i chciała przez szare płócienne rolety dojrzéć, co się dzieje wewnątrz.
Czasem udało się jéj dojrzéć, jak przez otwarte naoścież podwoje ganku schodziła młodziuchna trzynastoletnia dziewczynka w błękitnéj sukience, a potém wolno i poważnie obchodziła trzykrotnie trawnik i wracała do domu.
Dziewczynka ta miała bladą, mizerną twarzyczkę, rzadkie jasne włoski i chude alabastrowéj białości rączęta.
Stąpała wolno w swych błękitnych ażurowych pończoszkach i czarnych pantofelkach; była tak nikła i wątła, że zdawało się, iż najlżejszy podmuch wiatru uniesie ją do góry.
Przestraszyła się raz okropnie żaby i krzyknęła z trwogi.
Czémprędzéj wróciła do pokoju, unosząc w rękach falbany krótkiéj sukienki i gubiąc po drodze haftowaną chusteczkę.
Małaszkę paliła głucha, niewytłumaczona zazdrość.
Ach! miéć taką sukienkę, takie trzewiki!... Jakaż szczęśliwa ta blada, jasnowłosa panienka! Te niebieskie falbany i haftowane kreski zdawały się jéj skarbami bez ceny.
Ileż ona więcéj skarbów posiadała! miły Boże! A najprzód te włosy miękkie, długie i gęste; dwie śliczne kosy sięgające do kolan, a potém te dwa sznury perłowych zębów, błyszczących w czerwonéj ust oprawie! A weźmy w dodatku silnie rumiane policzki, wspaniałe ramiona i biodra, śmiałe linie gorsu i to bogactwo zdrowia, jakie śmiało się z całéj jéj postaci.
Blada panienka zdawała się jakiémś mglistém widziadłem wobec téj wiejskiéj jagody, tak strojnéj w najpiękniejsze, bo ręką bożą stworzone powaby.
Ale Małaszka była nieczuła na swoje wdzięki. Radaby urodzić się garbatą i ślepą, byle chodzić tak koło trawnika w niebieskiéj kaszmirowéj sukience i skórkowych pantoflach. Jaki szczęśliwy ten Julek! — on chodzi w surducie! I ten wytarty surdut kredensowego chłopca miał dla niéj znaczenie wielkie.
To było przecież ubranie dworskie!
Dlatego to ocierała twarzyczkę swoję o zatłuszczony przód surduta, wciągała w siebie z lubością tę woń wilgotną, niezdrową, jaką przesiąkają suknie sług przeznaczonych do zmywania talerzy.
Zdawało się jéj, że rozróżnia gatunki i smak potraw, których plamy świeciły się na ciemném suknie.
Prócz tego zdawało się jéj jeszcze, że choć w części zbliża się do dworskich dziewcząt.
Wszakże Warka tuliła się tak samo do ramienia Lawdańskiego.
Wprawdzie Julek nie był Lawdański, ale zawsze był to już sługus dworski, ktoś z pałacu, z kredensu...
Niecierpliwiło ją tylko, że nigdy jéj nie pocałował.
Nie dlatego, ażeby go kochała i całus ten uważała za wynik wzajemnéj miłości, broń Boże! ona pragnęła uścisku tego, aby dorównać choć w części Warce, którą widziała całowaną tam, koło krzaku berberysowego...
Zdawało się jéj, że pieszczota ta inaczéj smakuje niż te całusy dawane i kradzione przez chłopaków bosych w gęstwinie lasu, gdy szli razem po czernice.
Była pewną, że stanie się z nią coś nadzwyczajnego, coś, co ją uspokoi, zadowolni choć chwilowo.
Tymczasem Julek mówił jéj o szumie sosen w lesie, o gwiazdkach na niebie, a ona w szumie lasu słyszała zawsze głos Lawdańskiego, a w świetle gwiazd widziała błyszczące liberyjne guziki...
Nie rozumieli się.
On marzył o swobodzie, o borze, gdzie niebotyczne drzewa wieczną prowadzą rozmowę, o tém jasném niebieskiém sklepieniu, po którém płynęły chmury jak stada gołębi; ona zaś — o ciemnéj brudnéj izbie kredensowéj, o popękanym suficie i tém powietrzu pełném tłustych korzennych wyziewów.
On dążył jak orzeł ku górze, pragnął powietrza, przestrzeni, wyrywał się z klatki i tęsknił za wolnością; ona przeciwnie, z téj wolności chciała zakuć się w pęta, z szerokiego świata zamknąć się w klatce o gotyckich wieżyczkach.


∗                    ∗

Zostawiliśmy bohaterkę naszą stojącą wśród błotnistéj, samotnéj drogi i zamyśloną głęboko...
O kilka kroków od niéj duży czarny wieprz drzemał w kałuży.
Chłodno mu było i spokojnie, przewrócił się więc na drugi bok z widoczném zadowoleniem.
Nagle od strony pola doleciał gwar, z początku niewyraźny, potém coraz głośniejszy.
Gwar ten płynął w powietrzu i dzielił się na głosy.
A nie był to harmonijny akord.
Prym wiodły cienkie kobiece soprany i przygłuszały poważne męzkie basy, barytonom nie dając odezwać się nawet.
W gwarze tym była kłótnia, zgoda, przyjaźń i nienawiść.
Był to chór kilkudziesięciu ludzi, zmuszonych żyć obok siebie.
Kochali się i nienawidzili, kłócili się i godzili — wszystko brzmiało w tym gwarze płynącym wśród ciszy letniego wieczora.
To gromada powraca z pola.
Przodem idą baby.
Chustki poprzekręcane na bakier, policzki zapadnięte, rzadkie kosmyki, wysuwające się za uszami, przystrzyżone w tak zwaną „dolę,” piersi wyschłe — oto wszystko.
Idą boso, zgarbione — brzydkie.
Jedne milczą uparcie, drugie się kłócą, giestykulając przytém z zapałem wielkim.
Robią sobie wzajemne zarzuty, wymówki.
Za niemi w gromadce zbitéj suną dziewczęta.
Są tam i ładne i brzydkie, u niektórych oczy świecą jak gwiazdy, a malinowe usta śmieją się bezmyślnie.
Wszystkie mają zgrzebne koszule, spięte na guziczek i rozchylone cokolwiek na piersiach. Oddychają swobodnie, szeroko — nieściśnięte pętami stalowych sznurówek.
Idąc, kołyszą się z harmonijnym wdziękiem, przyczém spódnice falują miarowym ruchem; stąpają pewnie, śmiało swemi dużemi czerwonemi nogami, wchodząc bez trwogi w błoto i zakasując przytém bez najmniejszéj żenady swe płócienne spódnice.
Za niemi idący parobcy nie okazują najmniejszego zachwytu na widok tych ponęt, odsłanianych z taką dziecięcą prostotą; przywykli do tego bogactwa form — świetny kształt tych nagich, o miedzianych połyskach nóg, nie olśniewa ich, nie nęci...
Miejski gogo stanąłby zachwycony i rzekłby: „très chic.” Hryć i Orchim idą niewzruszeni, rozmawiając o gruntach i Niemcach kolonistach, których jasny pan od miesiąca pod lasem osadził.
„Miemcy” karczują las przy zegarkach i w butach...
Rzecz godna bliższéj uwagi.
Gromada zbliża się do wsi — jeszcze kilkadziesiąt kroków, a przejdą mimo przydrożnego krzyża.
Na krzyżu biały Chrystus w niekształtnéj cierniowéj koronie wyciąga niecierpliwie ramiona.
Radby pobłogosławił téj spracowanéj gromadce, która błyszczy jeszcze zdaleka kroplami potu, wyciśniętemi przez pracę.
Małaszka podniosła głowę, ocknęła się z zadumy.
Do uszu jéj doleciał gwar, poznała głosy — wywinęła w ręku trzymaną chuściną, jak powitalną chorągwią, i puściła się naprzeciw gromady.
Cała rozpasana chłopska natura ocknęła się w niéj na widok téj masy zgrzebnych koszul i nóg bosych.
Zapomniała na chwilę o dworze i o Julku — śpieszyła do swoich.
Biegnąc, wskoczyła w kałużę, uderzyła zbłoconą nogą drzemiącego wieprza, a dokonawszy tego chwalebnego czynu, popędziła co tchu z zapałem godnym lepszéj sprawy.
Na samym przodzie gromady idzie Iwanycha, duża, rosła chłopka, o siwiejących włosach i ciemnych, zapadłych oczach.
To matka Małaszki.
Zresztą łatwo to poznać po sposobie, jakim się wita z córką.
Wymierza jéj porządnego kułaka i najspokojniéj wraca do rozpoczętéj rozmowy.
Małaszka zdaje się jednak niebardzo obrażona tym dotykalnym dowodem matczynéj miłości, bo roześmiawszy się idzie, podskakując, ze swą rodzicielką.
Gromada przechodzi koło wielkiego zapadłego w ziemię budynku, którego krzywe małe okienka, zalepione papierem, spoglądają na świat niemiło jakoś.
Zczerniała słoma wisi wielkiemi płatami naokoło dachu, wygląda jak wielka dziurawa płachta, którą przyodziała się żebraczka.
U przegniłych słupów uwiązane konie z wózkami i biedkami, pospuszczały smutne łby, rozmyślając nad przewrotnością świata.
Dokoła kałuże cuchnące, wstrętne...
Na jednéj z nich rzucona kładka służy obecnie za ruchomą huśtawkę dwóm żydowskim bachorom.
Bachory skaczą, śmiejąc się i krzycząc, a każdy ruch kładki — to porcya błota, obryzgująca ich rumiane twarzyczki.
Opodal stado gęsi poważnie naradza się nad wycieczką do dworskiego ogrodu.
Budynek ten — to karczma, siedziba siwowłosego arendarza Szmula, sławnego koniokrada na całą okolicę.
Siedzi tu od dziada pradziada.
„Zasiedział” już miejsce i nikt go ruszyć nie jest w stanie.
Następca wie napewno, że cała chudoba jego poszłaby z dymem, podpalonoby karczmę z pewnością.
Nikt się więc nie kusi o arendę horodyską, a choć intratna, bo droga do kolei przechodzi tuż koło karczmy — nikomu przez myśl nawet nie przejdzie podkupić Szmula.
Zresztą jaśnie pan go lubi — o! nawet bardzo lubi.
Szmul go kradnie, ale cóż robić? Przynajmniéj konie mogą w stajni stać bezpiecznie — a i to coś znaczy.
Szmul ma siedmiu synów, sławnych siedmiu końskich złodziei.
Jest z nich dumny!
Ci synowie stanowią rozkosz jego życia, podporę jego starości.
Od kilku dni wszakże krążą głuche wieści, a niepokojące bardzo.
Mówią, że jaśnie pani postanowiła usunąć Szmula z karczmy.
Miano oddać arendę karaimom, którzy się zemsty Szmula nie bali.
Trzeba zbadać rzecz na gruncie.
Dlatego to cała gromada ciśnie się do karczmy, zamiast powracać do domów.
Na czele Iwanycha, a tuż za nią Małaszka. Szmul przyjaźnie wita wszystkich, uspakaja bardziéj zatrwożonych — wzrusza ramionami i wogóle ma pewną siebie minę.
Gospodarze i gospodynie zasiadają ławy, kładąc ręce na stołach. Rozszerzają o ile możności łokcie i spoglądają z zadowoleniem po brudnych ścianach izby. Dziewki zbiły się w jeden kąt, jak stado owiec, i popychają się nawzajem. Popychanie owo stanowić ma najwyższy szczyt wdzięku i kokieteryi. Wszyscy chwytają blaszane miarki i raczą się palącym przysmakiem.
Wnuczek Szmula, pejsaty piętnastoletni wyrostek o twarzyczce cherubina i przejrzystém wejrzeniu, rozlewa wódkę, starając się napełniać tylko przez pół blaszanki.
Szmul oparł się o ścianę, i gładząc siwą brodę, rozmawia z dwoma na koléj śpieszącymi żydkami.
Na dworze ściemniło się zupełnie, jedna naftowa lampeczka, przybita wysoko, oświetla słabo wnętrze karczmy.
Pełno tam gwaru, hałasu i dymu.
Ostra woń wódki, zmieszana z zapachem cebuli i swędem kopcącéj lampki, tworzy przygniatającą atmosferę.
Coraz głośniéj, coraz gwarniéj i ciemniéj. Z kątów wyrywa się chwilami przyciszony chichot dziewczyny, lub głośny odgłos pocałunku. Gospodynie kiwają głowami i przekręcają chustki na ucho.
Wszystkie te twarze płoną, oczy się iskrzą, usta drżą od wewnętrznéj gorączki.
Jakiś żar czuć w téj dusznéj, ciemnéj izbie — coś, co przyśpiesza obieg krwi, oczy mgłą zasłania.
Zda się, że chmury wódki pływają w powietrzu, wszystko tonie w téj mgle niewidzialnéj dla oka, ale tłoczącéj piersi, przygniatającéj mózg człowieka.
Na środku Szmul poważny, spokojny, ze swą siwą brodą i profilem patryarchy. Na ławce pod ścianą siedzi Małaszka.
I jéj policzki płoną, wilgotne usta drżą, czerwieniąc się koralową barwą.
Wielkie siwe oczy otwarła szeroko i wpatruje się w ciemny brudny sufit karczmy.
Pod wpływem wódki, któréj matka nie żałuje swéj doni, po głowie dziewczyny przesuwają się tysiące myśli.
Nizka, zapadła karczma przemienia się w pałacyk o smukłych gotyckich wieżyczkach; brudna izba jest nagle wspaniałym złoconym pokojem, tak wysokim jak cerkiew.
Naokoło pali się sto świec dużych woskowych, w drewnianych ogromnych lichtarzach.
Ona sama siedzi na miękkiém krześle i ustrojona w błękitną suknię, zajada chleb wypiekany z jabłkami i hreczane pierogi ze śmietaną...
Pan Lawdański stoi przed nią i woła tak, jak na Warkę pod krzakiem berberysu:
— Chodź tu, głupia! chodź tu!...
I Małaszka posłuszna pragnie wstać i pójść za tym świetnym i błyszczącym lokajem, ale nagle nogi się jéj plączą, siły ją opuszczają i pada na ziemię.
Iwanycha wzrusza ramionami i dla otrzeźwienia daje porządnego kułaka leżącéj pod ławą dziewczynie.
Widząc, że nie skutkuje, odwraca się obojętnie i pije daléj.
Tu i owdzie zaczynają się kłótnie, występują dawne urazy, zapomniane waśnie: dziewczęta się śmieją i popychają coraz bardziéj; chłopcy stają się śmielsi i nacierają zblizka.
Ciemność panująca w karczmie, kłótnie, wrzaski — wszystko usposabia gromadę bardzo wesoło.
Dobrze im i błogo w tym zaduchu i ciasnocie. A na dworze cudowna noc letnia rozsnuwała swój ciemny welon, tkany brylantowemi blaski. Drzewa szumiały i kłoniły gałęzie ku ziemi. Cała natura usypiała zwolna, jak dziecię, które pieśń matki do snu kołysze.
Od strony lasu dolatywała znów smutna nuta piosenki:

„U susida chata biła...”

Widocznie Julek ukończywszy swą pracę, szedł dumać nad mogiłą wisielca, a potém grać... grać...
Nad drogą biały Chrystus napróżno wyciągał ramiona.
Ludzie, których chciał po pracy błogosławić, śmieli się i kłócili w ciemnéj karczemnéj izbie.
Nieforemne usta Chrystusa zdawały się szeptać:
„Przebacz im, Panie, bo nie wiedzą, co czynią...”
Po téj nocy letniéj minęło lat cztery. Zbiegło szybko jak mgnienie oka, jak błyskawica prująca ciemne chmur kłęby.
We wsi nie zmieniło się nic na pozór. Też same zapadłe chaty, te same zczerniałe strzechy i cuchnące dokoła kałuże.
Też same dzikie grusze wiodą między sobą ciche rozhowory, trzęsąc poważnie drobnemi liśćmi.
Na wzgórku z pomiędzy ciemnéj zieleni bieleją gotyckie wieżyczki i skrzypią żelazne chorągiewki.
Opodal wsi karczma patrzy wciąż zyzowatemi oczkami i zda się liczyć, ilu to ludzi przemieniła w bydlęta pod swym zczerniałym sufitem.
Wszystko tak samo, tylko trawa przydrożna bardziéj wyschła, wydeptaną przez gęsi arendarza — tylko baby na wsi chylą coraz więcéj głowy i ramiona, a w „dolach” tych bosych kobiet srebrne nici połyskują.
Wszystko tak samo — tylko Chrystus, zniechęcony, ma jakiś wyraz zmęczony; czoło chmurne pod Swą cierniową koroną zwiesił ku ziemi — snać długo czeka, wyciągając z błogosławieństwem ramiona.
Gromada nie śpieszy po pracy do smutnego Chrystusa, w karczmie u Szmula jak przed czterema laty szuka zapomnienia i odpoczynku po całodziennym znoju.
Dziewczyny tylko wyrosły i gibkie jak trzciny kołyszą się miarowym ruchem, idąc błotnistą drogą.
I Małaszka urosła — jak sosenka prosta, smukła i w młodość strojna.
Włosy miękkie, długie, jasne, owija naokoło głowy, tworząc tym sposobem dyadem królewski.
Oczy zielonawe patrzą z pod długich ciemnych rzęs, mieniąc się kameleonowemi barwami.
Usta rozchylone, zmysłowe, z kącikami do dołu spuszczonemi.
Te kąciki nadają twarzy dziewczyny jakiś dumny, hardy wyraz.
Głowę nosi wysoko, klasycznie; piękna to głowa, osadzona na gibkiéj gładkiéj szyi; rozchylona koszula znaczy kontury piersi czystéj, dziewiczéj...
Równe, proste plecy łączą się harmonijnym łukiem z linią rąk i znaczą śliczne wygięcie spadzistych ramion.
Biodra śmiało zarysowane odcinają stan i w dalszém przedłużeniu tworzą iście posągowe kształty.
Jakiś czar młodości, urok nieprzeparty wieje z téj boséj krasawicy, gdy stanie z odkrytą głową w jasny wiosenny dzionek i rumianą twarz swoję ku słońcu obróci.
Snopy światła migają po rysach dziewczyny, potok jasności oblewa ją wokoło, uwydatnia jéj rysy — ona stoi niewzruszona, uśmiechnięta, pewna siebie i téj chłopskiéj urody, nielękającéj się dnia białego.
Kocha się w niéj wieś cała — ona patrzy na rozkochanych swemi zielonemi oczami i wzrusza ramionami.
Jeden Julek tylko ma łaski u niéj.
Julek zmienił się także bardzo.
Zmężniał, pochylił ramiona — zestarzał się jakoś.
Dziewiętnastoletni chłopak miał chód, ruchy, spojrzenie siwowłosego starca.
Nie chodził już grywać smutnéj piosenki nad samobójczą mogiłą — nie miał czasu.
Przeniesiono go z kredensu do stajni.
Nie miał bowiem najmniejszéj „prezencyi” na lokaja.
Tak zdecydowała jasna pani.
Jasna pani lubiła, aby wszystko miało odpowiednią „prezencyę.” Przypatrzywszy się uważnie szerokim plecom chłopca, wyrzekła stanowczym głosem rozkaz przeniesienia go z kredensu na kozioł.
Jego rozłożyste plecy mają szyk potrzebny tylko dla furmana, na pokoje są zawielkie — „szokują” swemi rozmiarami.
Przeznaczono więc Julka do „karych” — tych małych starych koni, któremi wożą guwernantkę i jaśnie panienkę do kościoła.
Jasna pani ma osobny ekwipaż à la Daumont, z dżokiejami w ponsowych kurtkach i blachach herbowych na ręku.
Trzaskają z krótkich biczyków i pędzą przez wieś, obryzgując błotem blade, zamorusane twarzyczki dzieciaków bawiących się pod płotem.
Julek nie ma wszakże ponsowéj kurtki, ani złoconéj blachy — zaszczytne te oznaki zostawiono dla dwóch rosłych Niemców, wybranych z nowozałożonéj kolonii pod lasem.
Szerokie bary polskiego chłopca nie mogły się pomieścić w małpiéj dżokiejskiéj kurtce. Niemcom natomiast bardzo w tym stroju do twarzy.
W swéj piaskowéj liberyi, w szarym płaszczu z peleryną i wysokim kapeluszu siedzi nasz chłopak na wysokim koźle zielonawego koczyka i wywija długim batem nad czworonożnemi inwalidami.
Jest jak zawsze smutny i chmurny; teraz nawet chmurniejszy jak przed czterema laty — zakuto go w formalną liberyę, włożono na niego kajdany.
Wysoki kołnierz piaskowéj kamizelki gniecie wspaniały kark jego — atletyczne to ciało chyli się pod ciężarem kilku łokci sukna. Siedzi prosto, niewzruszony, stosujący się jak automat do wszystkich kaprysów guwernantki lub zdenerwowanéj i wiecznie choréj jaśnie panienki.
Jaśnie panienka wybujała jak młoda topolka, ale zbladła jeszcze bardziéj. Chorowita jéj cera odbija jakimś trupim połyskiem od błękitnych tkanin, które owiewają jéj chudą i wynędzniałą postać. Boi się i lęka wszystkiego. Dawniéj żaba sprawiała jéj odrazę, dziś krzyczy za każdém silniejszém wstrząśnieniem powozu. Gdy wjadą w kałużę — zamyka oczy, a usta szepcą mimowoli: Notre père, qui est aux cieux...
Mimo téj bladéj cery i kaszlu, który wstrząsa jéj piersią, roje „epuzerów” kręcą się dokoła.
Nędza i ubóstwo fizyczne nie przeraża tych „rozkochanych.” Jedynaczka, trzy wsie i jedno miasteczko!
Mówią, że zaręczona. Młody hrabia Jerzy, piękny brunet, właściciel cudnych wąsów i olbrzymich długów, posiada serce milionerki. Przyjeżdża często do pałacu i przesiaduje po dni kilka.
Chodzi wtedy po ogrodzie z narzeczoną i uśmiecha się do niéj. Kocha się w samym sobie i z zadowoleniem spogląda na jasne letnie garnitury, które leżą na nim z nieposzlakowaną elegancyą.
Cieniutką hebanową laseczką uderza po końcach lakierowanych bucików i bawi znudzoną pannę opowiadaniem o olbrzymich bazarach wiedeńskich, gdzie wszystkiego, prócz rozumu, po niepraktykowanie nizkich cenach dostać można.
Chodzi więc tak ta kochająca się para po gładkich alejach parku i ziewa ukradkiem, dopatrując w sobie braki i czyniąc w myśli uwagi nad rozkoszą chwil przedślubnych.
Z poza sztachet błyszczą dwie zielonawe źrenice i zdają się pochłaniać tych dwoje elegancko przystrojonych ludzi, idących obok siebie...
To Małaszka, któréj wiek i wzrost nie dozwala przesiadywać już pod krzakiem berberysu; musi się więc zadowolnić staniem koło sztachet i przypatrywaniem się wewnętrzności parku.
Jak widzimy, przez lat cztery dziwaczna natura dziewczyny nie zmieniła się w niczém. Ta sama myśl, taż sama żądza trawiła tę młodą duszę, ukazując jéj świat nieznany, a na zawsze dla niéj zamknięty.
Na zawsze? — o! nie! to być nie może, to być nie powinno. Ona wiedziała, była pewną, że ten czarodziejski Sezam otworzy przed nią swe podwoje; ona miała to głębokie przekonanie, że i jéj bose nogi deptać będą kiedyś miękkie kobierce, a płonące lica odbiją się w wielkich zwierciadłach.
Jak się to stanie, o tém nie wiedziała. Nie zastanawiała się wcale, czy to los, czy cokolwiekbądź innego ułatwi jéj wejście po dwunastu stopniach oszklonego ganku; a choćby widziała na szczycie tych stopni topór kata, oczekujący na nią, onaby przecież tam poszła, gnana jakąś nadludzką siłą, straszną gorączką, która płonęła w jéj łonie.
Przeczucie nie zawiodło jéj, weszła po czerwoném suknie, zaścielającém wschody; wiodło ją przeznaczenie w postaci Julka, który na swoję i jéj zgubę otwierał przed nią dworskie podwoje.
A stało się to dziwnie szybko, ku wielkiemu zdziwieniu całéj wsi, a nawet i saméj Małaszki.
Julek od lat kilku pokochał jasnowłosą dziewczynę.
Kochał ją dla téj prostéj przyczyny, że nie miał nikogo innego do kochania. Były to jedyne usta, które się doń uśmiechały, — jedyna główka, która chętnie garnęła się do jego ramienia.
Choć Małaszka była gospodarską córką, a on biednym sierotą, jednak uważał ją zawsze za swą przyszłą żonę. Czuł przecież, że żonę miéć musi — a któż inny miał nią być, jeśli nie to jedno dziewczę, które z nim letniemi wieczorami rozmawiało w dworskim sadzie?
Między dworską służbą nie miał ani jednego przyjaciela, nikogo, ktoby doń przyjazném słówkiem przemówił lub mile pozdrowił. Dnie całe spędzał sam, krzątając się koło koni lub czyszcząc uprzęże.
Jaśnie panna rzadko wyjeżdżała — czasem po południu na spacer. Wieczory zaś i noce spływały mu samotnie w stajni, bo do czeladniéj izby chodzić nie chciał. Chichot dziewek i gruby zmysłowy śmiech mężczyzn raził go niemile. Był więc sam, smutny, milczący. Oddalać się od dworu nie mógł, służba mu na to nie pozwalała; siedział więc długo w nocy na progu stajni i patrzył w ciemne niebo, na którém świecił srebrny miesiąc.
Było mu wtedy tak ciężko, tak łzawo, że radby szlochał jak dziecko. Opierał głowę o twardą futrynę drzwi i tulił się do drzewa, jak małe chłopię do matki.
Potrzebował łona, na któremby mógł złożyć zmęczoną głowę swoję, — serca, którego bicie czułby przy swojém, — miękkiéj dłoni w swém ręku, ciepłego ramienia dokoła szyi...
W takiéj chwili bezgranicznéj tęsknoty zapragnął miéć przy sobie na zawsze jasnowłosą dziewczynę, która lat temu cztery, siedząc na przydrożnym plocie, wołała: „Julku!...”
Nie miał jednak ani chaty, ani dachu, pod który mógłby towarzyszkę swego życia zaprowadzić.
Zasłużeni lokaje mieli na wsi chaty i po kilka morgów gruntu, ale na to potrzeba było froterować pokoje i trzepać dywany po lat dwadzieścia, a czasem i więcéj.
Zkądże więc Julkowi marzyć o podobném szczęściu!
Jedna wszakże noc jesienna przyniosła mu na czarnych skrzydłach swoich to szczęście, do którego wzdychał.
Było to w listopadzie, w tym brzydkim jesiennym miesiącu, pełnym błota, deszczu, niezdrowéj wilgoci.
W listopadzie podobno anioł śmierci schodzi na ziemię i zabiera ze sobą dusze biednych suchotników, którzy drżą, kaszląc za zbliżeniem się wilgotnéj szaréj sukni anioła.
Niektóre dusze pozostają jeszcze w tych wątłych zniszczonych ciałach do przyszłéj jesieni.
Mroźny anioł sądzi, że niedość cierpiały, a może daje się ubłagać kochającéj matce lub łzom narzeczonego. Nie wiem, co silniejsze — tylko to wiem na pewno, że każde z tych nieszczęśliwych cierpi więcéj, niż przynosi swém przedłużoném istnieniem rozkoszy.
Dlatego to sądzę, że wysłannik Boga jest raczéj surowym sędzią, mierzącym karę, niż litościwym duchem, rozrzewnionym prośbą zatrwożonego serca. W pałacyku o gotyckich wieżyczkach odgrywała się właśnie wśród ciemnéj listopadowéj nocy nierówna walka, toczona u bogatego wezgłowia rzeźbionego łoża.
Na łożu tém, wśród chmur batystu i koronek, spoczywała blada, wynędzniała dziewicza twarzyczka.
To milionerka — narzeczona, schwycona wśród swych lat szesnastu przez ową okropną hydrę, nazwaną chorobą piersiową.
Nie ma jeszcze suchot, ale bardzo groźne zapalenie płuc przykuwa ją od tygodnia do łoża. Dwóch doktorów, sprowadzonych z odległych stron, czuwa dzień i noc koło choréj. Wyczerpują wszystkie środki ratunku, kłócąc się i rzucając na siebie nienawistne wejrzenia. Jasna pani jest „wyczerpaną.” Upada ze znużenia, gdyż trzy razy dziennie wchodzi do pokoju córki. Ta atmosfera lekarstw zabija ją; czuje, że jeśli to dłużéj potrwa — ona sama się rozchoruje.
Zapewnia o tém mdlejącym głosem, poczém odchodzi do swego buduaru, szeleszcząc trenem jedwabnego szlafroka. W sercu téj matki nie tleje iskra prawdziwéj miłości, ona nie zawiąże bielizny swéj córki dokoła drewnianego krzyża, jak to czynią bose wiejskie matule. Najwięcéj, układając się do snu, wzniesie głowę strojną w koronkowy czepek, i spoglądając na hebanowy krucyfiks, wyszepce: „Seigneur! sauvez mon enfant!” poczém zaśnie spokojna, zostawiając troskę najemnym sługom i płatnym doktorom.
Jaśnie panienka miała się źle, źle bardzo.
Spocona, rozpalona, leżała na samym środku łóżka, z wyprostowaném ciałem, z rękami wyciągniętemi; głowę, opartą na poduszce, pochyliła na piersi. Oddychała ciężko, otwierając co chwila blade bezbarwne oczy, przysłonięte mgłą jakąś. Otwierała usta dla przyjęcia podawanych lekarstw, ale czyniła to machinalnie, bez chęci wyzdrowienia, widocznie życie zmęczyło to biedne, nędzne stworzenie.
Niebieskie światło lampy rzucało blady cień na czyste dziewicze skronie; kaskada jasnych włosów, rozsypana na poduszkach, chłonęła te błękitnawe blaski i żółta barwa włosów nabierała pod wpływem tego światła zielonych odcieni. Na dworze noc ciemna i wilgotna rozpościerała panowanie swoje. Deszcz lał wielkiemi strumieniami, bijąc w duże gotyckie okna. Niebo topniało na wodę, monotonny odgłos deszczu wdzierał się do sypialni choréj. Wśród téj monotonności pręgi wodniste biły bez końca o wysmukłe wieżyczki i wyniosłe topole, rosnące dokoła pałacu. Chmury skupiły się ponad wioską i zawisły ciężko, nizko — tuż nad słomianemi strzechami chatek.
Nagle chora podniosła głowę, zabrakło jéj oddechu; na czole biednéj dziewczyny wystąpiły fioletowe pręgi, piersi wygięły się lekkim łukiem.
Kaszel zmienił się w świst, a odgłos jego przerażająco rozległ się po złoconéj wysokiéj sypialni.
Zdawało się, że z każdą chwilą czysta dusza dziewczęcia uleci w wilgotną ciemną dal, — uleci, aby nie powrócić więcéj.
Lekarze z trwogą spojrzeli po sobie.
Kazali zbudzić jaśnie panią, a sami przystąpili do cichéj narady. Po chwili sypialnia choréj zaczęła napełniać się ludźmi. Tuż przy łóżku stanęła nakoniec matka, zaspanemi oczami wpatrując się w córkę. Białe kaszmirowe okrycie spadało z jéj ramion, pełna była jeszcze ciepłéj sennéj woni i nocnych marzeń. Chyliła się nad córką, nie mogąc zrozumiéć, żeby tak źle było. Lekarze przystąpili, a zbadawszy bliżéj stan choréj, orzekli, iż tylko użycie jodu ocalić może tę konającą kobietę. Należało jednak się śpieszyć, śpieszyć się bardzo. Półgodzinna zwłoka — a za nic ręczyć nie mogą. W domowéj apteczce okazał się brak tego środka. Wyczerpano go. Do miasteczka było pięć wiorst. Tam i napowrót przejechać pięć wiorst w noc tak ciemną — przejechać tak szybko, kto się na to odważy? Do sypialni choréj wszedł jasny pan, wysoki, dumny szlachcic z siwiejącą głową. Wysłuchawszy rzecz całą, wyszedł śpiesznie i kazał zbudzić dżokiejów. Tymczasem Lawdański powrócił z niczém; Hans i Franz byli widocznie na wsi, uznając za stosowne użyć przyjemniéj wieczornych i nocnych wakacyj, niż chrapać w stajni, pilnując pańskich koni.
Furman pana, Hieronim, był starym zniedołężniałym człowiekiem — jego posłać? miły Boże! wróciłby pojutrze z rana.
— Cóż robić? — pyta z rozpaczą jaśnie pan, stojąc w otwartych drzwiach swojéj kancelaryi.
Drzwi te prowadziły do kredensu. Słabe światło tlejącéj na kominku kłody rzucało niepewne cienie na wielką kredensową izbę. Pod ścianami cztery tapczany lokai z porozrzucaną pościelą. Na środku stali lokaje w naprędce narzuconych sukniach, z rozczochranemi włosami i zgłupiałemi minami. Wśród nich Lawdański z twarzą obojętną, znudzoną. Zdawał się nie dostrzegać niepokoju, malującego się w rysach jego chlebodawcy.
Ten jasny pan, płacący tyle pieniędzy, sprawiający migdałowe surduty i ponsowe kurtki swéj służbie, stał teraz na progu ciemnego pokoju smutny i zgnębiony, a niedaleko konała jego jedyna córka, milionerka, i skonać mogła dla braku jedynego środka ratunku.
— Co robić? — powtórzył jasny pan, spoglądając na zaspanych lokai — który z was pojedzie, może ty, Bazyli?
Głos dumnego szlachcica stawał się miękkim, cichym, jak prośba dziecka. Bazyli zakłopotany podniósł głowę, chciał coś przemówić, — nagle wysoka ciemna postać zarysowała się w półcieniu.
— Niechaj jaśnie pan pozwoli, ja pojadę.
Czerwonawy blask dogasającego ognia oświetlił bladą twarz i czarne oczy przybyłego. Patrzył w ziemię i w ręku miał szarą czapkę. Zdawał się być onieśmielonym obecnością pana i wzrokiem lokai, którzy go z niechęcią od stóp do głów mierzyli.
Mimo to stał tuż przed panem i powtórzył raz jeszcze:
— Ja pojadę.
Był-to Julek, który posłyszał od Lawdańskiego o żądaniu doktora i niebezpieczeństwie, w jakiém znajdowała się panienka. Szlachetna natura chłopca oburzyła się na obojętność, z jaką Lawdański opowiadał smutne wieści w piekarni. Przyszedł tam przypadkowo po ogień do fajki i zastał nawpół ubranego kamerdynera, szukającego niemieckich dżokiei.
— Wybrała się umierać w nocy i na taką szarugę — mówił przywiązany sługa, wzruszając ramionami.
Wówczas to Julek powiedział sobie: „pojadę.”
I dlatego to przyszedł do kredensu, choć wiedział, że czyn jego ściągnie nienawiść całego dworu.
Nie obliczał następstw. Ktoś konał, on mógł przynieść ratunek, — było to jego obowiązkiem.
Oprócz tego taka szalona jazda w noc ciemną miała dlań urok wielki. Pragnął odświeżyć spalone gorączką czoło; sądził, że to go uspokoi. Dlatego to w głosie jego brzmiała nawet prośba.
Jaśnie pan nie zastanawiał się nad pobudkami — były mu obojętne; szczęśliwy — przyjął ofiarę chłopca.
— Dostaniesz chatę i grunt — wyrzekł szybko — chatę, a nawet całe gospodarstwo — dodał, sądząc, że wysokością nagrody podwoi dobre chęci chłopca.
Julek podniósł schyloną głowę.
— Chatę i grunt — powtórzył w myśli.
Było to ziszczenie najpiękniejszych jego marzeń — dach, pod którym mógłby żyć z Małaszką, wypocząć po trudach dnia całego.
Zaszeleściły jedwabie, na progu kredensu tuż obok jaśnie pana pojawiła się biała kobieca postać. Delikatna drobna ręka wyciągnęła długą kartkę papieru, zakreśloną męzkiém pismem. To sama pani przynosiła receptę lekarza. Ręka jéj drżała febrycznie, usta zbielały — widocznie uczucie matki stopiło ten lód okrywający serce, — jasna pani w jedwabnym szlafroku trwożyła się o życie dziecka, które konało w przyległym pokoju.
— Kto jedzie? któż jedzie? — pytała niespokojnie.
— Ja, jaśnie pani — odparł Julek.
— Dlaczego nie Hans? nie Franz?
— Niema ich nigdzie — odpowiedział mąż, a zbliżając się do Julka, oddał mu receptę, mówiąc — do apteki co koń wyskoczy, bierz Miss Jackson; pamiętaj, za pół godziny musisz być z powrotem. Czy będziesz?
— Będę, jaśnie panie — rzekł wolno Julek.
— W takim razie chata koło bramy, ta po Semenie, twoja i ogród twój. Jedź i wracaj...
— Wracaj! — powtórzyła jaśnie pani — będziesz dżokiejem.
Ale Julek nie słyszał téj obietnicy, był już na progu kredensu, chowając receptę w kieszonkę kamizelki. Nagle zawahał się i zwrócił głowę.
— A jeżeli koń padnie? — zapytał, patrząc na strwożonych rodziców, którzy stojąc jeszcze na progu, śledzili jego kroki.
— Niech pada! — zawołał ojciec, byleś powrócił.
— Dobrze, jaśnie panie.
I chłopiec zniknął w ciemnéj sieni.
W parę minut późniéj tętent galopującego konia rozległ się wśród nocnéj ciszy. Miss Jackson, klacz pełnéj krwi, cud prawdziwy, o delikatnéj szyi i suchych nerwowych nóżkach, pędziła iście z wiatrem w zawody.
Tresowano ją na przyszłoroczne wyścigi. Dziś pierwszy debiut odbyło szlachetne zwierzę, ścigając się z białém widmem, które swój śmiertelny całun roztoczyć chciało nad gotyckim pałacem...
Julek zdjął czapkę i rozpiął grubą burkę, którą narzuciła mu gwałtem klucznica na ramiona. Deszcz bił w twarz jego i smagał okrągłą pierś chłopca.
Ciemno było dokoła. Miss Jackson, jakby rozumiejąc ważność swego posłannictwa, pędziła z szybkością błyskawicy, obryzgując jeźdźca błotem i wodą.
W niecałe pół godziny przed ganek kredensowy wrócił Julek i wpadł do pałacu. W ręku trzymał ciemną flaszeczkę i oddał ją panu, który na tętent konia wybiegł z pokoju córki. Julek drżał cały, a z sukien jego spływały strumienie wody. Włosy zmoczone przylegały do skroni, na twarzy widniały smugi błota. Przed gankiem, okryta płatami piany, z poranionemi bokami i krwią nabiegłemi oczami, padła Miss Jackson, dysząc ciężko.
Śliczne stworzenie podniosło kilkakrotnie kształtną główkę i spojrzawszy w stronę stajni, żałośnie jęknęło. Miss Jackson istnieniem swojém opłaciła uratowanie panienki. Gdy ludzie nadbiegli, łagodne zwierzę leżało martwe z szeroko otwartemi oczami.
Julek powrócił do stajni; resztę nocy przepędził w gorączce, marząc o chacie koło bramy — o ładnéj białéj chacie, prawdziwéj hospodzie, którą mu jaśnie pan obiecał.
Tymczasem w pałacu powracał spokój i nadzieja. Lekarstwo okazało się zbawienne, ta mała ciemna flaszeczka była silniejszą od potężnéj zimnéj pani, któréj lodowe uściski zaczynały mrozić już wątłe ciało młodéj dziewczyny.
Narzeczona — milionerka była uratowaną.


∗                    ∗

O ile październik był chmurny i smutny, o tyle listopad śmiał się ciepłem i słonecznemi promieniami. Żółte słońce oświetlało resztki liści drżących na gałęziach drzew i całowało zziębniętą i wilgotną ziemię. Były to wprawdzie pocałunki wystygłéj piękności, które na pozór gorące, nie udzielają wszakże ciepła, nie budzą do życia. Słońce błyszczało jakimś pożyczanym blaskiem, sztuczną kokieteryą zeszłéj z pola kobiety, któréj przyszła fantazya ukazać się raz jeszcze na sali balowéj.
Pewnego dnia, o samém południu, szła drogą do dworu spora gromadka ludzi.
Na samém czele poznajemy Małaszkę, ubraną odświętnie, z głową bogato strojną w złociste kwiaty i pawie pióra. Koszula odświętna, siną i krasną bawełną szyta na rękawach, opina jéj kształtne piersi. Zamiast płóciennéj ochwoty i zapaski, włożyła krasną wełnianą spódnicę. Czerwona serżowa zapaska, jak ogień czerwona, ściśnięta w stanie ponsowym pasem, spadającym długiemi końcami na przodzie. Nogi ustrojone w złote buty z wielkiemi podkowami. Stąpa w tym stroju pewnie i śmiało, niosąc głowę wysoko. Papierowe złote kwiatki i ponsowe dymkowe róże stanowią jéj królewską koronę. Nosi swój dyadem z godnością. Dziewicza ta oznaka stroi tylko głowę dziewczyny, którą we wsi zwą „sużenaja.” Sużenaja — znaczy przysądzona.
Przysądzona przez Boga temu i temu na żonę. Lud mocno wierzy, że pary łączące się na ziemi były wpierw złączone w niebie. Cudna to wiara, bo uświęca związek, który dla nas, ludzi inteligentnych, jest tylko środkiem do zwiększenia fortuny lub podniesienia blasku nazwiska.
Małaszka więc była przysądzona za żonę Julkowi. Po owéj pamiętnéj nocy jasny pan dotrzymał obietnicy. Julek dostał chatę po Semenie leśniczym i został dżokiejem. Gdy przyszedł na wieś w swéj czerwonéj kurtce, zrobił olbrzymią sensacyę.
Wszystkie krasawice zaczęły wdzięczyć się i potrącać go znacząco łokciami. Chciały w ten sposób ujawnić gwałtowną miłość, jaką zapłonęły ich serca na widok szkarłatnéj kurtki; biała, czysta i widna chata nie miała tyle uroku dla tych wiejskich „panien na wydaniu,” jak ta ognista barwa, strojąca szerokie plecy pogardzanego dawniéj chłopca.
Wysokość godności, jaką Julek piastował, czyniła zeń istotę wyższą, nad wyraz pociągającą.
Ale on nie zważał na żadną z nich: ani Naścia Paziochowa, która miała taką moc korali na szyi, ani Dziuba Stepanówna, najśliczniejsza dziewka w całéj wsi, ba! nawet i z siedmiu wsi dokoła, — nie odwróciły tego serca, które od chwili szczęścia, jakie się doń zaśmiało, zapragnęło tylko jednéj krasawicy, rusałki o zielonych oczach — Małaszki.
— Będziesz moją mołodycą? — pytał dziewczynę, stojąc koło tegoż samego płota, na którym cztery lata temu siedziała brudna, z pokaleczonemi nogami i podartą chuściną.
Zielone oczy Małaszki zaświeciły nagle; rzekłbyś, że złote słońca promienie odbijają się od gładkiéj blachy herbowéj, przytwierdzonéj do ramienia nowo-kreowanego dżokieja i zapalają te fosforyczne błyski, drgające w dziewczęcych źrenicach.
— Będę — odrzekła sucho.
W głosie jéj nie dźwięczała żadna serdeczna nuta, nie drżało uczucie. Wyrzekła „będę” bezdźwięcznie, bezdusznie, ostro jakoś. Nie oddawała razem z tém słowem serca i duszy swojéj, dawała tylko królewską piękność ciała swego, w zamian za godność żony dżokieja. Był-to z jéj strony mariage de raison — szczebel wyżéj.
Wiedziała, że przedewszystkiém pójdzie z korowajem do dworu. To było dla niéj dostateczne.
Ustroiła się téż pięknie, zgrabnie głowę wzniosła do góry i idzie na czele gromadki, z całém przeświadczeniem swéj wielkiéj krasy.
Obok niéj Julek odmłodzony, uśmiechnięty nawet; za nimi dwie drużki, starszy bojaryn, dwie swachy i śwityłka.
Wszyscy ci ludzie mają szaty odświętne: szare świtki, suto wyszyte czarnemi sznurkami; mężczyźni buty czarne, woniejące na milę dziegciem; dziewki dzwonią szklanemi paciorkami, strojącemi ich spalone szyje.
Starszy bojaryn niesie ostrożnie, z wielkim szacunkiem weselny korowaj.
Zatknięte weń drzewko świeci zdaleka krasnemi jagodami, dokoła mnóstwo werczu zieleni się wdzięcznie dla oka. Woskowe ponadpalane świeczki pokrzywiły się trochę, ale to nic nie szkodzi! Korowaj udał się nad podziw.
Idą więc dumni z swego dzieła i donośnie śpiewają:

Podoszwa jemu żelizna,
Obruczi jemu sribrnyi,
A na wersoczku żowtyj ćwit —
Sławny nasz korowaj na weś świt.

Dochodzą już do dworu. Czyste głosy dźwięczą w powietrzu; nuta niebardzo harmonijna, ale zawsze milsza od Wagnerowskich utworów. Silne piersi ukraińskich chłopów ślą w dal pieśń godową, tchnącą życiem, a mimo to smutną i rzewną. Małaszka przyśpiesza kroku, ruchome jéj nozdrza otwierają się jak skrzydełka ptaka, oddycha szybko, oczy utkwiła w podjazdowy ganek, otwierający szeroko rzeźbione podwoje. Julek chce wejść do kredensu i zaczekać tam na jaśnie panią, ona go nie słucha. Wyprzedza całą gromadę, mija Bazylego, który wyszedł z ganku na odgłos weselnéj pieśni i wchodzi śmiało i odważnie na stopnie zasłane czerwoném suknem. Rzekłbyś, że ma skrzydła, — za chwilę jest na górze, i otwierając szklane drzwi, wchodzi do wspaniałego przedpokoju.
Nagle zatrzymuje się — widzi swą strojną i wdzięczną postać, odbitą w wielkiém stojącém lustrze; oniemiała na widok takiéj piękności — własna jéj uroda przeraziła ją. Stoi nieruchoma, wpatrzona w siebie samą. Wtém słyszy gwar za sobą: to gromada, pociągnięta jéj zuchwałą śmiałością, weszła do przedpokoju i napełnia tę złocistą komnatę cichym szeptem i wonią dziegciową. Chłopi pozadzierali głowy i z podziwieniem patrzą na wyzłocone sztukaterye sufitu. Sztukaterye te są w najgorszym guście, robota tandetna, obliczona na efekt i półcienie. Swachy pootwierały szeroko gęby, a drużki nie zaniedbały popchnąć się kilka razy. Bojaryn tak się przeraził gipsowéj Dyany, stojącéj na wysokim piedestale, że omało nie upuścił korowaja na ziemię. Po chwili pokłonił się trzy razy i przeżegnał się pobożnie.
Naga bogini wyobrażała dlań jakąś świętą — niepokoił go tylko półksiężyc, który mu się przedstawił jako rogi.
— Ki czort? — rzekł do siebie — jak u perełestnyka.
I odwrócił się od posągu, z zabobonną trwogą, rzucając jednak na kochankę Akteona ukośne wejrzenia.
Małaszka stała na pozór spokojna, milcząca. Gdy drużki i swachy wyrażały swe podziwienie wykrzyknikiem lub kułakami, ona nie przemówiła jednego słowa.
Z zaciśniętemi ustami i rękami kurczowo splecionemi wodziła wzrokiem po złocistych ścianach, ciemnéj karmazynowéj sofie, i zatrzymała się na białéj smukłéj Dyanie, która wznosiła swe gipsowe ciało nad zielenią karłowatych palm i olbrzymich rycynusów. Czyste linie posągu rysowały się na ciemném tle obicia okrywającego ściany, pełen wdzięku ruch bogini, pochwyconéj wśród fal rzecznych, wiał dziwną ponętą dla oczu nieprzywykłych do podobnego zjawiska.
Małaszka nie zastanawiała się nigdy nad pięknością ciała, stała więc olśniona tą harmonią linij, tą poezyą zakutą w trochę gipsu; nie biła pokłonów, nie brała pogańskiéj Dyany za chrześcijańską dziewicę, uwieńczoną koroną świętości, a mimo to było jéj tak dziwnie na duszy, jak wtedy, gdy ciekawością wiedziona, weszła do katedralnego miejskiego kościoła. Dostrzegła tam w bocznéj nawie obraz Matki Bożéj, będący kopią słynnego Wniebowzięcia Murilla. Stała długo przed tym obrazem wpatrzona, zachwycona, z oczyma łez pełnemi. Nie czuła mistycznéj ekstazy — nie, wcale nie widziała nawet, że ta w białéj sukni i z rozwianym włosem pani, jest tą samą Matką Bożą, któréj złocistą sukienkę i srebrną koronę podziwia codzień w cerkwi, — ale chyliła mimo woli i wiedzy zachwyconą głowę przed pięknem, przed nieznaném dla niéj uplastycznieniem ideału.
Z tém samém uczuciem wpatruje się teraz w nagą Dyanę, a potém bezwiednie prawie spogląda w lustro, porównywując swą własną postać z gipsowym posągiem. Ale zastanawiać się długo nie ma czasu. Szelest jedwabi i głośna, przeplatana śmiechem rozmowa, daje znać o przybyciu jaśnie państwa. Swachy poprawiają kwieciste oczepki i szare przejrzyste nawitki; dziewczęta, krasne jak buraki, szczypią się wzajemnie; bojaryn spogląda na korowaj i wysuwa się naprzód. Na środku pozostają oboje „przysądzeni.” Julek w swéj czerwonéj kurtce dżokieja i Małaszka napozór spokojna, a w rzeczywistości bezprzytomna prawie z radości ujrzenia nakoniec jaśnie państwa, a może i mówienia z nimi.
Drzwi się otwierają, do przedpokoju wsuwa się strojne grono dam i panów. Tylko co powstano od śniadania; przyjechała właśnie siostra hrabiego-narzeczonego i bawi w pałacu od kilku dni. Urodzona w Warszawie, wychowana w Paryżu, pragnie na własne oczy zobaczyć „tych biednych ludzi.” Idą więc sporą gromadką, bo i panienka już zdrowsza i hrabia-narzeczony przyjechał; wszyscy chcą uśmiać się do woli z tych, którzy w pocie czoła pracują na jaśnie państwo i swoje życie. Stają więc w progu i patrzą ciekawie. Panie mają jasne szlafroki z lekkiéj materyi i koronkowe krezki u szyi. Panowie — zgrabne anglezy i po największéj części monokle na szerokich tasiemkach. Całe to strojne grono śmieje się, kołysze, gada, roznosząc woń czczéj paplaniny i Jockey-clubu.
Panie przykładają koronkowe chusteczki do nosa.
— Ach! jakże nie pachną ci poczciwi ludzie!
Mimo to patrzą z ciekawością. Dziewczęta wiejskie płonią się jak jagody, swachy przekręcają z zakłopotania namitki, nasuwając je na ucho, — jeden bojaryn nie traci rezonu. Podchodzi ku jaśnie pani i rozpoczyna swą oracyę. Mówi szeroko i długo, a panie i panowie śmieją się bez żenady.
Nagle śmiać się przestają. To Małaszka podniosła schyloną głowę i spojrzała na nich swemi zielonemi oczami.
Piękność dziewczyny olśniła zdenerwowane grono: ta strojna narzeczona, smukła, kształtna, dziewiczo-piękna w swéj złocistéj koronie, stała przed nimi jak zjawisko zbiegłe z kart jakiegoś wzruszającego romansu.
Charmante! — rzekła hrabina-siostra, przykładając do oczu lornetkę, mimo że widziała bardzo dobrze, gdyż miała wzrok ostrowidza.
Ravissante! — dodał hrabia-narzeczony.
Blade jego oczy śledziły z upodobaniem dziewczynę.
Z lubieżną rozkoszą ślizgał się wzrokiem po tych posągowych kształtach, rozbierając je w myśli z wszelkiéj osłony.
Nie zdarzyło mu się nigdy spotkać tak olśniewającéj piękności. Zielone oczy i białe zęby rozjaśniały twarz całą; podbródek okrągły, duży, nadawał jéj wyraz dziwnéj, nieustraszonéj stałości.
Gdy się zwróciła, profil jéj miał czystość linij posągu. Pomimo chłopskiego ubrania, zachowała wyraz majestatycznéj i wzniosłéj godności; dwie ciemne plamy na jéj policzkach świadczyły tylko o jéj wielkiém wewnętrzném wzruszeniu.
Nie spuszczała teraz oczu, patrzyła wprost siebie hardo, wyzywająco niemal. Zmierzyła w jednéj chwili wdzięki jasnych pań i oceniła je z biegłością taksatorów zakładów zastawniczych.
Uczuła się piękniejszą i podniosła dumnie głowę. Nie mieszała się pod tém spojrzeniem mężczyzn, którzy na jéj widok uczuli pewien niepokój. Ona także popatrzyła na hrabiego. I tak stali naprzeciw siebie, magnetyzując się wzrokiem, przedzieleni tylko przestrzenią kilkunastu kroków.
Słoneczne promienie wpadały do pokoju przez kolorowe szyby i barwiły czerwono lub niebiesko suknie i twarze obecnych. Jedno z tych purpurowych świateł oblało nagle twarz Małaszki — zdawała się płonąć i palić jakimś demonicznym blaskiem.
Tymczasem bojaryn kończył swą przemowę, a oddając korowaj, prosił o błogosławieństwo.
Rozpoczęła się ceremonia ukłonów, niewymownie przykra dla Małaszki — ciężko jéj było zginać dumny kark przed państwem. To téż odetchnęła, gdy jaśnie pani uwalniając państwa młodych od nużącéj powinności, kazała zaśpiewać coś z weselnych pieśni. Uczyniła to na usilne prośby hrabiny, którą to wszystko niezmiernie zaanimowało.
Gromada po krótkiéj naradzie zaintonowała cudnie piękną pieśń sieroty, wychodzącéj za mąż:

„Raztupisa, raztupisa
Mat’ syra zemla,
Razkalisa grobowa doska,
Probudisa rodnoj batiuszka —
Mnie nie godok u was godowat’...”

Śpiewali przyciszonemi, stłumionemi głosami.
Śpiew ich miał urok dziwny, poezyę pełną prostoty. Ta melodya sieroca, pełna skargi i cichego bólu, w ustach tych spracowanych ludzi nabierała właściwego wyrazu i odpowiedniego wdzięku.
Pośrodku stał Julek ze spuszczoną głową.
Słowa pieśni stosowały się do jego położenia.
Bez ojca i matki, prawdziwy sierota, brał sobie za żonę dziewczynę, która go nie kochała.
Wiedział o tém, czuł, że ona go kochać nie może, a mimo to wiązał się z nią na życie całe.
Odwrócił głowę i spojrzał na Małaszkę. Serce jego ścisnęło się, — jakieś dziwne, nieokreślone w umyśle powstało przeczucie. Dziewczyna oblana purpurowém światłem patrzyła wciąż płonącemi oczami w bladą twarz hrabiego, on zaś uśmiechał się ku niéj, przymrużając powieki.
Całe strojne grono dam, zasłuchane w smutną chłopską piosenkę, stało nieruchome na progu, zapominając drwinek i złośliwych uwag. Rzekłbyś, że ta dziecięca melodya kołysze do snu te ironiczne, sarkastyczne słowa, zamarłe na ukarminowanych ustach pięknych kokietek. Wobec téj nieskażonéj brudnym realizmem poezyi milkły sceptyczne żarciki — chłopska piosenka z tryumfem wpływała w złociste komnaty, napełniając dźwiękiem swoim wyniosłe ściany pałacu.
Pominiemy opisy wesela i ślubnych uroczystości.
Wszystko odbyło się tak, jak zwyczaj każe i jak się godzi. W niespełna tydzień Małaszka w namitce i z obciętemi kosami krzątała się po ładnéj, białéj chacie, stojącéj tuż przy wjazdowéj bramie.
Obowiązkiem jéj było — gdy posłyszy turkot powozu, czémprędzéj otwierać szeroko wrota, a potém je zamykać. Wypełniała to z przyjemnością wielką. Dużo gości bywało w tych czasach w gotyckim pałacyku. Dzień ślubu jaśnie panny nadchodził, a jakkolwiek sam ślub miał się odbyć w Warszawie, wiele osób złączonych czy to węzłem przyjaźni, czy pokrewieństwa, przyjechało nawet z dalszych stron.
Małaszka w krasnéj spódnicy i wyszytéj koszuli, świeża jak róża, z uśmiechem zalotnicy miejskiéj, wybiegała z chaty i chwytała silną dłonią ciężkie drewniane skrzydło bramy.
Koło niéj przejeżdżał to amerykan, zaprzężony parą rasowych anglezów, — to zgrabny koczyk z czwórką szpaków ustawionych w „poręcz.” Czasem jak błyskawica mignął tarantas z węgrzynkiem na koźle, lub ciężko sapiąc wtoczyła się poważna kareta.
Małaszka miała odpowiedni zapas uśmiechów i spojrzeń, któremi darzyła przejeżdżających.
Wrodzonym sprytem umiała zastosować wyraz swéj twarzy stosownie do rodzaju ekwipażu, lub osób w nim siedzących. Z amerykanem była dumną i imponującą, do koczyka przesyłała skromne i łagodne spojrzenie, karecie usuwała się z drogi z postawą pełną szacunku, za to dla tarantasa chowała cały arsenał zabójczych płomieni, rzuconych z pod długich jasnych rzęs.
W tarantasie siedział najczęściéj hrabia-narzeczony, bawiący teraz po całych tygodniach w pałacu. Był jednakże bardzo zakłopotany i zamyślony — nic dziwnego — chmary pejsatych wierzycieli nie dawały mu wytchnienia. Słaby stan zdrowia narzeczonéj, jéj delikatny organizm, nie dozwalały mu być pewnym ani na jednę chwilę. Może umrzéć przed ślubem! Ta myśl dręczyła po całych dniach rozkochanego (?) młodzieńca.
Patrzył na bladą dziewczynę z trwogą źle ukrytą i okrywał ją starannie przed wieczornym chłodem i nie dozwalał pić zimnéj wody.
Za każdym odgłosem kaszlu, który rozrywał pierś dziewczęcia, zrywał się przerażony i biegł ku niéj, podając słodowe cukierki. Dla obcych cała ta komedya była nadmiarem uczucia, dla saméj panny i jéj rodziców wydawała się tém, czém rzeczywiście była, — to jest wstrętnym rachunkiem.
Do złoconego herbu szlachcica brakowało dziewięciopałkowéj korony, trzeba było ją miéć — bez względu na to, kto tę koronę kładł na czoło schorowanéj dziewczyny.
Zresztą Ella nie kochała nikogo; było to jéj obojętne: ten czy ów; wiedziała, że iść za mąż musi, a tytuł miał i dla niéj niewysłowiony urok.
Hrabia Jerzy nie wydawał jéj się wstrętnym, patrzyła jednak bez wzruszenia na tę twarz wybladłą o greckich regularnych rysach. Nie drżała na jego widok, jak ta mołodyca pod wjazdową bramą, gdy tarantas hrabiego przelatywał przez drewniane wrota. Małaszka płoniła się i bladła na przemiany, widząc z jaką pyszną obojętnością hrabia mija jéj chatę i nie zwraca uwagi na te wdzięki, które tak bardzo ceniła. Widocznie zapomniał o niéj, bo choć owego pamiętnego weselnego ranka nie przemówił do niéj słowa, ale oczy jego płonęły takim zachwytem! Nie mogła się pomylić, wszakże i ona sama poczuła magnetyczny wpływ tego spojrzenia, bo dotąd na samo wspomnienie krew jéj do głowy uderza. Roiła najśmielsze plany — otwieranie bramy miało być jéj wielką w tym względzie pomocą.
Sądziła, że odrazu przypomni się pamięci hrabiego.
Kładła najczyściejsze koszule, najuroczystsze namitki, nie zarzucała nigdy świtki na okrągłe ramiona — hrabia mijał ją zwykle z jedną i tą samą obojętnością.
Zadumany, posępny, siedział w swym tarantasie, patrząc ponuro przed siebie. Wobec trosk majątkowych namiętność zgasła, kłopoty finansowe uśpiły zmysły — krasne chustki Małaszki i jéj zielone oczy nie mogły poradzić nic przeciw poważnéj liczbie długów.
Małaszka szalała, bezsilna wobec téj kamiennéj postaci; wytężała cały swój spryt i przebiegłość chłopską, aby zmusić hrabiego do spojrzenia raz jeszcze w jéj oczy. Walka ta podniecała ją, w gorączce chodziła koło gospodarstwa i przyjmowała pieszczoty męża. Zdawała się ciągle wyczekiwać czegoś, widziéć kogoś poza szerokiemi barkami Julka. Patrzyła ciągle w okno i drżała, gdy turkot kół rozległ się w powietrzu.
Nie kochała przecież hrabiego — nie, ale byłaby pół życia oddała za jednę chwilę spędzoną przy jego boku. Gdy Julek całował jéj usta, ona zamykała oczy i uchylała głowę — zdawało się jéj, że powinna te usta zachować dla hrabiego, że to spojrzenie, wymienione z bladym panem w przedpokoju pałacowym przy odgłosie pieśni weselnéj, związało ją jakąś przysięgą — rodzajem zobowiązania. Czekała więc, ale dotychczas czekała napróżno i to czekanie przejmowało ją trwogą i paliło gorączką, która ją dniem i nocą trawiła. Nakoniec prosty wypadek usłużył jéj więcéj, niżeli wszystkie uroczyste namitki i haftowane koszule.
Julek wyjechał dnia tego na pewien czas z panem i z panią w dalekie strony. W chacie została sama Małaszka i czarny kot z zielonemi oczyma.
W gotyckim pałacu kręciła się sama jaśnie panna, pod dozorem hrabiny-siostry. Narzeczony miał jednak prawo, mimo nieobecności rodziców, odwiedzać narzeczonę. Nie miano serca zabronić téj rozkoszy zakochanemu młodzieńcowi. Przyjeżdżał więc jak zwykle, oglądał z panną świeże żurnale — dysputował nad krojem trenu, lub siedział w przykładném milczeniu.
Hrabina-siostra znajdowała niezmiernie dystyngowaném podobne obejście i zwracała uwagę narzeczonéj, jak bardzo „réservé” jest jéj przyszły małżonek.
Panna ruszała ramionami i popijając ekstrakt słodowy, zagryzała go słodowemi cukierkami.
Dla niéj istniał tylko jeden człowiek, któregoby z wdzięcznym uśmiechem przyjąć mogła.
„Johan Hoff, Malzbonbons-Hoflieferant in Wien.”
Był to fabrykant ekstraktu słodowego, a ona wierzyła w niego, jak w Boga.
Na świecie cudowny poranek zimowy; pierwszy śnieg spadł od wczoraj — biało było i zimno; zdziwione drzewa strząsały ze siebie puchowe okrycie, jak młode kobiety zrzucają balowe narzutki z białych ramion. Słomiane dachy chatek spokojniéj przyjmowały śnieżną sukienkę — tak jak rozsądne staruszki liczą siwe włosy każdego rana. Szarawe światło poranku wolno, nieśmiało budziło ze snu ziemię.
Białe smugi na ciemnym horyzoncie rozciągały się jak podarta gaza balowéj sukienki. Płaty téj gazy oddzierały się z góry i spadały na ziemię, owijając jakąś mgłą jasne i przejrzyste białe dachy i bezlistne drzewa. Wieś budziła się powoli, tu i owdzie błyszczały ognie, skrzypiały wrota.
Zaspana mołodyca w kożuchu i boso biegła z wiadrem do studni. W drodze rzucała sąsiadce „pomagaj Boh” i za chwilę była już przy studni, znacząc ślady nóg bosych na śniegu.
Małaszka jeszcze spała. W kącie izby na tapczanie, w porozrzucanéj i grubéj bieliźnie, leżała z przymkniętemi oczami i przechyloną na jedno ramię głową.
W szarzejącém świetle poranka bielała na tle ciemnéj perkalikowéj poduszki jéj obnażona szyja i muskularne silne ręce. Pyszny jéj biust rysował się jak wykuty z jednéj marmurowéj bryły. Ręce, od łokcia białe jak śnieg, mieniły się daléj ciemną bronzową barwą, spaloną od słońca.
Mimo chłodu panującego w chacie, gorąco było téj czerstwéj, zdrowéj kobiecie. Zrzuciła z tapczana wełnianą derkę i leżała tak zwrócona twarzą ku oknu, śmiejąc się przez sen i oddychając lekko.
Wielki czarny kot drzemał obok, wydając właściwe tylko kotom mruczenie. Cała chata zdawała się spać, tonąc w szarawym brzasku dnia wschodzącego. Nagle na drodze dał się słyszéć turkot.
Mimo lekkiéj warstwy śniegu nie odważono się jeszcze na sanie — koła były odpowiedniejsze.
Dlatego to przez uśpioną wioskę przeleciał tarantas. To hrabia-narzeczony powraca z miasteczka, gdzie po całonocnéj hulance pożegnał u Szymka Soroki grono towarzyszów. Rozmarzony fabrykowanym szampanem, niby uśmiechnięty, gwiżdżący przez ściśnione usta bachancką piosenkę, siedzi w swoim tarantasie i patrzy ogłupiałym wzrokiem na zamkniętą bramę.
Małaszka śpi mocno i nie słyszy wołania woźnicy. Pan hrabia zaczyna się niecierpliwić.
Woźnica chce zléźć z kozła i otworzyć bramę. Pan hrabia zatrzymuje go. Boi się zostać w powozie, gdy na koźle nie będzie nikogo. A nużby konie w bok skoczyły — cóżby on wtedy zrobił?
Woli sam zejść i otworzyć bramę.
Próżne usiłowania — ręka zdenerwowanego panicza zasłaba na takie wielkie i ciężkie belki, przytém konie rzucają się w prawo i w lewo. Hrabia decyduje się wejść do chaty.
Na skrzyp drzwi Małaszka otwiera oczy. Podnosi głowę i opierając ją na łokciu, wpatruje się w postać męzką stojącą w progu.
Oczy ich spotykają się — mimo półcienia panującego w izbie, poznało się tych dwoje, trawionych równie silną, choć niejednaką namiętnością.
Ona chciała zadowolnić swą dumę, on żądzę zmysłową.
Patrzyli na siebie długą chwilę — w chacie zapanował żar, który zdawał się podniecać iskry, płonące w zielonych oczach Małaszki.
Nagle kobieta zerwała się z tapczana, jednym skokiem przypadła do kolan mężczyzny... „panyczu mój” — zaczęła dziwnym głosem i urwała, patrząc wilgotnemi oczami w twarz hrabiego.
To szczęście, o którém marzyła, przyszło do niéj razem z przebudzeniem. Śniła o pocałunku wybladłych i bezkrwistych warg — wargi te na dzieńdobry całowały jéj koralowe usta....
Była u szczytu marzeń swoich.


∗                    ∗

W kilka dni późniéj pałacyk gotycki opustoszał zupełnie. Jaśnie państwo, panienka, goście, hrabia-narzeczony — wszyscy wyjechali do Warszawy. Julka zostawiono wszakże przy tych koniach, które nie miały wieźć panny młodéj do kościoła.
Rad, że się pozbył przykréj służby, zrzucił z siebie czerwoną kurtkę i włożywszy siwą świtkę, wszedł do chaty.
— Raduj się — rzekł do żony — pojechał dwór na wesele, to ja siedziéć będę teraz z tobą, hołubko moja, choć rok cały!
I usiadł na ławie koło okienka, patrząc na krzątającą się żonę.
Ale Małaszka nie odpowiedziała słowa. Milcząc, zaczerpnęła wody z wiadra i napiła się trochę.
Po owym pamiętnym ranku zimowym nie widziała więcéj hrabiego. Przesunął się jak cień przez kilka minut tylko, a mimo to, wspomnienie o nim zostało w każdym kącie chaty.
Tę delikatną woń, jaką wydawały jego suknie — woń Jockey-clubu i wybornego tytuniu, Małaszka czuła ciągle koło siebie. Nosiła teraz głowę bardzo wysoko, byłaby nawet rada, gdyby wszyscy widzieli jéj hańbę wyrytą na czole. Gdyby nie wstrzymywała jéj trwoga przed Julkiem, poszłaby do karczmy w niedzielę po południu i głośno, bez rumieńca, opowiedziałaby z drobnemi szczegółami wizytę hrabiego. Była dumną, że choć chwilkę znalazła się w jego objęciach; zdawało się jéj, że jest to szczytem szczęścia i dowodem wielkiéj łaski fortuny.
Gdy pan hrabia opuszczał próg Julkowéj chaty, upuścił przypadkiem na progu cienką chusteczkę. Małaszka schowała ją w głębi skrzyni. Gdy była sama, wyjmowała biały płatek i przykładała go do twarzy — nie całowała go wszakże miłośnie, wciągała tylko w siebie woń angielskich perfum, tak jak przed kilkoma laty, siedząc na płocie, ocierała twarz o brudną i zatłuszczoną połę lokaja.
Z kredensu przeskoczyła nagle do salonu; teraz z litością myślała o Warce i krzaku berberysowym, przy którym odegrała się scena miłosna między lokajem i garderobianką.
Sądziła wszakże, że stosunek ten potrwa dłużéj, że hrabia zapragnie zobaczyć ją raz jeszcze. Czekała pewna siebie i wrażenia, jakie zrobiła na zdenerwowanym paniczu.
Tymczasem dziś mąż jéj spokojnie mówi, że państwo jadą na wesele, a on pozostaje w chacie.
Czy on pozostaje, jest to dla niéj obojętne. Ale hrabia wyjeżdża!
Krząta się więc po chacie chmurna, milcząca, rozpalając drżącemi rękami ogień w piecu. Potém bierze się do obierania kartofli — ręce się jéj trzęsą, oczy mgłą zachodzą. Siedzi na ławie naprzeciw Julka, palącego spokojnie fajkę i spoglądającego przez zamknięte okienko.
Za chwilę opuszczą powozy dworskie dziedziniec i przejadą bramę, aby więcéj nie wrócić — odwiozą jaśnie państwa na stacyę kolejową, a potém już z téj saméj stacyi wysłane do Warszawy zostaną. Wówczas to skończy się jéj marzenie, przepadnie nadzieja. Nagle do uszu Małaszki dochodzi hałas i wołanie. Julek zrywa się z ławki i wybiega. Małaszka w ślad za nim — otwiera drzwi i staje na progu.
Przed bramą kilka powozów dworskich, Julek otwiera szeroko wrota, karety jedna po drugiéj, czarne, zamknięte jak trumny, przesuwają się koło drżącéj kobiety! W jednéj z nich jest z pewnością on — może spojrzy, może przechyli głowę przez okno powozu.
Nie — napróżno! hrabia otula teraz milionerkę ciepłym szalem i zapewnia ją o dostatecznym zapasie słodowych cukierków.
Pudła i koła karet przypruszone śniegiem, konie pokryte szronem. Woźnice siedzą poważnie w swych futrzanych płaszczach. Zwierzęta ślizgają się, wyciągając szyje, a Julek ciągnie je za uzdy.
Puszysty dywan tłumi stuk i hałas, tylko z głębi powozu podnoszą się bardzo niecierpliwe głosy dam lub gniewne słowa woźnicy.
Cały ten orszak sunął zwolna koło chaty, na progu któréj stała milcząca kobieta. Nakoniec ostatnia kareta przebyła bramę i podążyła za innemi.
Julek zamknąwszy wrota, poszedł do stajni zabrać swą odzież i niektóre sprzęty. We drzwiach chaty stała wciąż Małaszka, patrząc szklanym wzrokiem w przestrzeń.
Przed nią rozpościerał się biały całun śniegowy, a poza nim czarna ściana lasu cudowny przedstawiała widok. Drzewa strojne w szklaną koronkę, miały pnie zmienione w całe słupy kolumn. U góry gałęzie osrebrzone rysowały się wyraźnie na jasném niebie.
Przejrzyste białe sklepienie miało zaledwie odcień błękitu. Srebrne słoneczne blaski świeciły, nie wydając ciepła. Wszystko leżało ciche, martwe, białe.
Małaszka przymknęła oczy.
Hrabia przeszedł przez jéj życie jak cień, ale cień ten nie znikł wraz z nim samym. Odjechał, nie troszcząc się o nią, — zapomniał, znieważył ją okrutnie. W sercu jéj dotknięta została najdrażliwsza struna, bo jéj pycha, niczém nie pohamowana pycha! Skosztowała z upajającéj czary i w téj saméj chwili czara ta rozprysnęła się w tysiące kawałków. Ten człowiek był ciągle przy niéj, oderwane słowa, czyny, uśmiechy, wszystko pamiętała do najdrobniejszych szczegółów. Przez tę krótką chwilę wrósł w jéj duszę, stał się jéj myślą, jéj życiem. A dziś, dziś odjechał bez spojrzenia, bez słowa żalu — zostawił ją samotną na progu chaty, z rozbudzoném pragnieniem widzenia go częściéj. Czyż tak mało dała mu rozkoszy, że nie zapragnął więcéj jéj uścisku i spojrzenia ócz zielonych?
Małaszka schyliła głowę — zwątpiła o potędze swych wdzięków.
Dwie łzy zawisły na jéj jasnych rzęsach.
Nie serdeczne jednak były to łzy, nie tęsknota i ból wyciskała je z oczu dumnéj mołodycy — zawiedziona pycha i zraniona miłość własna zmuszały ją do płaczu.
Harda jéj głowa opadła na piersi, zniechęcenie i gorycz rozlały się na twarzy, ręce nerwowym ruchem szarpały zapaskę.
Nagle podniosła głowę, zielone oczy błysnęły, wyraz zniechęcenia ustąpił jakiemuś prawie demonicznemu ogniowi, który oblał szkarłatnym rumieńcem policzki kobiety. Ponury cień zasępił jéj czoło, ręce skurczyła, jak przed jakimś paroksyzmem nerwowym.
Szybkim ruchem zwróciła się ku bielejącéj drodze, na któréj widniały jeszcze ślady kół powozowych; jednę rękę podniosła do góry, a grożąc nią w powietrzu, syknęła zaciśniętemi ustami.
Odtąd była zawsze ponura i milcząca.
Julek, który wiele obiecywał sobie szczęścia podczas tych krótkich wakacyj, nie znalazł go w chacie.
Małaszka odpowiadała mu ostro, lub nie mówiła doń wcale. Koło gospodarstwa chodziła skrzętnie, zdawało się, że nadmiarem pracy chce zagłuszyć w sobie wspomnienia.
Wstawała pierwsza, kładła się spać ostatnia. W powierzchowności jéj jednak zaszły pewne zmiany. Schowała głęboko do skrzyni haftowane koszule i uroczyste namitki — nosiła teraz zgrzebne płótno i ciemne perkale. Nie zbrzydła mimo to wcale, nawet ten ostry wyraz twarzy nadawał się do posągowego rodzaju jéj piękności. Ta bruzda, rysująca się między ściągniętemi brwiami, dawała jéj pozór głębokiego zamyślenia.
Julek patrzył na nią smutny i zniechęcony. Pragnął szczęścia i wesela w domowéj zagrodzie — znalazł natomiast odpychający chłód i obojętność.
Szukał serca, przy którémby się mógł ogrzać — a trzymał w objęciach swoich marmurową bryłę, w któréj najgorętsza pieszczota nie mogła zbudzić życia.
Wprawdzie doświadczone a stare baby twierdziły, że wiele do téj zmiany przyczynił się stan młodéj mężatki, i obiecywały Julkowi wiele szczęścia, gdy dziecię pod ich strzechą zapłacze, ale słaba to była pociecha! — rzeczywistość była tak przykra, tak ciężka do zniesienia, że nawet myśl ojcostwa nie uśmiechała się mężowi.
Minęła zima i nadeszła ciepła, cudowna wiosna.
Julek z radością przywitał pierwsze promienie słońca, a gdy drobna zielona trawka zaczęła pokrywać mogiłę wisielca, — rzewne tony sierocéj piosenki zadrżały w powietrzu.
Wrócił do swego dawnego ustronia; wolał tam siedziéć wśród drzew jeszcze bezlistnych i drobnych ziółek, wychodzących nieśmiało z ziemi, i „grać, grać, taj dumać!” — niż przebywać w chacie, po któréj układając haładyszki, krzątała się chmurna i smutna kobieta.
Siedział tam po dniach całych, przesiedział nawet i lato, aż wróciwszy pewnego sierpniowego wieczora, zastał w domu maleńkiego gościa, który drzemał spokojnie w plecionéj kołysce, zawieszonéj u pułapu.
Wielki, barczysty chłop pochylił się nad tą drobną, wątłą postacią i stał tak długo, wpatrzony w tę czerwoną i głupią buzię. Dziecko przez sen uśmiechnęło się tym dziwnym uśmiechem, który jest właściwością tylko tych małych istotek.
Oczy Julka napełniły się łzami.
Był-to syn, jego syn! jego dziecię! własność jego! Nie będzie teraz znów sam na świecie — ten maluchny robaczek będzie dlań ojcem, matką, żoną, wszystkiém! wszystkiém!...
Wzrok jego mimowoli ogarnął z miłością całą chatę i zatrzymał się na leżącéj na tapczanie Małaszce.
Czerwony blask płonącego łuczywa oblewał twarz jéj, zmęczoną fizyczném cierpieniem.
Policzki zapadły, a rysy się zaostrzyły. Patrzyła w ziemię, oparłszy brodę na łokciu.
Julek zbliżył się ku niéj z wyciągniętemi rękami.
Pragnął uścisnąć serdecznie matkę swego syna — kobietę, która mu dała taką słodką a nieznaną mu chwilę; chciał powiedziéć jéj, ile szczęścia przepełnia mu serce i rozrywa piersi.
Zapomniał odrazu o ciągłych waśniach i dawnych rozterkach.
W kobiecie, która mu truła życie, widział tylko matkę swego dziecięcia.
Dlatego to zbliżał się z taką tkliwością do leżącéj Małaszki.
Ale ona rzuciła się nagle jak zraniona lwica.
Głuchy okrzyk wyrwał się z jéj piersi, ręce wyciągnęła przed siebie, jak gdyby broniąc się od uścisku męża. Zgrzebna koszula spadła z jéj ramion, a purpurowy blask ognia oblał jéj posągowe łono. Straszną była w téj chwili — jakaś bezgraniczna rozpacz, a nawet trwoga łamała jéj postać w kurczową linię — oczy otwarte szeroko utkwiła w przerażonego męża. Poczém padła, ukrywając twarz w perkalowe poduszki.
Obnażone ramiona wstrząsły się konwulsyjnym dreszczem. Zrobiła się nagle małą jak dziecko, tuliła się do siennika, drżąc i wymawiając niezrozumiałe słowa.
Julek odstąpił od tapczana i załamał ręce.
Dziecię w kołysce zapłakało.
Julek ujął za sznurek przyczepiony do kołyski i zwolna, ostrożnie kołysać zaczął.
Dziecię usnęło.
Dogasające łuczywo rzucało niepewne i nierówne blaski na wnętrze chaty. Pod tą słomianą strzechą odgrywał się w téj chwili początek dramatu, do którego jeden z aktorów przed chwilą płaczem powitał ziemię.
Mały niewinny aniołek spał w swéj wyplatanéj kołysce, nieświadom bólów i rozpaczy, jakie w téj chwili szarpały sercem jego ojca i matki.
Z namiętności ludzkich nie poznał jeszcze żadnéj, ze smutków zrozumiéć nic nie mógł, a przecież jego przyjście nie wywołało śmiechu w téj ciemnéj izbie.
Ojciec stał smutny i przygnębiony, kołysząc machinalnie plecioną kolebkę; matka leżała, walcząc z jakiémś straszném widmem — wspomnieniem, które jak upiór od tak dawna serce jéj rozdzierało.
Nawet anielski uśmiech dziecka nie wygnał z progu téj chaty cienia bladego panicza, który wśród zimowego poranka wsunął się jak wąż przez nizkie drzwi téj chaty.
I dziś cień ten stoi wśród tych trojga istot i sieje rozpacz i zgryzotę.
Nagle łuczywo zagasło — ciemność zapanowała w izbie. Wśród ciszy nocnéj słychać było tylko łkanie Małaszki i ciężki oddech Julka.
Dziecię spało.
W kilka miesięcy późniéj szarą godziną zastukano do Julkowéj chaty.
Małaszka otworzyła drzwi, i przez nizki próg wsunął się Szmul, siwowłosy arendarz. Wszedłszy obejrzał się dokoła, widocznie rad był, że znalazł w chacie tylko młodą matkę. Julek wyszedł na chwilę do stajni, bo teraz siedział po całych dniach w chacie i kołysał plecioną kolebkę.
Nie chodził już grywać nad mogiłą wisielca.
Całą potrzebę kochania przelał na swego Stepanka i otulał go, powijał a hołubił bez miary. Małaszka była właściwie ojcem, a on matką. Role ich zamieniły się.
Młoda kobieta podawała dziecku swemu pierś zimną, kamienną prawie; nigdy nie przytuliła syna do łona, nigdy nie zanuciła piosenki.
Za to Julek chodził koło maleństwa z pieczołowitością najdelikatniejszéj kobiety; początkowo drżał na samą myśl dotknięcia się tego drobnego ciała. Zdawało mu się, że swemi grubemi rękami zgniecie te różowe nóżki i maluchne rączki. Ale widząc jak Małaszka ostro i nieuważnie przewijała dziecię, przezwyciężył swą trwogę i sam zajął się synem. Małaszka milcząc, ustąpiła mu chętnie praw swoich, a nawet powierzyła mu pranie i suszenie pieluch. Julek z całém namaszczeniem podjął się tego trudnego aktu.
Miał wiele wolnego czasu — państwo nie wrócili jeszcze. Po ślubie córki, który odbył się z wielką okazałością w kościele Wizytek, wyjechali za granicę. Młoda para udała się także do Wiednia i tam na wyścigi traciła ojcowskie miliony.
Nakoniec wróciła do Warszawy. Młoda hrabina po ciężkiéj i strasznéj męczarni wydała na świat równie bladego i zmęczonego syna. Dziecko nie rokowało długiego życia — tylko zdrowy i świeży pokarm mógł ratować i przedłużać jego wątłe istnienie. Mamki miejskie nie okazywały dostatecznych przymiotów; po wspólnéj więc naradzie postanowiono sprowadzić z dóbr pani hrabiny jaką silną mołodycę, któraby wraz z mlekiem swojém przelała choć setną część zdrowéj krwi w żyły bladego hrabiątka.
— Niech będzie wysoka, a przedewszystkiém ładna — mówiła mdlejącym głosem pani hrabina do swego plenipotenta.
Dygnitarz ten bawił od kilku dni w Warszawie w sprawach majątkowych.
Skłonił łysą głowę przed wyrocznią, strojną w koronki i batysty.
— Będzie wysoka i ładna — powtórzył z udaną pewnością, siebie.
Wracając jednak na Ukrainę, zaczął tracić swą pewność.
Zkąd u licha wezmę na poczekaniu wysoką i ładną? ta wymokła hrabina myśli, że mamki rosną jak grzyby po deszczu.
Po przyjeździe zawołał natychmiast Szmula i zwierzył mu się z życzenia hrabiny, które mu tyle kłopotu sprawiało.
Nadspodziewanie jednak Szmul mlasnął z radością językiem i wzruszył ramionami.
— Nu, co za kłopot! — rzekł — tu w chacie pod bramą jest taka fajna mołodyca, silna jak dąb, a wysoka jak, z przeproszeniem, sam jaśnie wielmożny hrabia; ona pójdzie z chęcią, ale trza ostrożnie a delikatnie koło niéj, bo tam mąż złośnik i grubijan. On jéj nie zechce puścić, ale ja mam na nią sposoby...
Tu mrugnął figlarnie okiem, a poszeptawszy chwilę z plenipotentem, zakasał chałat i poszedł do Julkowéj chaty.
— Nu, jakże zdrowie? — zapytał u progu, a widząc niechęć na twarzy gospodyni — dodał: — Co to wy zawsze taka skrzywiona, jak środa na piątek? Ja do was z nowiną i bogactwem, a wy się krzywicie i spojrzéć nawet nie chcecie.
Małaszka podniosła głowę.
— Nowina? — spytała... myślała, że to hrabia powraca.
Patrzyła więc uważnie na żyda i ręką cisnęła bijące łono.
— Ot, przyjechał jasny plenipotent — zaczął żyd — i mówił mi, co jaśnie hrabina ma syna i kazał mi wiszukać we wszi dobre mamkę dla dziecka; ja pomiszlałem, co wy jechać możecie, bo to i los i szczęście niemałe. Będzie pieniądzów kupa i podarków. To bardzo dobry interes. Mie Hapka Pazioszycha zaczepiła i dawała odstępne, ale ja przódy do was przyszedł, może z wami zrobię geszeft. Ale musicie mi dać faktornego tego czarnego byczka, co go macie w chlewiku. A to wam przysyła jaśnie wielmożny plenipotent na początek...
I kładł na stole różową asygnatę, a mrugał wciąż figlarnie i uśmiechał się dwuznacznie...
Małaszka aż pobladła z wielkiéj radości.
Nie patrzyła na dziesięciorublówkę — pieniądze dla niéj w téj chwili nie miały żadnego znaczenia; szczęście przepełniło jéj całą istotę i mieniło się tysiącznemi odcieniami na jéj zwykle zasępionéj twarzy. Pojedzie do miasta, będzie chodzić w krasnych spódnicach i koralach po złoconych pokojach, jeść na gładkich błyszczących talerzach!
Tysiące myśli krzyżują się w jéj głowie jak błyskawica; ale rzecz dziwna... to, co ją najwięcéj do Warszawy ciągnąć powinno, to jest sposobność widzenia hrabiego, utonęło w tym chaosie dumy i chęci zadowolenia próżności. Nie myśli o bladym paniczu; rzekłbyś, że nie dba o niego — drży cała, i stojąc przed Szmulem, układa plany i zamiary na przyszłość.
Dziecko, mąż, chata, swoi — nic nie istnieje dla téj zgorączkowanéj kobiety; przed jéj oczyma snuje się jakiś świat zaczarowany, jakieś mgliste, niewyraźne obrazy, z których zapytana nie mogłaby zdać dokładnéj sprawy.
Po kilku chwilach Szmul opuszcza chatę Julkową — na progu rzuca jeszcze jedno słowo:
— Nu! o dziesiątéj coby wy byli gotowi; a nie gadajcie przed mężem... on głupiec jeszcze was nie puści; potém, jak zobaczy jaki to dobry interes, to się przestanie złościć i ułagodzi. Ja tu będę czekał za chlewikiem i was na koléj odwiozę. Tam będzie Terpiłowski i was przypilnuje do Warszawy. Pamiętajcie, cobyście się nie spóźnili... bo wezmę Hapkę i wy stracicie los, a jaki los!...
— Nie zapomnę, nie zapomnę — upewniała Małaszka i drżącą od wzruszenia ręką otwierała nizkie drzwi chaty, opierając się o ścianę.
Czarna postać żyda zniknęła w szarém świetle dnia zachodzącego.
— O dziesiątéj — wyrzekł, obracając się raz jeszcze.
— O dziesiątéj — powtórzyła jak echo kobieta.
Gdy Małaszka wróciła do izby, zastanowiła się.
Powtórzyła za żydem „o dziesiątéj,” — ale zkądże ona może wiedziéć, kiedy to będzie ta dziesiąta?
Bezpieczniéj zrobi, gdy zaraz zwiąże węzełek i schowa się za chruścianą ścianką chlewika.
Julek może lada chwila wrócić — a tajemny głos ostrzegał ją, że w takim razie musiałaby pozostać w domu.
Na tę samą myśl ogarnia ją szał. Ona miałaby wyrzec się dobrowolnie takiego szczęścia — odstąpić innéj to ziszczenie marzeń i snów swoich! Nigdy! raczéj z życiem pozwoli wydrzéć sobie zaszczyt zostania mamką hrabiowskiego dziecka.
Roztwiera szybko skrzynie i zrzuca krasne spódnice, haftowane koszule, zapaski i związuje je w nieładzie, z pośpiechem wielkim.
Dwie silne plamy występują jéj na policzki.
Drży cała, pierś faluje pod zgrzebną koszulą, oczy błyszczą wśród ciemności, jak dwie gwiazdy odbite w zielonawéj wodzie.
Już jest gotowa, biegnie do progu nieprzytomna, szalona...
Nagle ze środka ciemnéj izby dolatuje płacz cichy, jakieś niewyraźne łkanie.
Małaszka obraca głowę i zatrzymuje się chwilę.
To jéj dziecko zbudzone, zapewne głodne, dopomina się o pierś matczyną.
Uciekająca kobieta doznała nagle dziwnego uczucia — było to pchnięcie noża, które przeszyło jéj serce. Zdawało się jéj, że ktoś przykuł jéj stopy do ziemi; lekki węzełek zarzucony na plecach zaciężył nagle, jak stufuntowy ciężar, i gniótł jéj silne ramiona.
Dziecię płakało ciągle w swéj plecionéj kołysce; głos ten rozlegał się po ciemnéj izbie coraz wyraźniéj, donośniéj, śmieléj. Wśród téj ciemnéj izby płaczliwy głos maleństwa zdawał się wołać, prosić, upominać...
Małaszka stała chwiejna, niezdecydowana, przelękniona prawie.
Nagle dał się słyszéć skrzyp bramy. To Julek wracający z dworskiéj stajni do chaty. Jednym skokiem Małaszka przeskakuje ciemną sionkę i jak błyskawica niknie za ścianą chlewika.
Tam składa swój węzełek i czeka na Szmula.
Gdy Julek wszedł do chaty, zdziwił się niemało, nie zastawszy żony w izbie. Sądził, że poszła po wodę lub po ogień do sąsiadki.
Zapalił łuczywo i wziął na rękę plączącego syna.
Téj nocy wszakże długo czekał na powrót żony, a dziecię napróżno płakało i skarżyło się żałośnie.
Dopiero nazajutrz dowiedział się, co się stało z tą, którą miłował małą dziewczynką, a potém krasawicą pod dach swój wprowadził.
Po pięknéj i hardéj mołodycy zostało tylko malutkie dziecię, śpiące w plecionéj kolebce, trochę szmat porozrzucanych i różowa dziesięciorublówka, zapomniana na stole.
Ogród Saski w Warszawie, to słusznie nazwany letni salon mieszkańców syreniego grodu.
Pod cieniami rozłożystych kasztanów ileż setek strojnych dam, szykownych dandysów, lub biało i niebiesko poubieranych dzieci!
Wszystko kręci się, chodzi, ogląda lub krytykuje. Tu romansuje bona, płaska i chuda niemka, z kelnerem nocnych restauracyj. Tam znów młoda mężatka, żona urzędnika, spędza przedobiadowe chwile na wymianie czułych spojrzeń z operowym śpiewakiem. Tu młody farmaceuta, który zdaje od lat dwóch egzamina i marzy w samotnéj alei o wstąpieniu na scenę w razie „spalenia” po raz trzeci.
Damy po największéj części pozasiadały ławki, wysuwając nóżki w ponsowych lub kawowych pończoszkach. W ręku trzymają parasolki obszyte koronką, i choć słońce pada im prosto na twarz, przechylają parasolki w tył, ażeby dać możność przechodniom podziwiania pudrowanych policzków i karminowych usteczek. Wszystkie te kobiety mają jasne satynowe suknie, pióra na kapeluszach i długie duńskie rękawiczki.
Niektóre noszą iluzyowe woalki. Iluzya cudownie kryje zmarszczki i nadaje wyraz melancholii zwiędłym twarzyczkom. Mówią, a raczéj szczebioczą szybko i głośno; niekiedy wołają małe, trzyletnie lub czteroletnie dzieci, upominając, aby się zachowywały grzecznie i przygładzając im grzywki.
Dzieci patrzą z udaną powagą z pod swych wielkich „Rembrandtów,” a oddaliwszy się od matek, nieomieszkują wpadać jak bomby na emerytów, lub rozbijać piłką okulary na nosie staruszek.
Staruszki łają i gniewają się bardzo, odsyłając małych swawolników na tak zwany „trawnik dziecinny.” Ależ to niepodobieństwo! — tam mamki żydowskie porozsiadały się ze swemi wózkami i całe potomstwo bankierów płacze lub gaworzy na tym „trawniku dziecinnym.”
Dlatego lepiéj urodzone dzieci skaczą po alejach, przewracają się i wrzeszczą w niebogłosy.
Matki i bony uspakajają i łagodzą te gwałtowne oznaki rozdrażnienia nerwów.
Pod ożywczemi promieniami słońca ogród cały okrył się jasną zielonością, delikatną i lekką jak koronka. Koło krat łodygi powojów i chmielu powypuszczały cienkie latorośle, a jaśmin wydaje cudowny zapach.
Pod temi ciemnemi gałęziami drzew spokojnie było, mimo gwaru, i błogo. Ten nadmiar życia nie drażnił tutaj. Ponad drzewami niebo czyste, bez chmurki, jasne jak kryształ; w powietrzu woń jaśminu i Jockey-clubu, którą te panie wnosiły tu, jak do salonu.
Wszędzie, gdzie spojrzysz, jasne suknie, barwne pióra, pęki zieleni, świecące oczy lub długie koronkowe sukienki niemowląt. Wszystko to mieszało się razem i cisnęło pod oko.
Młodzi ludzie lub podstarzali donżuani przechadzali się po alejach, z cienkiemi laseczkami w rękach i kwiatkiem w ustach.
Przypatrywali się siedzącym lub przechodzącym kobietom, robiąc przytém impertynenckie uwagi. Damy znajdowały jednak, że panowie ci są bardzo szykowni i w zamian za impertynencye spoglądały filuternie z pod rzęs przyczernionych. Kilka sławnych piękności siedzi w tak zwanéj „owocowéj alei.” Te nie uśmiechają się i nie spoglądają filuternie. Mają swoje sławę i ustaloną reputacyę wdzięków.
Piękna doktorowa, spokojna i niewzruszona, patrzy wielkiemi czarnemi oczami na podziwiające ją tłumy, z powagą królowéj.
Niedaleko niéj, pani X., znana ze swéj ekscentryczności, założywszy ręce po napoleońsku, z całą obojętnością przyjmuje komplementu i aluzye, tyczące się jéj czarnych włosów lub długich na ośmnaście guzików rękawiczek. Same najpiękniejsze, najdziwaczniéj ubrane zebrały się koło owocarni.
Siedzą tam, czekając na adoratorów, ziewając lekko i przyglądając się sobie nawzajem.
Ale od kilku dni przybyła im rywalka.
Tak jest — rywalka, w krótkiéj czerwonéj spódnicy i wyszytéj koszuli. Strój to chłopski, ale bogaty i zrobiony przez Hersego. Wygląda prawdziwie maskaradowo ta hrabiowska mamka, ale oryginalnością ukraińskiego kroju i pięknością twarzy zwraca ogólną uwagę. I teraz siedzi na jednéj z ławek, opierając jednę nogę około białego plecionego wózka, który porusza lekko. W wózku, za atłasowemi niebieskiemi firankami, widać twarzyczkę małego trupka, z zielonawą cerą i zsiniałemi powiekami. Trupek ten niby żyje, niby się uśmiecha, niby płacze. Jedwabna kołderka, obszyta delikatną koronką, pokrywa wątłe i chude członki. Mamka nachyla się i zagląda do wózka; nie czyni to wszakże z troskliwości, nie, wcale, — ona tylko od czasu do czasu schyla się, aby potém powstać nagle i zadziwić obecnych swym wzrostem i gibkością kibici.
Jedwabna czerwona spódnica szeleści, a szelest ten sprawia jéj rozkosz nieokreśloną. Dziwnym instynktem odgadła siedzibę najpierwszych piękności — tam skierowała swój wózek i rozsiadła się na jednéj z ławek, dumna i uśmiechnięta. Uczyniła to z takim spokojem i pewnością siebie, jakby miejsce to zamówione dla niéj czekało na nią oddawna. Nie osłania się przejrzystą iluzyą — jéj świeża rumiana twarz nie boi się jasnych słonecznych promieni.
Zielonemi oczami patrzy na przechodzących, bez śladu zdziwienia lub zazdrości. Te panie w różowych satinettach nie zachwycają jéj wcale; ona woli swą krasną jedwabną spódnicę, bo wie, że wyróżnia ją z tłumu.
Na ustach ma nawet uśmiech szyderczy; gdy garstka zdziwionych stanie przed nią, nie rumieni się i nie spuszcza oczu ta harda mołodyca; patrzy wprost przed siebie, a tylko delikatne jéj nozdrza poruszają się lekko. Rzekłbyś, że wciąga w siebie upajającą woń pochlebnych słówek i zachwytów nad jéj urodą.
Zbytecznie, zdaje się, jest dodawać, że tą hrabiowską mamką, rozsiadającą się w owocowéj alei Saskiego ogrodu, jest nasza Małaszka.
Uciekła więc naprawdę téj ciemnéj letniéj nocy, uciekła z chaty, w któréj tak rzewnie płakało jéj dziecię. Nic jéj nie wstrzymało; z gorączką w sercu i na twarzy weszła do wspaniałéj sypialni hrabiny i wzięła na rękę chude i nędzne paniątko. Uśmiechała się doń nawet i hołubiła — wiedziała, że tak robić powinna, choć ten trup żyjący sprawiał jéj odrazę. Hrabiego nie było w Warszawie, spodziewano się jego powrotu za kilka tygodni — mogła więc Małaszka namyślić się i ułożyć plan dalszego postępowania. On zapomniał o niéj, a ona pragnęła pozornie zapomniéć o nim. Codziennie słyszała zachwyty nad swą urodą, wzrostem — słowem, nad całą postacią. Uczuła się bardzo piękną i uraza do hrabiego spotęgowała się w jéj sercu. Na wsi, w nizkiéj chacie, przy Julku, straciła już wiarę w moc swych wdzięków, — tu, wśród tych złocistych luster i świec jarzących, zdumiała nad czarem, który wiał z całéj jéj istoty.
Teraz stawała długo i często przed wielkiemi zwierciadłami, uśmiechając się do siebie i przybierając wdzięczne pozy. Rzekłbyś, że to model z profesyi, wyćwiczony przed stalugami najwybredniejszych malarzy. Gdy dziecię spało — ona zdejmowała zeń błękitną kołderkę i drapowała na sobie jedwab’ i koronki, owijając swą głowę w te lśniące błękity.
Patrzyła wtedy w wielkie lustro w złoconych ramach, i obracała się profilem lub en face, nagarniając jasne włosy nad czoło.
Duma jéj rosła z dniem każdym. Stała się kapryśną, wymagającą. Spała długo i gniewała się, gdy dziecię sen jéj przerywało. Szczypała je wówczas i życzyła w nadmiarze uczucia, aby „mu oczy na wierzch wyszły...”
Jeśli na krzyk dziecięcia wchodziła rezydentka, panna lub wreszcie sama hrabina, — zmieniała natychmiast ton mowy i ubolewała, że „biedna dziecina śpi niespokojnie.”
Pochylała się wówczas nad rozkrzyczaném dzieckiem i huśtała je na rękach, nucąc przytém piosenki. Hrabina lubiła ją bardzo. Zachwycała się jéj urodą i troskliwą opieką, którą rozciągała nad hrabiątkiem. Rzeczywiście, Małaszka nie dała nikomu zbliżyć się do dziecka.
Troskliwość ta pochodziła z bardzo naturalnéj przyczyny: obawiała się, aby nie dostrzeżono sinych znaków, pochodzących z jéj wybuchów miłości dla wychowanka. Dla hrabiny jednak rzecz ta przedstawiała się inaczéj. Małaszka tak naturalnie prosiła ją, aby nikt się do niéj nie wtrącał — skarżyła się, że jéj dziecko zaziębią lub przełamią, a ona potém „naciągać” je będzie musiała.
Hrabina bała się owego „naciągania” i zakazała jakiéjkolwiek kontroli nad postępowaniem mamki.
Została więc panią sytuacyi. Powoli owładnęła całą służbę. Słyszała, jak doktor mówił, że płacz mamki działa zabójczo na dziecko — szlochała więc przy najmniejszéj okazyi i płakała bez łez. Tarła suche oczy pieluchą, a gdy były dość czerwone, skrapiała policzki wodą, robiąc sobie tym sposobem sztuczne łzy.
Hrabina ze względu na dobro swego syna ustępowała jéj we wszystkiém i nakazała całéj służbie, aby ostrożnie obchodziła się z mamką. Wskutek tego nakazu znienawidzono Małaszkę tak w kuchni, jak w garderobie.
Nazywano ją pocichu „mamczurą” i wymyślano na nią niestworzone brednie.
W oczy jednak ulegano jéj despotyzmowi i znoszono jéj kaprysy z pozorną uległością.
Udawano się czasem pod jéj protekcyę — ona przyrzekała wstawić się do pani, z miną dygnitarza. Siedząc na sofie obitéj brokatelą, i trzymając na ręku tę masę koronek, wstążek, zielonawéj skóry i kilku kosteczek, które miały reprezentować potomka hrabiowskiego rodu, udzielała łaskawie posłuchania i uśmiechała się, naśladując, o ile mogła, panią hrabinę.
Nosiła teraz cieniuchne webowe koszule i udawała, że się nie może obejść bez chustki do nosa. Miała buciki na wysokich obcasach, które niemiłosiernie wykoszlawiała.
Co rano z hrabiowskiéj kamienicy wyjeżdżał biało lakierowany wózek, popychany przez podrostka w szaréj liberyi z błyszczącemi guzikami. Małaszka szła obok, trzymając w ręku elegancki koszyczek z bielizną dziecka.
Gdyby ów koszyk nie miał jedwabnych sznurków i nie był tak szykownie wypleciony, nie wzięłaby go za nic do ręki.
Małaszka zaczęła rozpoznawać piękno i odróżniała elegancyę od pospolitości.
Dobierała zawsze harmonijne barwy wstążek i paciorek, które wiązała na szyi; zrzuciła namitki, a natomiast stroiła głowę w czerwone jedwabne chustki.
Obcięła sobie grzywkę i zakręcała ją w tysiące loczków.
Gdy nadeszły przyjaciółki hrabiny i wołano ją do salonu, wchodziła z uśmiechem, witając nizkiém schyleniem głowy zebrane osoby. Skoro te panie brały na rękę poduszkę z dzieckiem — ona opierała się z wdziękiem o wysokie rzeźbione krzesło i stała tak, pozwalając się podziwiać i chwalić.
Pewnego dnia bankierowa X... zapytała ją, czy nie tęskni za swoim synem.
Małaszka spuściła oczy i namyślała się nad odpowiedzią. Nie chciała wydać się złą matką, a przyznając się do tęsknoty, bała się przyśpieszyć powrót do domu, o którym myśléć bez trwogi nie mogła.
Stała więc w milczeniu, bawiąc się szeroką jedwabną taśmą, któréj końce spadały od stanu aż do kolan.
Pani hrabina przyszła z pomocą swéj ulubienicy.
— Z pewnością tęskni — rzekła z głębokiém przekonaniem o prawdzie słów swoich — tęskni bardzo, ale cóż robić? Nie mówmy jednak o tém, bo każda jéj zgryzota, to trucizna dla mego Maniusia...
Zgromadzone damy zaczęły ubolewać, kiwając głowami. Pióra u kapeluszy szeleściły, wydając szmer podobny do spadających liści.
Chcąc oszczędzić mamce zgryzoty, a tém samém nie truć hrabiego Maniusia, zaczęły panie wypytywać stojącą wśród nich kobietę o imię, wiek dziecięcia, na czyjéj opiece zostało i t. d.
Bawiły się w dobre i łaskawe damy, udawały troskliwość i szczególne zajęcie.
Przebiegła chłopka odgadła natychmiast, jaką rolę zagrać w téj komedyi powinna.
Przybrała żałosną minę i stłumionym głosem opowiadała, ile łez kosztowało ją rozstanie się z ukochanym synem.
Mówiła powoli, śledząc wrażenie słów swoich.
Rezultatem téj sceny było rozrzewnienie ogólne i otworzenie eleganckich maluchnych portmonetek, które panie miały w kieszonkach dolmanów.
Kilkanaście rubli, danych „na pieluszki” dla Stepanka, spadło na fartuch Małaszki. Za kilka dni szeleściała jedwabna ponsowa spódnica, która oddawna stanowiła jedyny cel marzeń dumnéj mołodycy. Hrabina kupowała jéj kaszmirowe lub tybetowe spódnice — ona zapragnęła jedwabiu. Teraz dumna kroczy wśród strojnego tłumu po zwirowanych alejach ogrodu, bijąc zdaleka w oczy szkarłatnym kolorem stroju.
Odtrąca od siebie myśl o przeszłości, żyje tylko teraźniejszością, upaja się snem szczęścia — nic jéj nie brakuje, tylko... hrabiego.
Gdy on powróci, musi przypomniéć sobie ten ranek zimowy, gdy ona, drżąca i ciepła jeszcze snem nocnym, przypadła mu wpół ubrana do kolan. Och! ona powtórzy raz jeszcze tę scenę miłosną, tylko role muszą być zmienione. W nieograniczonéj swéj dumie chce zmusić hrabiego do padnięcia u jéj kolan.
On klęczyć przed nią musi, tak jak ona przed nim w swéj chacie klęczała. I podnosiła głowę wysoko, marszcząc brwi, jakby miała już u stóp swych jasnego pana w modnym anglezie.
Wzruszała ramionami z pyszną obojętnością i zakładała ręce na piersiach.
Patrząc z boku, możnaby przypuścić, że to która z artystek próbuje rolę kokietki.
Rzeczywiście, była to próba z dramatu, którego akcyę główną prowadziła właśnie ta wysmukła chłopka, siedząc w jedwabnéj spódnicy i różnobarwnych koralach, na ławce w owocowéj alei miejskiego ogrodu.
Była to artystka skończona, — nie robiąc studyów à la Sarah Bernhardt, czarowała widzów to niezrównanym wdziękiem wiejskiéj mołodycy, to pozą lub finezyą miejskiéj kobiety.
Miała na zawołanie śmiech lub łzy — pokorę lub dumę — wdzięk kotki lub majestat królowéj. Jak zręczny pająk roztaczała swe siatki i za pośrednictwem dziecka podbijała serce matki. O swoim synie nie myślała nigdy; pierwszy i ostatni raz rozrzewniła swoją opowieścią miłosierne damy. Kupiła sobie za tę opowieść spódnicę i dała pokój macierzyńskim sentymentom.
Gdy Julek nazajutrz po ucieczce Małaszki dowiedział się całéj prawdy, jęknął boleśnie i zatoczył się jak pijany.
Uciekła!
Uciekła wśród nocy, rzucając dom, dziecko i jego — uciekła do ludzi, do miasta...
Na służbę. Po co? Czy jéj tu źle było?
I błędnemi oczami powiódł po ścianach chaty. Nic nie brakowało. Tyle garnków, tyle misek — nawet dwie stłuczone filiżanki, które sam skleił, stary dywanik z sanek, obrazek z pudełka od chustek, który znalazł na śmieciach... Obrazek ten zawiesił nad oknem. Była tam głowa blondynki w różowéj mocno dekoltowanéj sukni i w lila kapeluszu z piórami. Pamiętał, że Małaszka częściéj stawała przed tym obrazkiem, jak przed obrazami świętych i wizerunkiem Pana Jezusa. Patrzał teraz na malowaną twarz blondynki i znajdował pewne podobieństwo w téj czerwonéj twarzy do swéj żony.
Obejrzał się dokoła — na podłodze leżały w nieładzie stare suknie i koszule. Każdy gałganek, każda szmatka zdawała mu się szeptać imię téj, która tak bezlitośnie odeszła w dal, zostawiając małą biedną dziecinę, płaczącą w kołysce.
Nie kochał jéj... znienawidził ją!
Gniewnemi rękami schwycił leżące na ziemi ubranie i wrzucił w rozwartą skrzynię.
Na dnie skrzyni dostrzegł cienką batystową chusteczkę, ozdobioną hrabiowską koroną. Schwycił ten cienki płatek i długą chwilę patrzył nań z podziwem.
Zkąd w jego chacie znalazł się ten batyst? Dlaczego był ukryty na dnie skrzyni? Nie domyślał się wszakże prawdy. Małaszka nie wychodziła prawie z chaty, siedziała zawsze chmurna i milcząca. Musiała tę chustkę znaléźć kiedy przed bramą i schowała ją...
Wrzucił więc chustkę na dawne miejsce i zatrzasnął wieko skrzyni z taką siłą, jakby pragnął w niéj raz na zawsze pogrześć nawet wspomnienie o téj kobiecie, którą kochał jeszcze małém brudném dziecięciem.
Znienawidził ją.
Zwrócił się do kołyski i na głowie swego syna złożył gorący, długi pocałunek.
— Sieroto moja!... — wyszeptał, tuląc dziecię do siebie — sieroto moja!...
I zaczął sam zajmować się dzieckiem — poił je mlekiem z cierpliwością anielską.
Nieraz nie kładł się wcale, całą noc boso chodził po izbie, kołysząc krzyczące dziecię na rękach.
Uspokajał je i zabawiał, pokazując mu rozmaite figle na cieniu, które jednak nie zajmowały wcale rozpłakanéj dzieciny.
Mleko szkodziło dziecku: podawano mu je zimne, nie rozpuszczone wodą — z dniem każdym chłopiec chudł i mizerniał. Krzyczał po całych dniach i nocach. Julek zamiast przywołać którakolwiek z sąsiadek, niepojętym uporem wiedziony, zamykał chatę przed życzliwymi. Radby skryć się z swą hańbą pod ziemię — wstydził się swego opuszczenia i zdrady żony. Bał się litości i ubolewań ogółu. Wiedział, że dziecko niknie i ucieka mu z chaty daleko, ale sam przed sobą taił straszną prawdę.
Teraz, gdy ten mały był jego światem całym, nie chciał przypuścić, aby Bóg odebrał mu to dziecię w takiéj chwili. Ale Stepanek z każdym słońca wschodem stawał się bledszy i leżał jak figurka woskowa w swojéj plecionéj kołysce. Gdy ojciec pochylał się nad nim, szukając jego spojrzenia, dziecię zachowywało się martwo, jakby jakiś cień padł na jego oczy. Na drobnéj, znędzniałéj twarzyczce, zarysowywał się zwolna wyraz właściwy tylko konającym — anioł śmierci zwolna rozsuwał swą zasłonę nad opuszczoném dziecięciem. Nie umiano w téj chacie ocenić szczęścia, jakie Bóg zesłał w postaci téj małéj dzieciny — odchodziło więc w nieznaną dal, poskarżyć się aniołom skrzydlatym.
I odeszło w noc letnią, ciepłą, taką samą w jaką przyszło na ten świat boży. Rok istniało na świecie i przeżyło wiele nędzy, głodu i braku. Zasnęło cicho, spokojnie, na ręku odrętwiałego z bólu Julka.
Skończyło się.
W chacie było cicho, cicho bardzo.
Dogasające łuczywo rzucało czerwony blask na całą izbę i oblewało postać nieszczęśliwego ojca z martwym synem na ręku.
Przez otwarte drzwi wpadł do chaty prąd ciepłego świeżego powietrza.
Umarło! umarło!
Julek nie płakał, obłąkanym wzrokiem tylko patrzył przed siebie. Ściskało go w gardle; na ziemi dostrzegł ciemną perkalową koszulkę. Stepanek nie włoży już jéj więcéj — on leży zimny i martwy z twarzyczką zczerniałą, z oczkami zamkniętemi.
Julek wstał i złożył martwe dziecię w kołysce, potém ścisnął skronie swe, jak gdyby czuł, że czaszka mu pęknie.
Obejrzał się wokoło i nie mógł przypomniéć sobie, gdzie się znajduje. Zaczął myśléć, ale to myślenie sprawiło mu ból niewypowiedziany. Wiedział tylko jedno, że jest ojcem i że to jego dziecię śpi w kołysce.
Wziął znów dziecię na rękę i zaczął z niém chodzić po izbie, huśtając je i kołysząc bezustannie.
Nie czuł zimna i sztywności trupa, owszem okrywał go pocałunkami i przemawiał doń najczulszym głosem.
Trwało to do rana; gdy słońce weszło i pierwsze jego promienie wpadły do chaty, on chodził jeszcze po ciasnéj izbie, kołysząc martwe dziecię na rękach.
Razem z duszyczką dziecka i dusza tego nieszczęśliwego uleciała bezpowrotnie, pozostały tylko dwa ciała, z których jedno miało jeszcze pozory życia...
Całe lata składały się na tę jednę chwilę. Nosząc już w sobie skłonność do melancholii, którą rozwinęła samotność i częste przesiadywanie w lesie, — Julek stracił rozum — zwaryował!...
Było-to ciche, spokojne obłąkanie — nie robił nikomu nic złego — siedział w swéj chacie przy pustéj kołysce, lub prał i suszył czyste podarte pieluszki.
Gdy mu dziecię zabierano i wieziono na cmentarz, oddał je bez oporu — w jego przekonaniu Stepanek żył ciągle, — widział go, pieścił, kołysał, mówił doń i uspokajał.
Dziecię to było dla niego widzialném — imienia matki nie wymówił wszakże nigdy.
Zdawało się, że o niéj zapomniał zupełnie.
Ludzie z początku bali się i uciekali przed nim.
Widząc wszakże, że jest równie spokojnym jak dawniéj, przywykli i oswoili się z jego stanem. Często pytano go o zdrowie dziecka, na co odpowiadał zwykle pomyślnie i z uprzejmością wielką. Gospodarstwem zajmował się jako tako, a zresztą potrzebował teraz bardzo mało. Nikt nie wiedział, czém żyje i co robi. Zapuścił brodę i długie włosy. Wzrok miał błędny i jakby zamglony. Chodził wolno i trzymał się bardzo pochyło. Czasem tarł ręką czoło, jakby pragnąc coś sobie przypomniéć. Stawał i zamyślał się. Potém zrywał się i szedł do chaty kołysać próżną kołyskę. Całe noce spędzał chodząc po izbie i nosząc na ręku fikcyjne dziecko. Nad ranem padał na ziemię znużony i zasypiał snem twardym, kamiennym.
Dlaczego się zeń budził? czy nie lepiéj stokroć byłoby, gdyby to ciało pozostało nieruchome i senne na wieki?


∗                    ∗

Podzwrotnikowe gorąco!
Hrabina nie może dłużéj wytrzymać w oszklonéj altanie fotografa. Schodzi powoli z krętych wschodów, ocierając pot z czoła.
— Nie mam siły... — mówi mdlejącym głosem.
— Niech pani hrabina przejdzie do buduaru — prosi jasnobrody fotograf — my tu sami damy radę i krzywdy pieszczoszkowi nie zrobimy.
Hrabina uległa rozsądnéj perswazyi i wchodzi do ciemnego pokoiku, powleczonego białym i czerwonym kretonem, na podobieństwo dziesięciocentowych muzeów wiedeńskich.
Tymczasem na górze, w atelier, rozlega się krzyk pieszczoszka, którego podobiznę zdejmują dziś po raz czwarty.
Malec siedzi na kolanach mamki, i roztwierając szeroko buzię, wrzeszczy w niebogłosy. Boi się ciemno pokrytéj maszyny i samego fotografa. Jest-to bezwątpienia bardzo wdzięczny obrazek rodzajowy, który malarz przeniósłby na płótno i podpisał: „płaczące chłopię” — ale fotograf innego jest zdania: pragnie uspokoić rozgrymaszone dziecię i pokazuje mu w tym celu zakurzone koszyczki i połamane wazony. Ale prześliczne te rzeczy wywołują jeszcze większy lament i rozpacz ze strony Maniusia.
Widocznie jest dziś zdenerwowany i jawnie protestuje przeciwko wszystkim wynalazkom nowoczesnym.
Na wschodach dają się słyszéć męzkie kroki — po chwili do atelier wchodzi sam hrabia...
Powrócił przedwczoraj — a ponieważ zajęcie się dzieckiem uważa za nader miłą dywersyę wśród swych innych zajęć, — dowiedziawszy się w domu, że pani hrabina pojechała do fotografa, sam podążył za niemi.
Wszedł więc do altany, niosąc ze sobą jasność letniego garnituru i woń Jockey-clubu. Na wschodach już śmieje się hałaśliwie i pyta: czy fotografia się udała. Małaszka drży i blednieje. Stoi właśnie na środku altany z dzieckiem na ręku, a promienie słońca oblewają całą jéj postać. W jednéj chwili jednak odzyskuje całą przytomność — czuje, że od téj sekundy cała jéj przyszłość zależy — wie, że wrażenie, które wywoła, pociągnie za sobą cały szereg wspomnień, mglistych obrazów niedawnéj przeszłości... Podnosi hardo głowę i za chwilę uśmiech zmysłowy rozsłania jéj purpurowe wilgotne usta. Oczy, usta, cała postać uśmiechają się dziwnym, nieokreślonym czarem; jedwab’ purpurowy szeleści, a korale dzwonią, gdy powoli przechyla się ku przodowi.
Gdy hrabia wchodzi i spogląda ze zdumieniem na nią — ona wesoła, roześmiana, pochyla się jeszcze bardziéj naprzód.
Wita go niby nizkim chłopskim ukłonem, a przecież głowy nie zgina, karku dumnego nie chyli. Tchnie cała weselem, rozkoszą, zdrowiem. Hrabia ogarnia całą jéj istotę jednym rzutem oka — przypomina sobie, że widział gdzieś twarz tę śmiejącą się żywym rumieńcem, — jakieś dreszcze przebiegają jego ciało... Przybliża się. Małaszka podaje mu dziecko — a pochylając się zręcznie, szepce: „panyczu mój...”
To dosyć! — w umyśle hrabiego z zadziwiającą dokładnością zarysowują się wypadki tego zimowego poranku, w którym to słowo owionęło go całego.
— To ty? — pyta zdziwiony wpatrzoną weń kobietę.
Na to pytanie zielone oko, z taką tkliwością patrzące w niego, zapala się fosforycznym ogniem.
— To ja! — odpowiada krótko i ostro.
O ileż głos ten brzmi dziwniéj, niemiléj. Niema w nim téj prośby, namiętnéj, stłumionéj prośby, jaka brzmi przy wyrazie: „panyczu mój.”
— To ja — odpowiada sucho, bezdźwięcznie.
Cały żal, a zarazem i uraza tajona przez lat tyle, składa się na te dwa słowa. Hrabia nie chce jednak zrozumiéć, za co może miéć doń urazę ta piękna mołodyca.
Wszedł rankiem zimowym do chaty i zastał ją wpółsenną; przypadła mu do nóg, on uczynił jéj ten zaszczyt, że od stóp swoich podniósł ją do uścisku, do objęć. Potém... zapomniał. Miły Boże! tak się zawsze robi. Nie pamiętał na trzeci dzień o chacie koło bramy. Dziś widzi kobietę znowu pełną krasy i zdrowia, piękną w tych jedwabiach i haftach, i ciepły prąd przebiega jego ciało; patrzy, a gorąco panujące pod szklanym dachem altany, ciśnie mu czaszkę i rozsadza żyły.
Fotograf wyszedł do swéj pracowni, aby przygotować płytę, oni zostali sami wśród porozrzucanych płócien, szeslongów, tekturowych brzóz i dywanów z siana. Pomiędzy nimi mały Maryanek, nieufny i zachmurzony, spoglądał na ojca. Dziecię to dzieliło ich.
Pragnął ująć jéj rękę — tę, która była wolną; — usunęła ją z dumą królowéj.
Hrabia cofnął się zdziwiony pod naciskiem tego wzroku.
— Dlaczego się usuwasz? — zapytał, nieprzyzwyczajony do oporu — podobasz mi się, pamiętam cię w chacie przy bramie, moja piękna...
Słuchała go milcząc, z miną nawet surową; uśmiechem zmusiła go do przypomnienia sobie zimowego ranka, teraz uśmiech ten ukryła, a przybrała zimną, lodową maskę.
Opanowany szaloną żądzą, podnieconą dziwném zachowaniem się kobiety, wyciągnął znów ręce. Zbliżył się i całował jéj haftowaną cienką koszulę. Przez pajęcze płótno czuł ciepłe, miękkie ciało, które uginało się pod dotknięciem drżących ust jego.
Ona stała sztywna, z zaciśniętemi wargami.
On tymczasem schwycił jéj rękę obnażoną, i zsunąwszy szeroki rękaw koszuli, okrył ją chciwemi pocałunkami.
Maryanek zapłakał. Choć Małaszka biła i szczypała biedne dziecię — ono w prostocie swéj niewinnéj duszyczki przywiązało się do swéj karmicielki. Nie znając się na wybuchach namiętności, sądziło, że hrabia wyrządza jakąś dotkliwą krzywdę Małaszce.
Ale hrabia nie słyszał płaczu dziecka: namiętność nie chciała uciszyć się. Pochylił się nad nią, patrzył na jéj szyję, gdzie wiły się drobne włoski.
— Chcę cię widziéć... — szepnął prawie rozkazująco.
Ale ona poprawiła dziecku koronkę u koszuli i z pyszną obojętnością odeszła, zostawiając go na środku altany. Gdy się odwrócił, ujrzał ją rozmawiającą z wielkim spokojem z panią hrabiną, która w téj chwili weszła.
Małaszka zdawała sprawę z niefortunnych prób fotograficznych i żaliła się z miną niezadowolnioną, że wskutek tego ona sama wyrzec się musi posiadania swego wizerunku.
Hrabina namawiała do jeszcze jednéj próby, témbardziéj, że dziecię się uspokoiło. Fotograf powrócił i zaczęto układać mamkę wraz z dzieckiem, a jeszcze południowe światło oblewało srebrem i złotem pozującą kobietę.
Maryanek znudzony i zmęczony, usnął na jéj ramieniu — ona zwróciwszy pełnym harmonii ruchem śpiącą twarzyczkę dziecka od siebie, stanęła na tle malowanego krajobrazu prosto, posągowo, nieruchomie prawie. Jedną ręką przytrzymała dziecię, drugą wsparła o tekturową skałę. Zwróciła głowę na bok, a klasyczny prawie profil zarysował się delikatną linią w powietrzu.
Fotograf nie miał nic do zarzucenia — chwalił głośno zmysł estetyczny téj chłopki, która tak piękną linią bezwiednie odcinała się w téj chwili od ciemnego tła krajobrazu.
Hrabina uśmiechała się, wskazując mężowi na swą faworytkę i odnajdując w niéj niebywałe przymioty i zalety ducha.
Hrabiego mało obchodziła w téj chwili duchowa strona téj kobiety. Myślał on o czém inném — wśród tego cieplarnianego gorąca, pod temi drobnemi szybami szklanego dachu, mieniła się dlań ona jak cudny kwiat zamorski, pełen woni i słonecznych blasków. Ona zaś musiała odczuwać całą potęgę wrażenia, jakie uczyniła — stała nieruchoma, piękna, jak posąg wykuty z jednéj twardéj bryły. Tylko błękitna siatka żyłek, widnych na skroniach, nabiegła krwią, a oczy przysłaniały przelotne blaski. Była szczęśliwą, bardzo szczęśliwą.
I odtąd zaczęły się dla kobiety téj dnie niewypowiedzianéj rozkoszy. Stawiała opór żądzy hrabiego i w ten sposób podniecała go. Przesuwała się po to, aby zniknąć jak widmo senne. Nieraz wchodziła wczesnym rankiem do hrabiowskiéj sypialni, niosąc na ręku Maryanka w koszulce. Podawała dziecko nawpół rozespanéj hrabinie, a sama stawała w progu, opierając się o ciemną aksamitną portyerę. Stała tak z oczyma wpatrzonemi w przestrzeń, milcząca, czekając do chwili, w któréj hrabina znudzona zabawą z synem, zawołała ją do siebie. Hrabia milczał także, otwierając nawpół senne oczy i obejmując wzrokiem tę kobietę, która jak senne zjawisko zjawiała się co rana na tle ciemnéj kotary, aby po krótkiéj chwili zniknąć w fałdach aksamitu. Myślał potém o niéj, pijąc kawę, lub czesząc rzadkie włosy. Zdawała się nie dostrzegać go — miała twarz obojętną i na pozór znudzoną.
Raz spotkał ją na wschodach, wracającą z południowego spaceru — niosła na ręku dziecię, i zarumieniona od sierpniowego gorąca, oddychała ciężko. Zatrzymał ją, zastępując jéj drogę, ale ona królewskim ruchem odsunęła na bok dumnego pana. I on, lew salonów, pogromca serc niewieścich, usunął się przed tą wyciągniętą ręką, strojną w haftowany rękaw chłopskiéj koszuli, i patrzył ogłupiałym wzrokiem, jak z szelestem jedwabnéj spódnicy, szła daléj po wschodach, aż znikła na skręcie.
Małaszka oddychała teraz pełną piersią, używała dowoli uczucia nasyconéj zemsty, widziała męki hrabiego, a fantazya jéj pracowała całą siłą nad wymyślaniem tysiąca środków, któremi pobudzając namiętność swego pana, mogła ją doprowadzić do szczytu.
Raz w nocy zastukała do drzwi sypialni hrabiny, wołając o ratunek. Maryanek według słów jéj był bardzo chory. Miał gorączkę — rzucał się w swéj kołysce i płakał bezustannie. Hrabina przerażona wybiegła wpół ubrana, zastała Małaszkę boso i w naprędce narzuconéj bieliźnie; chciała iść do syna, Małaszka zatrzymała ją, — trzeba zbudzić pana hrabiego, może on co poradzi.
Hrabina wróciła do sypialni i po chwili wbiegła do dziecinnego pokoju, ciągnąc męża za sobą. Zastali przy kołysce Małaszkę pochyloną nad płaczącym chłopcem. Maryanek nie miał wprawdzie gorączki, ale krzyczał głośno: pokazując na rączki i wołając, „kuku.”
W dziecinnym języku słowo „kuku” oznacza „boli.” Niebieska lampa paliła się zawieszona u sufitu, oblewając mdławym blaskiem porozrzucaną bieliznę, pościel i miękkie, nizkie sprzęty.
Zapomniane w kącie zabawki zdawały się drzémać w tém półświetle, tekturowy pajac w czerwonéj sukience wykrzywiał swą podrapaną twarzyczkę i zdawał się płakać razem z krzyczącém w kołysce dzieckiem.
Malutkie krzesełko leżało przewrócone na dywanie, obok grzechotki i kościanego łóżka.
Wchodząc, hrabia potknął się o to małe krzesło wybite czerwonym adamaszkiem, machinalnie podniósł je; gdy chciał postawić sprzęt na właściwém miejscu — wzrok jego padł na pochyloną nad dzieckiem Małaszkę.
Ona zdawała się oczekiwać tylko téj chwili — podniosła się i wyprostowała. Potężne ramiona oblało błękitne światło lampy, — spadająca z tych ramion koszula odkrywała olśniewający biust, modelowany na wzór starożytnych posągów.
Głowa uwolniona z więzów krasnéj chustki zdumiewała czystością linij — włosy przy ślubie odcięte, teraz odrosły i spadały do połowy pleców, wijąc się po szyi jasną złotą kaskadą.
Obok niéj hrabina, wątła, drobna postać z zapadłą piersią i chudemi, długiemi rękami.
Można pani stała tam jakby dla kontrastu, dla porównania. Wzrok hrabiego błądził od jednéj do drugiéj, aż nakoniec zatrzymał się na Małaszce.
Dziecko w kołysce przestało płakać i patrzyło zdziwionemi oczami na te odwiedziny rodziców — rzecz zupełnie niezwykła o podobnéj porze.
Hrabina zdziwiona, nie widząc śladu gorączki, ani chorobliwych symptomatów, zaczęła robić wymówki Małaszce, że zupełnie niepotrzebnie przerwała jéj sen, tak potrzebny dla jéj zdrowia.
Małaszka nie odpowiedziała nic, schyliła się tylko i wzięła dziecko na rękę. Maryanek krzyknął boleśnie i zaczął się wyrywać z objęć mamki.
Pod haftowaną kołderką ręka Małaszki szczypała białe i delikatne ciało dzieciny.
Hrabina przerażona rzuciła się ku dziecku...
— Niech jaśnie pani przyniesie ten ocet, co stoi koło lustra — zaordynowała mamka drżącéj z trwogi o dziecko matce.
Hrabina w jednéj chwili znikła za drzwiami.
Była-to istota nieporadna, a zwłaszcza w stanowczéj chwili, chwytała ze skwapliwością każdą podaną sobie radę.
Teraz biegła po ocet tualetowy, sama nie wiedząc po co i dlaczego. Dziecko było chore i krzyczało, ktoś kazał jéj przynieść octu — śpieszyła się więc, gubiąc aksamitne pantofelki po drodze.
W dziecinnym pokoju został hrabia i Małaszka.
Ta ostatnia położyła dziecko do kołyski, które natychmiast płakać przestało — potém usiadła na nizkim taburecie i bosą nogę oparłszy o biegun kołyski, miarowym ruchem opuszczać i podnosić je zaczęła. Hrabia zbliżył się ku niéj i pochylił się tak blizko, że gorący oddech uczuła na szyi. Ta cisza nocna, to półświatło i ją zaczęło rozmarzać. Była przedewszystkiém kobietą i kamienna jéj wola opuszczać ją zaczęła.
On przeczuł tę reakcyę, był przy niéj blizko, blizko bardzo — jedną ręką objął jéj kibić i starał się ją podnieść ku sobie. Była chwila wahania. Małaszka chciała powstać i zrównać się w ten sposób z obejmującym ją mężczyzną — ale przed jéj oczyma mignęło jak błyskawica szare światło zimowego poranka, a na tém tle zarysowała się niewyraźnie ona sama, klęcząca u kolan hrabiego. On klęknąć przed nią musi, wtedy ona nie stawi oporu, podniesie go łaskawie ku sobie i poda mu usta do pocałunku. Siedziała więc ciągle, ale ręce jéj nerwowym ruchem oplotły szyję hrabiego. Silne i muskularne jéj dłonie zaczęły giąć ku ziemi wysoką postać mężczyzny — on wpatrzony w te zielone oczy, olśniony białością nagiego biustu, bezwiednie prawie ugiął kolana.
Klęknął nie przed chłopką, ale przed czarownie piękną kobietą, w któréj widział urok i niepospolitą harmonię, jaką mało która ze strojnych dam poszczycić się może.
Był u jéj stóp.
Prosił o naznaczenie schadzki — on prosił!
Nie chciała być dłużéj okrutną — osiągnęła swój cel, opór dłuższy nie miał racyi bytu.
Pochyliła się ku niemu i wilgotnemi usty szepnęła:
— Jutro o zmroku... wieczorem, w zielonym pokoju...
Zielony pokój — była-to niewielka izdebka na facyatce, którą wytapetowano, przystrojono i przygotowano dla pana Lawdańskiego.
Pan Lawdański nie przybył jeszcze ze wsi — niechętnie rozstawał się z tuzinem mołodyc, których był kolejno szczęściem i osłodą — pokój więc był próżny. Małaszka wiedziała o tém aż nadto dobrze.
Naznaczyła tam schadzkę, bo za dom oddalać się na długo nie mogła.
Hrabia uśmiechnął się i powstał. Skinieniem głowy obiecał przyjście — usunął się na bok i czekał powrotu hrabiny, która téż niebawem weszła, niosąc kryształowy flakon napełniony do połowy octem.
Potrzeba trzeźwienia dziecka okazała się zbyteczną.
Maryanek spał w swéj kołysce, ukrywszy nosek w mięciuchne poduszki.
Hrabina odeszła uspokojona, w ślad za nią pośpieszył hrabia.
Małaszka została sama.
Zapomocą bicia i szczypania udało się jéj rozkrzyczéć dziecko, a tém samém ściągnąć hrabiego w nocy i okazać mu się w całéj pełni wdzięków i młodości. Instynktem odgadła, że jest stokroć piękniejsza z obnażoną szyją, jak w haftowanéj koszuli.
Uśmiecha się więc teraz z zadowoleniem i ruchem leniwéj kotki zabiera się do spoczynku.
Po chwili zasypia, a we śnie jeszcze widzi hrabiego klęczącego u stóp swoich, pośród porozrzucanych zabawek, tuż obok pajaca w czerwonéj bluzce.
Widzi we śnie jaknajdokładniéj twarzyczkę pajaca wykrzywioną, ironicznie uśmiechniętą... nagle te rysy przemieniają się w dawniéj je znane, nawet dobrze znane. Postać pajaca rośnie, olbrzymieje — czerwona bluzka zamienia się na ponsową kurtkę ze złotą blachą u rękawa. Zamiast błazeńskiego kołpaka, widnieje dżokiejska czapka, a z pod niéj wysuwają się czarne, gęste włosy. Ciemne oczy patrzą ponuro, smutno na leżącą kobietę.
I w bladém świetle lampy pajac podnosi się z miękkiego kobierca i staje nagle przed nią, grożąc, szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa. Twarz ma mściwą, nieubłaganą, jednę rękę kładzie na piersi kobiety. Ręka ta ją dusi, tłoczy ku ziemi, gniecie... Radaby pozbyć się tego okropnego ciężaru, ale zagięte palce wpijają się w jéj ciało. Czuje ból straszny, dotkliwy.
Nagle krzyk wyrywa się z jéj ściśniętego gardła. Poznała go!
Poznała to senne widzenie, te oczy ciemne, chmurne, te włosy czarne i tę dżokiejską kurtkę.
To Julek — to jéj mąż!
Dobywa wszystkich sił — zrywa się, otwierając oczy.
Wszystko znikło.
Lampa zgasła, a wschodzące słońce zagląda ciekawie przez białe story. W kołysce śpi Maryanek, a na ziemi drzémią zabawki, fotelik i mały tekturowy pajac w czerwonéj bluzie.
Ani śladu dżokieja z herbową blachą na ramieniu.
Małaszka siedząc na łóżku, uspokaja się powoli. Taki głupi sen!
Przestraszyła się jednak naprawdę, dotąd jeszcze plecy pokrywają krople potu, a twarz ma bladą, bardzo bladą. Dziwna rzecz! zkąd stanął przed nią ten człowiek, którego zostawiła tak daleko, w pustéj chacie pod bramą, i o którym nie myślała nigdy? Czego on chciał od niéj wśród téj jasnéj pańskiéj komnaty?
Nie trzeba myśléć o nim! I zaczyna przypominać sobie wypadki téj nocy. Uśmiech powraca na jéj usta, schadzka w zielonym pokoju do reszty rozprasza trwogę.
Pójdzie na nią, pójdzie z pewnością.
Ale Maryanek może krzyczéć podczas jéj nieobecności.
Hrabina posłyszy, przyjdzie i postrzeże.
Nie domyśli się, gdzie pójść mogła; ale mamce pod utratą służby nie wolno oddalać się od dziecka.
Siedzi więc i myśli. Nagle zrywa się uradowana.
Wyborny sposób przyszedł jéj do głowy — Maryanek będzie spał jak kamień, i nie zapłacze ani razu.


∗                    ∗

Ściemniało już prawie, gdy z kamienicy zajmowanéj przez rodziców Maryanka, wybiegła Małaszka, kryjąc coś pod wełnianą chustką, narzuconą na ramionach. Obejrzała się dokoła i stała przez chwilę, jakby przypominając coś sobie; nagle zwróciła się na prawo i biegła szybko wzdłuż ulicy. Na rogu mignęła wielka latarnia z kolorowemi szybami. Oświetlone wnętrze pozwoliło czytać napis: „Skład wódek i piwa.”
Małaszka nie umiała czytać, ale chłopskie jéj powonienie odgadło szynk i przeczuło wódkę. Za chwilę stanęła przed szynkwasem, podając niewielką butelkę, i cichym głosem rozkazała nalać w nią miarkę jaknajmocniejszéj wódki. Gdy spełniono jéj żądanie, zapłaciła i uciekła szybko, nie oglądając się poza siebie.
Wróciła do domu i wdrapała się na wschody.
Gdy weszła do dziecinnego pokoju, była dziwnie pomieszana. Nie rozumiała jednak swego pomieszania. Nie chciała przecież zrobić nic złego.
Pragnęła iść na wyznaczoną schadzkę, a tu dziecko krzykiem swoim mogło odkryć jéj nieobecność. Trzeba je uśpić. Nieraz przecież widziała, jak gospodynie na wsi usypiały krzykliwe dzieci. Dawały im trochę wódki, a bębny potém spały jak zabite w swych plecionych kołyskach. Ona téż da dziecku kilka kropel wódki, która szkodzić nie może, owszem pomoże. Jeśli dziecko ma choć jakikolwiek zaród choroby — to wódka ten zaród w niém struje. Tak rozumując, bierze na kolana dziecię, a drugą ręką sięga po przyniesiony trunek. Maryanek się wzbrania, jakby przeczuciem wiedziony wyrywa się z kolan mamki i konwulsyjnie rzuca się całém ciałem. Małaszka usiłuje wlać mu trochę palącego napoju w ściśnięte usta. Przychodzi jéj to z trudnością — Maryanek zasłania usta rączkami i gwałtownemi ruchami rozlewa wódkę po batystowéj koszulce.
Małaszkę ogarnia wielka niecierpliwość — w ten sposób nie skończy nigdy. Ściemnia się coraz bardziéj — spóźni się. Kto wie, może hrabia czeka, a znudzony odejdzie.
Pragnienie nasycenia swéj próżności, a wreszcie i żądzy zmysłowéj, rozpala jéj krew, drży cała z gniewu i gorączki.
Mocno przyciska krzyczące dziecko i jedną ręką ściskając mu nosek, wlewa po kropli usypiający napój. Dziecko się krztusi i łyka palącą wodę, oczy łzami zaszłe obraca na twarz swéj opiekunki — ona bezprzytomna, z zaciśniętemi ustami, nie zważa nawet, jaką dozę wlewa trucizny. Ona wie tylko tyle, że tam na górze, w zielonym pokoju, czeka na nią hrabia, a opóźnienie stać się może dla niéj zgubą. Nakoniec zabrakło wódki — dziecię leży ciche, z popalonemi ustami i powoli przymyka powieki. Od czasu do czasu jęk cichy, stłumiony, wydziera się z téj malutkiéj, słabéj piersi.
Małaszka kładzie dziecko do kołyski i chwilę słucha. Dziecko zdaje się zasypiać. Przykrywa je kołderką i chowa flaszkę od wódki pod łóżko. Nic już nie stoi na przeszkodzie — może biegnąć do niego.
Wysuwa się pociemku i na palcach przebiega długi kurytarz. Ładna lampa z matową banią oświetla białe ściany i złote szlaczki.
Małaszka przesuwa się jak cień, zaciskając wkoło nóg swą czerwoną spódnicę, bo się obawia najlżejszego szelestu. Serce bije jéj gwałtownie, gniewa ją to — bo się jéj zdaje, że nawet to bicie serca zdradzić ją może.
Przechodząc, zaczepia o jeden z wielkich wazonów stojących koło lustra i omal nie przewróciła go.
Przestraszyła się bardzo i przyśpieszyła kroku.
Na kurytarzu nie było nikogo. Również na wązkich wschodach, prowadzących na facyatkę.
Za chwilę Małaszka była pode drzwiami zielonego pokoju. Ujęła klamkę i tak stała czas jakiś niepewna i wahająca. Nakoniec przemogła nieznane wzruszenie, które ją ogarniało. Otworzyła drzwi i wsunęła się do pokoju.
Nie było nikogo.
Dokoła cicho, pusto, ciemno.
Stała tak tuż przy progu i zaczęła... czekać.
Na niebie zaiskrzyły się miliardy gwiazd i świeciły przez otwarte okno. Małaszka mimowoli skierowała wzrok swój ku tym drżącym dyamentom i patrzyła długo, długo bardzo. Na poblizkim zegarze biły kwadranse, godziny i półgodziny — czas leciał na skrzydłach nocy, ona czekała ciągle, stojąc u progu i wpatrując się w gwiazdy.
Powoli jakiś smutek, jakieś zniechęcenie ogarniać ją poczęło. Doznała tego samego uczucia, jakie ściskało jéj serce, gdy zimowego ranka szereg czarnych karet przesuwał się zwolna przed jéj chatą i znikał na zakręcie drogi.
Ten bunt, jaki zadawała swemu sercu, pragnąc zmusić hrabiego do ukorzenia się przed jéj próżnością i pychą, mścił się na niéj w okropny sposób.
W téj chwili nie była istotą, pożądającą hrabiego dla cienkiego surduta i woni Jockey-clubu, była przedewszystkiém kobietą, która kochała, nie zdając sobie już dokładnie sprawy ze swoich czynności. To, co brała li-tylko za chęć nasycenia swéj dumy, miało głębszą podstawę. Chciałaby zniknąć teraz w jednym uścisku, w jednéj minucie zadowolnić to, czego brakło jéj życiu całemu!
A teraz w głębi swéj duszy uczuła dziwne ciśnienie wewnątrz, bezbrzeżny smutek.
Czekała, a on nie przychodził. Zapomniał, a może miał inną, milszą schadzkę i jaką wielką, uczoną damę.
Okno pokoju wychodziło na ogrody otaczające ulicę.
Gwar miasta nie dolatywał do uszu zgnębionéj kobiety.
Było-to morze ciemności ta noc, która rozpościerała swoje cienie.
W cieniach tych zasypiał świat. Świat usypiał téj nocy, a w kamiennéj piersi Małaszki budziło się serce.
Dwie łzy spłynęły z jéj oczu.
Płakała długo, drżąc na całém ciele. Zrozumiała swą nicość, czuła, że nie samą pięknością ciała można skłonić mężczyznę do pożądania kobiety. Myśli głucho pracowały w jéj głowie, była zanadto pogrążoną w ciemności umysłowéj, aby mogła odrazu sformułować czego jéj brak właściwie. Czuła to jednak. Powstało w niéj uczucie wielkiéj zazdrości do tych pań, które tak pięknie mówić umieją, nie zazdrościła im haftowanych parasolek lub jedwabnych dolmanów — ona chętnie byłaby oddała teraz białość ramion swoich i czar oczu zielonych za możność wysłowienia się tak, jak te panie mówiły do siebie w salonie. Widziała się niczém, straciła nadzieję i płakała.
Północ wybiła głośno, dźwięcznie, śmiało.
Małaszka machinalnie zwróciła się ku drzwiom, i chwiejąc się, zeszła po wschodach.
Miała oczy łez pełne i serce ściśnięte głębokim żalem.
Na kurytarzu zastała całą służbę w przerażeniu wielkiém.
Biegano, szeptano i potrącano się wzajemnie.
Małaszka przeczuciem wiedziona zatrzymała się nagle.
Ale było już zapóźno, spostrzeżono ją.
— Jest, jest!... — wołano ze wszystkich stron.
Z otwartych drzwi dziecinnego pokoju dolatywał gwar kilkunastu głosów.
— Sprowadźcie ją... — wołał jakiś mężczyzna z siwą brodą, wychodząc na kurytarz.
I za chwilę Małaszka potrącana, popychana, nawpół nieprzytomna, znalazła się w pokoju Maniusia.
Z początku nic dostrzedz, nic rozróżnić nie mogła. Widziała tylko mnóstwo osób pochylonych nad kołyską dziecka — słyszała gwar i łkania kobiece, łkania spazmatyczne, bolesne, okropne...
Gdy jednak ten sam siwowłosy mężczyzna, wziąwszy ją za rękę przyprowadził przed kołyskę, zrozumiała całą prawdę, i zakrywszy oczy, osunęła się prawie martwa na kolana.
W kołysce leżał Maniuś bezprzytomny, sztywny.
Na białych wargach widniała piana, a z piersi wyrywały się chrapliwe dźwięki. Zieloność trupa pokrywała to nieszczęsne dziecko, wijące się w mękach powolnego konania. Nadmiar wódki spalił wnętrzności nieprzyzwyczajonego do podobnych eksperymentów chłopca. Delikatny organizm niemowlęcia nie mógł przenieść téj trucizny — mimo starań lekarzy, było zapóźno. Dziecię konało.
Tuż przy kołysce klęczała szalona z rozpaczy hrabina...
Wpatrzona w twarz umierającego dziecka, łamała ręce i łkała gwałtownie. Czepiała się doktorów, błagając o ratunek, robiąc im wyrzuty za ich powolność i nieumiejętność.
Ta kobieta w dziecku tém traciła wszystko, świat cały. Nie kochała nic i nikogo prócz syna swego, — wiedziała, że mąż poślubił ją dla jéj posagu — na dziecko przelała całą potrzebę kochania, jaka istnieje w sercu każdéj kobiety. Dziś jedyne jéj ukochanie kona, otrute przez jakąś nędznicę, otrute w niepojętym dla nikogo celu, otrute prostą wódką, któréj ostrą woń wydaje cieniuchna bielizna biednéj dzieciny.
— Ratujcie! ach, ratujcie!... — jęczy nieszczęśliwa matka, włócząc się u nóg doktora.
Dziecko otwiera oczy i spogląda w górę. Wzrok jego błądzi przez chwilę po białym suficie i zatrzymuje się na błękitnéj lampie, zawieszonéj u stropu. Gdy było zdrowe, wyciągało zawsze rączki ku temu łagodnemu światłu i pragnęło pochwycić przejrzyste niebieskie szkło — i teraz wyciąga rączki, i teraz patrzy na lampę, ale po chwili rączki opadają, a oczy nieruchome, martwe, zasłania cień szary i rozszerza je bezmiernie. Ciche westchnienie wyrywa się z piersi, Maryanek nie żyje...
U stóp kołyski klęczą dwie kobiety. Jedna — matka, łkająca głośno i buntem swéj rozpaczy napełniająca powietrze, druga — bezwiedna zabójczyni, zasłaniająca twarz drżącemi rękami.
Ciemnota umysłu, szalona pycha, a nakoniec namiętność, słały téj kobiecie drogę trupami.
Była u szczytu szczęścia — jedna noc zepchnęła ją w przepaść nędzy i występku.


∗                    ∗

Wewnątrz chaty ciemno było.
Julek chodził miarowym krokiem, kołysząc na rękach urojone dziecię. Chata, niezamiatana, nieczyszczona, okropny przedstawiała widok. Waryat w przystępie swego szaleństwa darł wszystką odzież na pieluszki dla nieistniejącego dziecka. Miał na sobie tylko brudną, okropną koszulę i resztki płóciennych spodni, przepasanych kawałkiem postronka.
Na dworze deszcz padał i wiatr dął niemiłosiernie. Drzewa szumiały, kłoniąc się ku ziemi, a przez wybite szyby wpadał zimny wicher, świszcząc i gospodarując po ciemnéj chałupie.
Waryat chodził ciągle, pomrukując i nucąc jakieś piosenki. Nie było w nich melodyi, ale rytm, dopomagający mu do stawiania równych, miarowych kroków.
Na wsi ludzie spali po trudach i pracy całodziennéj, a rzeki błota płynęły drogą, wijącą się wśród chat. Ponad chatami gałęzie drzew niewyraźnie rysowały się jak olbrzymie ramiona. Drogą koło chat szła śpiesznie jakaś kobieta, kryjąc się i oglądając, jakby dążąc na jakąś schadzkę. Była okryta wełnianą chustką, a w ręku niosła niewielkie zawiniątko. Deszcz zmoczył nielitościwie całą jéj odzież, włosy przylegały w mokrych pasmach dokoła skroni, — szła schylona, zgarbiona, zmęczona jakaś. Od czasu do czasu podnosiła wielkie zielone oczy i starała się przejrzéć wśród ciemności, które ją otaczały. Błoto było tak gęste, że lakierowane buty przylegały do niego.
Doszedłszy do chaty stojącéj koło bramy, zatrzymała się.
Nie widząc światła w oknach, zawahała się chwilę.
Wiatr dął z coraz większą gwałtownością — deszcz lał strumieniami. Nakoniec otworzyła drzwi i weszła do chaty niepewna, dziwnie zaniepokojona... Wśród ciemności, panującéj w izbie, doleciały ją kroki nóg i monotonne mruczenie.
— Sieroto moja! — mówił waryat, chodząc po izbie.
Małaszka zadrgała, poznała ten głos.
Był-to głos jéj męża — kołysał dziecię i chodził po izbie. Nie śmiała się jednak odezwać, bała się, bo jakkolwiek głos Julka pieścił dziecię, jednak brzmiała tam nuta ostra, przykra, jakaś groźna nawet. Stała więc tak przytulona do ściany, bez tchu i myśli. Wiedziała, że ją spotka jakieś nieszczęście, czekała nań cierpliwie.
Od chwili śmierci małego Maryanka doznała tyle ciosów i upokorzeń, że zaczynała obojętniéć na wszystko. Powróciła do chaty, bo ją państwo wypędzili, każąc sobie dziękować, że nie dają jéj uwięzić za otrucie dziecka.
Wśród najgrawań i drwin służby odstawiono ją na koléj, zapłaciwszy jéj miejsce III klasy, do rodzinnéj wioski. Z całéj świetności dozwolono zabrać czerwoną jedwabną spódnicę, i ten skarb przywiozła ona do swéj chaty w małém zawiniątku, trzymaném w ręku. Było to wszystko, co się jéj zostało... jedyna pamiątka bezpowrotnéj przeszłości, świadek tryumfów i hołdów, odbieranych pod zielonemi drzewami miejskiego parku.
Kochała tę spódnicę i ceniła ją jak relikwię.
Kto wie? może jeszcze kiedyś dostanie się do miasta, włoży wtedy jedwabie i zaszeleści niemi... Trzyma więc w ręku to jedyne bogactwo swoje i słucha piosenki i słów waryata.
Nie rozumie go dobrze — wie, że nosi po izbie dziecko i usypia je, ale dlaczego w chacie ciemno, dlaczego wiatr tak smutno jęczy, wpadając do wnętrza przez wybite szyby?
Nakoniec Julek zbliża się do kołyski — zapewne ułożył dziecko na posłaniu, bo porusza czas jakiś plecioną kolebką i uspokaja dziecinę.
Potém podnosi szmaty z ziemi i wychodzi.
Przestępując próg, dotknął zlekka Małaszkę, ale nie zważał na to — śpieszył nad staw, prać wśród deszczu i wichru podarte łachmany. Dla tego człowieka była wieczna noc w umyśle i wieczna noc dokoła. Ciemność nie przestraszała go.
W chacie została sama Małaszka.
Odetchnęła i złożywszy zawiniątko, zbliżyła się do kolebki.
Machinalnie wyciągnęła ręce.
W kołysce nie znalazła nikogo. Nieokreślony przestrach ścisnął jéj serce. Gdzież jest dziecko, które przed chwilą Julek kładł do kolebki.
Co to jest? czyż on zabrał dziecię ze sobą, wychodząc z chaty? Nie — przypomina sobie, że niósł tylko pęk łachmanów w spuszczonéj ręce, drugą przyciskał do skroni. Widziała to wśród ciemności panującéj w chacie. Przechodził koło niéj tak blizko, że prawie czuła jego ciężki, gorący oddech... Dziecię już powinno być duże — dwuletnie. Gdzież ono? gdzież to dziecko, które porzuciła owéj pamiętnéj nocy?
W kominie tliły jeszcze iskry pod popiołem — znalazła kawałki łuczywa, rozdmuchała ogień i oświetliła izbę.
Miły Boże! jakąż okropną, straszną ruinę ujrzała przed sobą. Brud, kurz, porozrzucane i połamane sprzęty i szmaty, tworzyły trudny do opisania chaos. Po środku pusta kołyska, napchana łachmanami, poruszała się wolno, poważnie jakoś. Kołyska ta była straszna swą próżnią, czerniła się wśród téj izby, jak wyrzut sumienia pośród ciemnéj nocy. Małaszka zdrętwiała. A więc to był jéj dom, w którym teraz żyć będzie musiała. Przed jéj oczyma przesunął się cały szereg złocistych pokoi, miękkich kanap, błękitnych lamp — słowem, ten Eden, z którego ją tak sromotnie wypędzono. Tam dostatek, woń, przepych — tu brud, nędza, zgnilizna dokoła! Uczuła się strasznie nieszczęśliwą — zdawało się jéj, że spadła w przepaść okropną, bezdenną przepaść.
Nagle drzwi chaty skrzypnęły. Przy blasku płonącego łuczywa Małaszka poznała Julka, który stanął na progu.
Deszcz przestał padać, tylko wicher grał z szaloną dzikością. Waryat miał smutną, znękaną postać i postąpił bezmyślnie kilka kroków.
W czerwonawym blasku ognia dostrzegła Małaszka straszną, zarośniętą twarz, zczerniałą od słońca i brudu. Podarta koszula odsłaniała żylastą szyję i pierś porosłą ciemnym włosem.
Obłąkanym wzrokiem potoczył po izbie, aż oczy jego zatrzymały się na twarzy wybladłéj z trwogi kobiety.
W jednéj chwili zmienił się do niepoznania.
Żyły na skroniach krwią nabiegły, a oczy rozwarte szeroko zdawały się wychodzić z oprawy. Usta otwarte, kurczowo skrzywione, chwytały powietrze, którego im brakło.
Poznał ją.
Postąpił jeszcze kilka kroków — widział przed sobą istotę, którą nienawidził, i szedł ku niéj w zamiarze ukarania... zabicia może. Chrapliwe dźwięki dobywały się z jego ściśnionéj piersi. Oblany drgającém światłem łuczywa, zbliżał się ku niéj, jak uosobienie straszliwéj kary za wszystkie zbrodnie, które dotąd popełniła. Było w tym człowieku coś z krwiożerczości tygrysa — z oczu, z ruchów tryskała straszna, nieubłagana zemsta.
Kobieta cofnęła się ku ścianie. Bezprzytomna z trwogi nie wołała o pomoc — patrzyła tylko na męża swemi zielonemi oczami, pochylając naprzód głowę. Na dworze było cicho, tylko szum drzew i wycie wiatru przerywało tę ciszę. Julek był już przy niéj, wyciągnął ręce, pragnąc ją pochwycić i przyciągnąć ku sobie... nagle siły go opuszczają. Pada jak podcięty dąb na ziemię. Małaszka korzysta z chwili.
Kilkoma krokami, ruchem prawdziwéj pantery, wybiega z chaty, zaryglowując drzwi z zewnątrz. Nie widzi, że płonące łuczywo, źle przytwierdzone, upadło i zatliło leżące szmaty na podłodze. Po chwili ogień ogarnia odzież nieszczęśliwego szaleńca, leżącego na ziemi...
Małaszka odbiega od chaty i zatrzymuje się na wzgórku pod krzyżem przydrożnym.
Ten sam Chrystus, co przed laty, wyciągał nad nią zmęczone ramiona. Ona opiera głowę o podstawę krzyża i zamyka oczy.
Zostaje tak długą chwilę. Odpoczywa na tém błotnistém wzgórzu, wśród zimna i wichru, który targa jéj spódnicę i rozwiewa włosy. Nagle jakiś blask przedziera się przez zamknięte powieki.
Spogląda i widzi swą chatę w płomieniach!
Kłęby dymu buchają przez wybite szyby, a czerwone płomienie obejmują setkami ramion całą chatynę.
Iskry wiatr roznosi, siejąc je po ciemném tle nieba. Za chwilę ogniste języki liżą i zgniłą słomę strzechy, która jakkolwiek pali się z trudnością, przecież podsycana wiatrem, tli się bezustannie.
Małaszka patrzy na ten słup płomieni, dymu i iskier nieruchoma, z szeroko otwartemi oczami.
W chacie téj pali się człowiek, który był jéj mężem, który ją kochał i otoczył dobrobytem.
Nie myśli o tém. Wie tylko, że w chacie téj widziała twarz straszną, groźbę i obietnicę zemsty, — bała się i rada niemal była, że chata ta płonęła.
Nagle porwała się za głowę i zaczęła biedz w kierunku chaty. Tam, wśród tego morza płomieni, paliła się jéj jedwabna spódnica, jéj skarb, pamiątka — jéj duma cała.
Ona miéć musi tę spódnicę za jakąbądź cenę.
Dobiega do chaty — belki z trzaskiem walą się jedna po drugiéj. Szeroki otwór zaprasza do tego ognistego salonu, po którym straszny żywioł hula z piekielną mocą.
Małaszkę porywa nagły szał. Ogień ciągnie ją ku sobie, jak bezdenna głębia wodna. Purpurowe fale mają dla niéj urok niepojęty. Nie boi się ich. Wszak ona życie całe płonęła tak, jak płonie teraz jéj chata, — przecież ogień płonął w jéj żyłach...
Spódnica jéj leży tam z pewnością — o! tam, tuż koło progu. Zdaje się jéj nawet, że widzi zawiniątko — rzuca się w płomienie, które ją przyjmują z miłosnym uściskiem.
Gorejące morze zamyka się poza szaloną kobietą i pochłania ją na zawsze.
Gdy ludzie, zbudzeni czerwoną łuną i przeczuciem, wybiegli z chat, ratując swoje mienie, chata Julka przedstawiała tylko kupę zczerniałych belek i zwęglonych desek.
Nazajutrz pod deskami znaleziono dwa szkielety: jeden męzki, drugi kobiecy.
Oboje zwęgleni, skurczeni w konwulsyjném skurczeniu, śmieli się trupiemi czaszkami i zdawali się opowiadać mękę, jaką wycierpieli.
Jeden z żydków, nocujący u Szmula, opowiadał, że późno w nocy przywiózł do wsi z dworca kolejowego młodą kobietę z zawiniątkiem w ręku. Kobieta milczała całą drogę i wysiadła na ścieżce prowadzącéj do wsi. Była strojnie ubrana i bardzo ładna. Poznano w niéj Małaszkę, ale do dziś dnia nikt nie wie, w jaki sposób w chacie pod bramą spłonęło tych dwoje.
Złożono ich kości do jednéj sosnowéj trumny i pogrzebano obok Stepanka.
Leżą tam we troje i śpią cicho, a tylko wicher jęczy nad ich mogiłą, a brzoza szumi... taj płacze...


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.