Morituri/Część czwarta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po dość długiem oczekiwaniu nareszcie przybył, bardzo skromnie, à l’anglaise, ale z nadzwyczajnem staraniem wyekwipowany od stóp do głowy, pan Zygmunt Garbowski. Rachował on nieco na to, że zastanie księcia Roberta, a nierad był, gdy mu zapowiedziano, że do Warszawy na niewiadomo jak długi czas wyjechał. Szanowny stryjaszek Gozdowski, przerażony przybyciem tego pretendenta, o ile mógł, ręce od wszystkiego umywał i radził mu zaprezentować się generałowi.
W takim stanie, w jakim był dom Brańskich, przybycie młodego człowieka stawało się dość niewygodnem. Czuł to sam przybyły, lecz głowy ani humoru nie stracił. Zaprezentował się generałowi w jego mieszkaniu, a że zastał go przy zbrojach jeszcze, ofiarował się mu zaraz pomagać, jako wielki wszelkiej broni nowej i starożytnej miłośnik.
Zrazu stary był w pewnej obawie o swe drogocenne okazy, lecz gdy Zygmuś zaczął ze znawstwem opowiadać o Ambrasser Sammlung w Wiedniu i Rüstkammerze w Dreźnie, o świeżych muzeach broni, które widział zagranicą, książę Hugon rozchmurzył się i zdał na jego ręce bez obawy przypasowywanie sztuk luźnych. Spadłszy tu jak z niebios, w przeciągu paru godzin nadzwyczaj wiele zrobił, poprzekładał i stryjaszka w najlepszy wprawił humor.
Z nim razem potem zeszli na obiad, na którym szambelana nie było.
Księżniczka Stella wiedziała już o przybyciu pana Zygmunta i dosyć niespokojna ukazania się jego oczekiwała, mniej jednak przelękła, niż Antonina się spodziewała. Zygmuś, ów wesoły szaławiła, zmieniony był wielce, poważny i troskliwy o przyzwoite pokazanie się nadewszystko. Przywitał księżniczkę z uszanowaniem wielkiem. Spojrzeli sobie w oczy. Stella uśmiechnęła mu się dziękczynnie, a że generał zaraz zagadał, wychwalając zręczność gościa, który z nim zbroje ustawiał, rozmowa padła na tor obojętnych rzeczy i potoczyła się gładziutko po nim, nie zaczepiając o nic drażliwego.
Z nadzwyczajną ciekawością patrzyła panna Antonina na przybysza; chciałaby była coś w nim znaleźć niezupełnie odpowiedniego położeniu, ale nie mogła. Najsurowsze wymagania zaspokajał przykładnem nader obejściem się, w którem nic wymuszonego, zbytecznego, a zatem śmiesznego nie było.
Księżniczka powiedziała mu grzecznie, że się go już oddawna w Brańsku spodziewano.
— Nie chciałem być natrętnym, — odpowiedział — a przytem do tak uroczystych dni życia, jakiemi są dla mnie zawsze dni pobytu w tym domu, należy się duchem przygotować. Musiałem pracować nad sobą, by zrzucić skorupę starego człowieka, a przywdziać nową, odpowiednią.
— A jakaż była ta stara skorupa? — spytała Stella.
— Jaskrawa, niesmaczna, zbyt młoda; musiałem trochę zestarzeć — dodał Zygmunt.
— To szkoda! Młodość jest tak miła i droga!
— Jak jaka, pani, — rzekł Zygmunt — czasem, jak moja, wygląda karykaturalnie.
— Trochę się pan obmawiasz.
— O nie, pani, zresztą wolę, bym się trochę lepiej wydał potem.
Po obiedzie i urywanej przy nim rozmowie, księżniczka miała sposobność znalezienia się na chwilę przy oknie, sam na sam prawie z Zygmuntem, choć oko Antoniny każdy jej ruch śledziło i z poruszenia ust zdało się odgadywać wyrazy. Tej chwili użyła księżniczka, by Zygmuntowi podziękować.
— Dokazałeś pan cudu, — rzekła, podając mu rękę ze spojrzeniem pełnem rzewności — masz pan prawo do całej mojej wdzięczności i bądź pewien, że mu ją dochowam, że danego słowa dotrzymam... Zabaw pan u nas, poznajmy się lepiej wzajemnie.
Słowa te powiedziała cichutko i natychmiast wróciła do towarzystwa.
Zygmuntowi dosyć ich było. Wmieszał się do ogólnej rozmowy, a że mu na talencie nie zbywało, zabawił wszystkich żywemi słowy i dowcipem. Generał był zupełnie podbity.
Wieczorem, ponieważ zwykle szli wszyscy do szambelana, wyrobiono pozwolenie wprowadzenia pana Zygmunta, o którym książę Norbert od Stelli już słyszał wiele. Nie domyślał się jednak wcale książę, jaką tu ten gość odgrywał rolę.
Ponieważ w chwili wnijścia na pokoje szambelana generał się był pozostał za nimi, trafem księżniczka Stella prezentować musiała ojcu młodego Garbowskiego. Uchodziło to o tyle, o ile ona rolę gospodyni domu odgrywać musiała.
Szambelan przyjął go nader uprzejmie, przypatrywał się ciekawie i, jak był zwykł przy nowych ludziach, zaczął zaraz opowiadanie starych dziejów.
Zygmunt słuchał bardzo przykładnie. Wyzwany parę razy, odezwał się skromnie, ale śmiało. Nie było z kim grać... ofiarował się księciu do bilardu i dał mu wygrać, okazawszy jednak, że gra zręcznie i dobrze. Wszystko to były małe środeczki pozyskania sobie względów i uczynienia dobrego wrażenia.
Skaptował ostatecznie księcia pan Zygmunt, okazując nadzwyczajną biegłość w nauce heraldyki i genealogii, którą nabył, przeczytawszy umyślnie parę książek. Ze zdumieniem przekonał się książę Norbert, że znał związki główniejszych rodów, koligacje, domy panujące i stan ich dworów, urzędników wielkich i t. p. Oprócz tego z mnogich swych podróży miał młodzieniec zajmujące wspomnienia, których stary z przyjemnością słuchał. Zręcznym był też dotyla, że więcej napozór bawił starego, niż księżniczkę.
Wywiązał się z tej pierwszej próby tak zwycięsko, że stanowczo jakoś niezbyt mu przychylna panna Antonina znajdowała go nadto zręcznym.
— Zaczynam się go obawiać, — szepnęła księżniczce — zbyt jest na swój wiek rozumny, chłodny i wyrachowany.
Stella się roześmiała.
— Wolałabyś, żeby się znaleźć nie umiał?
— Tak, prawie.
— A ja nie, — szepnęła Stella, gdy obie w jej różowym pokoiku wieczorem zasiadły. — Spowiadam ci się ze szczerością, do której z tobą nawykłam. Tego, co w książkach nazywają miłością, nie czuję dla niego, nie wiem nawet, czy kiedy serce moje doznaćby mogło tego uczucia. Zestarzałam jakoś za wcześnie. W mojem położeniu pociesza to, że człowiek, który według wszelkiego podobieństwa pójdzie ze mną drogą życia, nie budząc we mnie płomienistej miłości, przynajmniej na szacunek zasłuży i będzie znośny.
— Ja bo podzielam zupełnie uczucie twe, droga Stello, — rzekła Antonina — wiem, że kochać go nie możesz, bo nadto kochasz wszystkich, byś jednego ukochać mogła, ale pragnę, ażeby on się w tobie kochał szalenie, a tego nie widzę.
— Byłoby niesprawiedliwością wymagać to po nim, czego mu dać nie można — dodała Stella. — Zresztą wybór mój, przymusowy, mógł być o wiele gorszym.
— Ja się tem pocieszam, że jeszcze z tego nic nie będzie.
— Dlaczego?
— Bo to nie od jednej księżniczki zależy, a rodzina nigdy na to nie zezwoli.
— Będzie musiała, bo ja słowa mojego dotrzymać muszę — stanowczo rzekła Stella.
Nazajutrz pan Zygmunt znowu bawił generała ranek cały, odwiedził Gozdowskiego, przyszedł przed obiadem na pokoje, jak domowy, jakby się z porządkiem tego regularnego żywota zupełnie już oswoił, bardzo był uprzejmy, ale nie natarczywy przy księżniczce, w którą się tylko wpatrywał, jak w obraz cudowny, potem z nią razem udał się do księcia szambelana i wieczorem bawił ich czytaniem, deklamacją, opowiadaniami, tak że czas zszedł bardzo żywo. Nawet panna Antonina przyznać musiała, że był wielce miły.
Lecz ktoby był wszedł w głąb człowieka, usiłującego się ze swywolnego nieco życia młodości przerobić nagle na przyzwoitego, ukołysanego już, salonowego panicza, znalazłby może, iż zakochany w księżniczki oczach i uroczej twarzyczce, a nawykły do niepomiernej swobody, straszliwie się męczył i nudził dla jej miłości. Umiał się zastosować do tego życia, rozumiał je, lecz zadowolić się niem dotąd nie potrafił. Czuł, że tu jakiegoś żywiołu brakło, życie objawiało się najpiękniejszemi stronami swemi, lecz tak skąpo i nieśmiało, tak wysznurowane i rozmierzone, iż żywszy charakter połowy swych sił i energji rozwinąć w niem nie mógł.
— Proszę też stryjaszka, — spytał drugiego dnia Gozdowskiego — czy ci państwo tak wiekuiście żyją spokojnie, połową tylko serc, ust i ducha?
— A zawsze! — odparł Gozdowski — i wtem cała tajemnica szczęścia, wielkie pomiarkowanie, miara, przyzwoitość we wszystkiem.
A la longue — rzekł Zygmunt — mogłoby to być trochę nudne... ale można się do tego przyzwyczaić, żyje się jak w pieluszkach.
— To właśnie cały wdzięk i smak tego życia stanowi — dodał Gozdowski, który doskonale się z niem godził.
— Wiekuista reprezentacja jakaś, ale doskonała, — szepnął Zygmunt — szkoda, że się trochę nie zmieniają dekoracje i że żywiołu dramatycznego za mało.
Gozdowski ramionami ruszył.
— Jesteś parafjanin.
— Ani słowa — odparł Zygmunt.
Trzeciego czy czwartego dnia, korzystając z zajęcia czemś panny Antoniny, dłuższą miał rozmowę z księżniczką, która, przemógłszy pierwsze zakłopotanie po przyjęciu młodego gościa, była już spokojna, naturalna i zupełnie sobą. Ani w jej twarzy, ani w mowie nie zagrało żywsze żadne uczucie... w łagodnych oczach błyszczała jedna zawsze dobroć anielska wyrazem słodyczy pełnym; w mowie nie poruszyła się żadna struna głośniej; myśli, które wyrażała, płynęły jasnym strumieniem, w którego głębinach żadna złocista rybka nie drgnęła.
Zygmunt, napróżno ożywiając się sam, starał się ją też pociągnąć za sobą; po krótkiej walce Stella, silniejsza od niego, niosła go w te światy, w których mieszkała, a do których on wchodził onieśmielony, przelękły, niemal upokorzony. Czuł się przy niej zbyt ziemską istotą i wstydził, że tak mu ciężyła ta Adamowa glina, gdy Stella była tak przezroczysta i bezcielesna.
Pomimo to godzili się doskonale z sobą i bawili rozmowami o wszystkiem, jakby wypróbować chcieli, czy o wszystkiem też podobne mają pojęcia.
Czasem się one nie godziły, była chwila jakiegoś oporu i niby walki, poczem Zygmunt, podbity, łatwo ustępował.
Wieczorem któregoś z dni następnych, gdy pan Zenon zaprosił do siebie Garbowskiego, chcąc nieco ulżyć Brańskim, stary szambelan prawie po młodym gościu tęsknił i upominał się o niego.
Zenon czy sam dla siebie, czy namówiony przez siostrę, widząc go tak jakoś poważnym do zbytku i jakby onieśmielonym, począł badać Zygmunta, znając jego otwartość.
— No, jakże ci idzie, panie Zygmuncie?
— Jak nie można lepiej! Księżniczka — to prawdziwy anioł, ale między nami powiedziawszy, jej złociste skrzydła napełniają mnie oprócz miłości jakimś strachem.
Śmiać się zaczął Zenon.
— A widzisz? — rzekł. — Byłem tego pewny.
— Nie stoimy na jednym planie — dodał Garbowski. — Ja na tę drabinę aniołów nie mogę się wdrapać, a próżno oczekuję, ażeby ona trochę zeszła ku mnie.
— Jednakże nie możesz się skarżyć, jest dla ciebie tak miła i dobra!
— Że padam przed nią na twarz! Ale gdyby też choć raz mnie połajała, zdaje mi się, że kochałbym ją mocniej jeszcze. Jestem w tem położeniu, jak owe dantejskie dusze w czyśćcu, jak poeta sam, gdy je chciał czule uścisnąć: chwytam urocze widziadło i ręce moje wracają mi na własne ramiona.
— W istocie księżniczka jest istotą tak powietrzną — rzekł Zenon.
— Jakże tu ją wprowadzić w to życie, tak niestety kantowato rzeczywiste? — odparł Zygmunt.
Na to nie odpowiedział mu Zenon, zagadali się wesoło o czem innem.
W kilka dni Garbowski oświadczył, że będzie musiał pojechać. Księżniczka była sama z nim, układając bukiet kwiatów zimowych. Spojrzała nań przenikliwie.
— Czego się pan tak śpieszysz, — rzekła łagodnie — tyle jeszcze do powiedzenia mamy. Ja przynajmniej...
— O pani, — zawołał Zygmunt smutnie — ja miałbym nierównie więcej pewnie, lecz na ustach mi mrą wyrazy. Tyle jest rzeczy, któremi bałbym się obrazić jej uszy.
— Obawa niepotrzebna, — dodała księżniczka — nawet panna Antonina znajduje, że pan jesteś do zbytku trwożliwy. Ale... jedź pan, jeśli chcesz, może śmielszym powrócisz... tylko — obejrzała się wkoło — ażebyś pan o mnie nie zapomniał i miał zakład mej dobrej woli w dotrzymaniu mu słowa... weź pan tę ode mnie małą pamiątkę.
To mówiąc, podała mu różyczkę zerwaną, a na jej łodydze mały z turkusem pierścionek.
Takiego szczęścia nie spodziewał się Zygmunt, a że kochał, a raczej ubóstwiał Stellę, o mało nie padł na kolana przed nią. Oczyma księżniczka zabroniła mu tego ruchu, któryby nadto zdradzał rozmowę.
— Daj mi pan wzamian jaką obrączkę, — rzekła — chcę ją mieć, abym czuła zawsze, com panu winna i jakie mam dlań obowiązki.
Zygmunt zdarł z palca obrączkę jakąś jedyną, którą nosił, i całując rękę księżniczki, włożył ją na jej palec.
Stella spojrzała nań z anielsko-spokojnym uśmiechem, nie zarumieniwszy się nawet, skinęła mu główką i powoli odeszła ku Antoninie.
Były to więc zaręczyny, a raczej zaręczenie, że wiara dochowana mu będzie, zależało tylko od niego zostać szczęśliwym, a drżał biedny Zygmunt! Wróciwszy do mieszkania, padł w krzesło, zadumał się, nie czuł prawie godnym tego, co go spotkało.
W pierwszych chwilach piął się zuchwale do tego szczęścia, teraz przerażało go ono. Stary Zygmuś walczył w nim z młodym panem Zygmuntem. Wyrywał się stąd, aby odetchnąć w innej atmosferze piersią całą, tu dusiło go coś, sam nie rozumiał siebie.
A przecie był szczęśliwy... kochał, śniły mu się te wlepione w niego oczy pełne wyrazu, w które patrząc, wieczność było można przemarzyć. Zygmunt się pytał, czy też życie w nich przeżyć było można.
Mówiły one wiele, wiele, ale... o miłości ani słówka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.