Morituri/Część czwarta/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Morituri |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arct |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W chwili wyjazdu pana Zygmunta, niespodziewanie otrzymał pan Gozdowski list od dziedzica nowego klucza Podmoszczańskiego, który w wyrazach bardzo grzecznych żądał od niego rozmowy w przedmiocie procesu, istniejącego między Brańskiem a jego dobrami o granice. Gozdowski ani przypuszczał, żeby ten nieboszczyk mógł odżyć. Z obu stron milcząco się oddawna ugodzono o pewne używalności i, choć nic rozstrzygnięte nie było, spór zdawał się umorzony. Pan Felicjan Zembrzyński wzywał na konferencję. Nie chcąc go fatygować, plenipotent, zabrawszy papiery, pojechał do niego.
Podmoszczański dwór, jak wiele innych, na starej bardzo, resztkami wałów obwiedzionej sadybce stojący, obszerny, opuszczony, zaczynał się dopiero restaurować potrosze. Od lat kilkudziesięciu tylu w nim różnych ludzi gospodarowało, iż ze wszystkich po nich śladów, najróżnorodniejsza stworzyła się budowa. Część jej murowaną, najporządniejszą, zajmował nowy dziedzic, dosyć się wygodnie i nawet kosztownie urządziwszy meblami, sprowadzonemi z Warszawy. Sług nie brakło... Wysiadając z powozu, ujrzał kogoś Gozdowski tak podobnego do Jałowczy, że gotów był przysiąc, iż tego podejrzanego włóczęgę tu widział znowu.
Pan Zembrzyński przyjął z przesadną grzecznością plenipotenta.
— Nie moja to wina, iż muszę pana dobrodzieja łaskawego fatygować. Spadł na mnie ten niemiły ciężar po przeszłych dziedzicach; radbym się go, a razem i procesu, zbyć jak najrychlej. Czybyśmy o tę dyferencję ułożyć się jakoś zgodnie nie mogli? Ja zgóry zapowiadam, że do ugody wszelkiej, możliwej, chętnie obie wyciągam ręce.
— My też — zawołał Gozdowski.
— Chwałaż Bogu! Rozpatrzmy się w interesie gruntownie i rozstrzygnijmy.
Przy winie, herbacie, owocach i wcale pańskiem przyjęciu, podanem na pięknych, nowiuteńkich srebrach, wszczęła się tedy rozmowa o dyferencji.
Rzecz przedstawiała się nadzwyczaj jasno i prosto według Zembrzyńskiego. Książęta Brańscy powinni byli odstąpić od nieprawnie trzymanych lasów i łąk, a poczciwy dziedzic dla świętego spokoju z wszelkich o długie przetrzymanie własności swej pretensyj kwitował.
Gozdowski osłupiał. Napróżno starał się dowieść, że zupełnie odwrotnie w jego przekonaniu podmoszczańscy dziedzice trzymali nieprawnie znaczną część borów brańskich, że książęta mogli prędzej daleko rościć sobie prawo do wynagrodzenia i t. p. Acz bardzo grzecznie rozprawa o tę granicę trwała dopóźna wieczorem, a skończyła się tem smutnem przekonaniem plenipotenta, że z nowym dziedzicem, który tak się zdawał do ugody pochopny, nic na drodze pokojowej zrobić się nie da.
Wnosił Gozdowski, by kończyć kompromisem przez osoby wybrane z obu stron i przez obie strony wyznaczonego superarbitra, ale Zembrzyński uchylił się od tego pod pozorem, że, będąc tu homo novus, mało zna ludzi, wybraćby ich nie umiał i nie ośmieliłby się fatygować. Koniec końcem z bólem serca, mimo najgłębszego szacunku dla czcigodnego domu książęcego, chociaż miłośnik pokoju i zgody Zembrzyński, bijąc się w piersi, prawie ze łzami utrapienia zapowiedział, że będzie zmuszony sprawę tę oddać trybunałom do rozstrzygnięcia.
Gozdowski już na samem wyjezdnem wstrzymał się jeszcze, chcąc bliżej wyrozumieć, od czegoby przeciwnik nie odstąpił; lecz pretensje były tak olbrzymie i przesadne, że o roztrząsaniu ich myśleć nawet nie było podobna. Zembrzyński domagał się prawie całych lasów, należących do Brańska, zawierających ogromne sianożęcia, część towarnego boru, kilka osad kolonistów i t. p. Odjęcie tego spornego obszaru znaczyło tyle, co utrata połowy Brańska. Mogło się zdawać, że tylko dlatego żąda tak przesadzenie wiele, aby coś otrzymać, lecz dokumenty, które składał, przekonywały, że na serjo myśli proces, z dodatkiem jeszcze pretensyj z posiadania wynikłych, rozpocząć. Opłakiwał tę smutną ostateczność, w którą został wtrącony nabyciem, pan Zembrzyński, lecz — Cóż? — mówił. — Zapłaciłem drogo, rachowałem na to, obowiązek każe dochodzić. — I znowu zaklinał się i protestował, iż zadawał gwałt uczuciom swoim.
Plenipotent odjechał późno, zamyślony, trochę zmitrężony tem wszystkiem, nie chcąc jednak uwierzyć, ażeby rzecz groźną być mogła.
Upłynął tydzień spokojnie. Zembrzyński listem jeszcze raz wezwał do układów. Gozdowski pojechał i trafił na te same niezłomne żądania; rozeszli się sucho i zimno.
W kilka dni wyszły pozwy, proces był wytoczony. Ze zwykłą sobie powolnością Gozdowski, niewiele o to dbając, napisał do plenipotenta, posłał mu papiery, notaty i spał spokojnie... tak spokojnie, że nagła wiadomość o szybko jakoś bardzo zapadłym wyroku pierwszej instancji, w której książęta najzupełniej pobici zostali, piorunem go raziła.
Wyrok ten skazywał na przywrócenie dawnych granic, mapami z 1612 roku wskazanych, na koszta i mającą się ocenić indemnizację.
Nic to nie znaczyło, boć zostawały niezliczone apelacje z powodu formy i treści, można się było lat piętnaście wodzić po sądach, wszakże jeden zły wyrok już jest bardzo szkodliwym w sprawie prejudykatem.
Gozdowski, który o tem dotąd nikomu nic nie wspominał, wzburzony poleciał na radę do Zenona. Ten, przejrzawszy dokumenty za i przeciw, sprawę znalazł zawikłaną i niedobrą. Za tych czasów, gdy możniejszym wolno było prawie wszystko, co siłą poprzeć mogli, dopełniono najazdu na klucz Podmoszczański, pod pozorem błahym i nieuzasadnionym. W ciągu wieków prowadzone procesy świadczyły wymownie, że Brańscy mieli za sobą wpływy, moc, protekcje, ale sprawiedliwość była po stronie przeciwnej.
Zenon nie mógł tego utaić. Przedawnienie stanowiło jedyny argument za nimi.
— Wiesz pan co, — rzekł Zenon — nie wątpisz pewnie o mojem przywiązaniu do domu książąt, gdyby mi jednak sprawę sądzić dano, musiałbym ją przeciwko nim osądzić.
— To nie może być! — zakrzyczał Gozdowski. — Pan masz jakieś przesadzone, dziwaczne idee! Dwieście lat posiadania!
— Choćby trzysta lat nie zmienia natury rzeczy i, co było niesłusznie zagarnięte, nie staje się prawą własnością.
Zebrano konferencję przyjaciół i prawników. Zdania były podzielone, wszyscy jednak godzili się na to, że Zembrzyński, który pieniędzmi sypał, sprawę wygrać może i że niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie.
Popłoch padł na Gozdowskiego, generał śmiał się i ramionami ruszał.
— Dwieście lat trwa sprawa, dwieście lat będzie trwała. Strachy na Lachy, niema się czego trwożyć.
Tak to się ukołysało jakoś, a tymczasem niezmiernie czynny i zabiegliwy Zembrzyński pozywał a pozywał. Plenipotent lubelski z flegmą, rachując tylko na przeciągnięcie procesu rozmaitemi wykręty, wymykał się na wsze strony, jak zając przed psami, powracający do swej kotliny, aby ich obałamucić.