>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Moralne zbrodnie
Pochodzenie Słowo Polskie, 1902, nr 76
Redaktor Stanisław Rossowski
Wydawca Stanisław Rossowski
Data wyd. 1902
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Moralne zbrodnie.

W tych czasach zdarzyło mi się popełnić straszny występek.
Napisałam — sztukę.
Tak jest — odważyłam się napisać sztukę, obmyśliłam ją, opracowałam, włożyłam w nią to, co mogłam najlepszego, to, na co mnie tylko stać było i oddałam ją na pastwę.
To już mniejsza. To rzecz moja i tylko zaznaczam, że to napisanie przezemnie żeru dla zgłodniałych szarpania ludzkiej pracy jednostek — dozwoliło mi zetknąć się z kilkoma równie, jak ja, „chorymi“ — na manię pisarską ludźmi.
Pierwszą był autorka „Psyche“, panna Wojcicka.
O czem rozmawia się pomiędzy autorami? O tem, co stanowi treść ich istnienia?
A więc pytam:
— Co pani teraz pisze?
Po bladej, myślącej twarzyczce tej niepospolitej kobiety przemknął wyraz głębokiego smutku.
— Ja?... nic. Przecież pani wie, jak mnie przyjęli.
— Kto?
— Krytyka!
— A!... prawda.
Co odpowiedzieć tej, na samym wstępie na drogę pracy, tak boleśnie dotkniętej duszy? Dzieło panny Wojcickiej, głębokie — piękne — poważne — szlachetne treścią — spotkało się z zupełnem lekceważeniem. Widziałam nazajutrz po premierze „Psychy“ łzy tej szlachetnie myślącej i niezwykłej dziewczyny. Płakała boleśnie. To była nagroda za wysiłek jej duszy, to była zachęta do dalszej twórczości.
Dziwne, więcej niż dziwne, społeczeństwo.
I dalej — spotkałam się znów z poetą, który miał tę naiwność, że uwierzył, iż „krytycy“ zapomną w nim „kolegi“ — a cenić tylko będą „autora“. Napisał lekką, przejrzystą formą baśń, którą zagranicą zyskałby sławę Rostanda... Niestety! cała serya cięgów spadła na jego pochyloną głowę. Nienawiść, zazdrość, zawiść dzika, nieokiełzana urządziła sobie formalnie zapusty. Odmówiono mu wszystkiego.
Zapytany przezemnie, czy „pisze co nowego“ — uśmiechnął się boleśnie: „Muszę odpocząć... zanadto mnie poszarpali“...
Widziałam po premierze „Złotego runa“ Przybyszewskiego. Był zgorączkowany i drżący. Pierwsze jego słowa były:
— Czytała pani?... Czytała pani?...
Bo, niestety! oni jeszcze czytają to, co taki jad, taka zawiść, taka jakaś chęć wypchania ze siebie całego nagromadzonego jadu napisze. Oni czytają, ci biedni, ci występni, którzy w gorączce i często walcząc z niedostatkiem, tworzą — pełni nadziei, zapału i wiary — czytają ten pręgierz drukowany, który nazajutrz, po premierze, z pod prasy wypływa, czytają, poją się tem, cieszą, chłoną je — bledną... pot im czoło rosi — a oni niepoprawni znów czytają po raz wtóry, trzeci — aż wreszcie mgła im oczy zasłania, mróz przejmuje ich biedne twórcze dusze — i tak zastygają z raną w sercu, wyczerpani, zawstydzeni, czują, jakby piętno zbrodni i powstają niezdolni do pracy... czasem na czas jakiś, czasem...

· · · · · · · · · · ·

Jest w Krakowie mogiła — samobójcza mogiła. Był nad nią pogrzeb tragicznie piękny i rzewny w swej grozie. Mówiono Anioł Pański nad trumną, w której leżał trup z przestrzeloną skronią.
To była także twórcza dusza, która miała tę manię, że twórczości swej nie marnowała na obrzucanie jadem drugich dusz twórczych, lecz dawała ze siebie, co mogła najlepszego, na co ją stać było. W zamian — wydrwiono ją, wyszydzono, obrzucono mianem niedołęgi, kazano iść spać, kazano milczeć. Nie zabierał przecież wiele miejsca. Od czasu do czasu zjawiał się coraz pokorniej i nieśmielej u progu sceny, pisząc, jak umiał. Publiczność chętnie go słuchała, bo wiązała ją z Bałuckim nić sympatyczna. Ale istnieje przecież miarodajna „krytyka“.
Od czegóż ci bezpłodni kastraci literaccy? Żaden z nich nie jest w stanie napisać jednej sceny „Grubych ryb“. Ale za to po spektaklu jakież „rozbijanie się“ z minami znawców. „To idyotyczne! Ja mu pokażę“.
I po tyle i tyle za wiersz druku — z zimną krwią dokonywa taki pan, który nie zna ani wymogów sceny, ani postępu techniki, ani nie jest w stanie odczuć głębi założenia, z którego sztuka wypływa lub rozróżnić błędów wykonania od pracy autora — taki pan, który po za rogatki swego miasta nie wychylił upartej głowy — niweczy mozolny trud wyższej duszy, przedrwiwa i kaleczy myśli, insynuuje często najnikczemniejsze przypuszczenia, ściąga w błoto poezyę i czar najszlachetniejszej idei — idzie spać z radością bezsilnego stworzenia, które upstrzyło piękny obraz całą masą drobnych, ciemnych punkcików.
A na drugi dzień — nieszczęsny autor chwyta drżącemi rękami zadrukowany świstek bibuły i chłonie w siebie owe czarne punkciki trując się powoli, trując się tak, jak wrażliwe, artystyczne natury truć się umieją. Rezultat? — Zabijanie rwących się do pracy i twórczości dusz — zabijanie moralne wytrącające pióra z rąk — a czasem, o zgroza pomyśleć... czasem, wciskające do ręki samobójczą broń.
Jakaż odpowiedzialność za zbrodnię tak wielką, jakaż kara za zbrodnię moralną, spełnioną z całem okrucieństwem, ze złośliwością małp czatujących na drzewach na pojawienie się śmiałka....
Oto nadchodzi cały zgorączkowany, kroczący jak Ruy Blas vivant dans son reve etoilé... Małpa uszczęśliwiona rwie pocisk, ot... orzech kokosowy brzydki i wołochaty jak ona. W łeb, poetę!.. w łeb twórcę!... w łeb kobietę, która myśleć pragnie i pracować!.. w sam łeb... w samo czoło... w samo centrum duszy, w myśl zbudzoną i jaśniejącą. Zgasić myśl... byłoby za widno w kraju. Po co? na co?
Tak dobrze, gdy dokoła szaro i pusto. Niech nic swojego nie budzi się, nie porusza, nie dąży do tego, aby wzbogacić nasz dorobek intelektualny. Małpom w lesie, ciemnym lesie, tak miło.
Im więcej sińców otrzyma zuchwalec o promiennem czole, tem większa radość.
Co za szczęście dla takiego krytyka, gdy może zanotować o świeżo pojawiającem się dziele sztuki oryginalnej, swojskiej — „upadło!“ — Jakże promienieje! — On, który wije się w swej niemożliwości stworzenia czegoś własnego, jakąż ulgę czuje, gdy ma wreszcie władzę odmówienia cudzemu dziełu wartości. Zgnieść, obalić, zetrzeć w proch.
O sumieniu, nakazującem liczyć się z warunkami, w jakich dane dzieło zostało otworzone, z tem, iż literatura nasza dramatyczna dźwiga się i z mozołem buduje własny gmach — o tem się nie mówi. Na pierwszym planie zadowolenie z okazania jakiejś wyższości (!) siły destrukcyjnej, popisania się ze swadą prowincyonalną, pochwytaniem wyrażeń wykształceńszych krytyków. I oto wyrok potępienia gotowy. W łeb go — orzechem kokosowym. He! he... trup duchowy? co tam! głupstwo — to trup duszy naszego autora, to się nie liczy... wiwat obcy — ci coś umieją — trup fizyczny?... he... he... nerwowiec, śmieszny, że brał to do serca.
Prawda — śmieszny — wszak to tylko plamka czarna. Obraz pozostał obrazem!

· · · · · · · · · · ·

Rok cały pełniłam urząd krytyka i starałam się zawsze każde dzieło swojskiego pisarza otoczyć szczególną opieką. Jeśli było bardzo słabe jeszcze, wynajdywałam jakąś najlepszą stronę i wydobywałam ją z pomiędzy zarzutów na wierzch. Szczęśliwą się czułam, jeśli zdołałam z powodzi uratować choć jedną, postać lub scenę jedną i wskazać w niej zadatki na przyszłość. Bo czułam, że jesteśmy w fazie budzenia się naszej twórczości dramatycznej i że każdemu z tych, którzy mają jakieś dane na pisarzy scenicznych, należy się zachęta i podtrzymanie w zawodzie, który u nas oprócz cierni przynosi często straszną gorycz i zniechęcenie. Materyalne zyski są żadne. Owe dziesięć procent tantyemy, danej z łaski, czasem trochę kwiatów, które wymówią pełne galanteryi dzienniki, oto dorobek materyalny scenicznego pisarza.
A moralna udręka? Ta katusza, ten pręgierz, przez który przewłóczą go lekkomyślni i mało sumienni krytycy?
To, co u nas się dzieje, ten hiperkrytycyzm, dochodzący do bezczelności, to rozpieranie się na trójnogu figur, nie posiadających ani wykształcenia, ani zmysłu krytycznego, ani żadnych danych na ferowanie wyroków — jest specyalnością naszego społeczeństwa.
Doszło do tego, że z góry autor może wiedzieć, który dziennik spastwi się nad jego dziełem.
Francuzi nie potrafią nigdy tak zszargać własnego autora, zniechęcić go i zabić. Szowinizm jest zgubny, bo prowadzi na błędne tory, ale ta nienawiść jakaś i jad do wszystkiego, co się „u nas“ ponad szablon rodzi — czyż nie jest sto razy większą zbrodnią?
Czasem znów milczeniem pomija się tego lub owego autora. I milczenie jest równą zbrodnią, lecz w tym wypadku zwraca się przeciw krytykowi. Jak skorpiona zabija go jad własny. Lecz gdy ten jad rozlewa się szeroko i w oczach przeciętnej publiczności gubi to, co mogło być słuchane z pożytkiem dla ogółu, bo tworzone było z wiarą w sercu i szczerością w duszy — to... zbrodnia zła, ohydna i potępienia godna. Odbierać ufność twórcy, zniechęcać go, zabijać w nim siłę i wiarę w siebie — jakże to nazwać inaczej? Zbrodnią i po sto razy moralną zbrodnią.

· · · · · · · · · · ·

Dzienniki czytuje publiczność. — Jakkolwiek szanowny korespondent krakowski Słowa P. twierdzi, iż Bartoszewicz przecenia wpływ krytyki teatralnej — przyznać należy, iż dużo jeszcze osób kieruje swój sąd według zdania tego lub owego pisma. — „My jesteśmy biedni! — mówiła do mnie mieszkanka jednego z miast prowincyonalnych — my musimy wierzyć w to, co piszą“.
Więc — wierzy jeszcze część pewna — ta, która nie może przekonać się naocznie, jak jest w istocie i spekulowanie na tę wiarę jest właśnie ową siłą, z którą rzucany bywa orzech kokosowy z po za gałęzi drzew. Orzech taki przelatując, gwiżdże, iż panna Wojcicka napisała rzecz nudną i niesceniczną, pan Kossowski nie ma smaku i nie wie, co piękno. Przybyszewski gorszy maluczkich i jest chodzącą zgnilizną, Bałucki skretyniał, Konczyński nie ma talentu, Wyspiański stworzył szopkę, Rydel okradł Hauptmana, Gliński jest niemoralny, Świerzawski robi politykę, Feldman nie zasługuje na seryo traktowania, Szukiewicz — w łeb! i w przepaść! i t. d.
Ten i ów z autorów ugodzony w czoło, ogłuszony świstem orzecha, zmiażdżony, zdenerwowany pisać przestaje — albo później pisząc — nie dowierza już sobie, lęka się, trwoży, co zgubnie oddziaływa na jego polot i potęgę twórczą.
A to wszystko sprawia taki gwiżdżący orzech z całą perfidyą z po za gałęzi rzucony.
Jedyna rada. — Niech publiczność w owych bezpłodnych krytyków, którzy sami nic nie byli w stanie stworzyć, którzy nie mają żadnego wykształcenia, którzy nic nie widzieli — nie wierzy, sama swój sąd zatrzyma i na żadne znawstwa się nie bierze. Nic łatwiejszego, jak stekiem szablonów ogłosić się „znawcą“. Autorom zaś dam jedną wypróbowaną radę.
Ponieważ — niestety! doszło do tego, iż z góry można wiedzieć, w którem piśmie autor może się spotkać z uczciwą, bezstronną i pouczającą oceną — te pisma czytać, inne, tam gdzie orzech kokosowy świszcze — nie brać do ręki. W ten sposób twórcy zachowają w całości nerwy, chęć do pracy, siłę i wiarę w siebie i wartość swoich dzieł...
Często bowiem — u samego progu może taki kastrat krytyczny zabić twórczość prawdziwego talentu, a czasem już autora stojącego u zenitu swych prac z całym dorobkiem lat kilkunastu — w grób — prawdziwy grób położyć...
Bo pamiętajcie panowie, biorący pięć centów od wiersza... i ferujący wyroki po restauracyach nocnych — w Krakowie jest mogiła, która skryła w sobie jedną z ofiar waszych elukubracyi krytycznych.
Mogiła ta dała „spokój wieczny“ temu, któregoście za pracę jego długoletnią ścierali w waszych moździerzach w proch.
Publiczność mu teraz stawiać będzie pomnik, wy także macie pomnik — a są nim orzechy kokosowe, które tak długo biły w duszę swojskiego autora, aż ją... zabiły.

Dąbrowa, 10 lutego 1902.
Gabryela Zapolska-Janowska.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.