Morituri/Część czwarta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Księcia Roberta zpowrotem nie było. Podwójna siła trzymała go w Warszawie: piękne oczy hrabiny Natalji, w które się codzień — choć zdala — mógł wpatrywać, i nadzieja ożenienia, ku któremu ona go popychała sama, całemi siłami starając się, ażeby przyszło do skutku. Pomimo to kochała go, lecz miłość ma swe niepojęte dziwactwa i szały. Zdawało się jej, iż serca Roberta pewniejsza będzie, dając mu za żonę kobietę, której kochać nie mógł. Pragnęła przytem oczyścić się, uspokoić na duchu. Przyjmowała go codzień, lecz żeby nie dać się dawnej namiętności obudzić, wyrachowywała bacznie, ażeby kogoś przy sobie mieć zawsze, aby go odzwyczaić od poufałości i nazwyczaić do spokojnego stosunku, podobniejszego do starej przyjaźni, niż do zgasłego wulkanu. Starania hrabiny, same z siebie szczęśliwe, ojciec Alfonsyny, zupełnie teraz nawrócony, popierał dobrowolnie.
Robert zaproszony poszedł raz pierwszy z ceremonjalną wizytą. Zastał, jakby umyślnie, tylko pannę i nauczycielkę, które go przyjęły, jakby wczoraj rozstał się z niemi. Hrabianka podała mu rękę, zaczęła rozmowę od rzeczy obojętnych, wpadła w humor wesoły, dziwnie wesoły, a gdy przypadkiem wyszła miss Burglife, nader czule patrząc w oczy księciu, szepnęła mu pocichu, że się spodziewa częściej go widywać.
Czułość ta raczej mogła odstręczyć Roberta, niż przyciągnąć. Pojmował on ożenienie urzędowe, zimne, obrachowane ze stron obu, lecz do wysiłku i kłamanego przywiązania nie czuł się zdolnym. Czegóż przecie nie zrobi, kto jest zmuszony? Przyjął to wszystko, podziękował i przyrzekł, że będzie posłuszny.
Miss Burglife nie powracała tak długo, aż wszystkie materjały rozmowy zostały wyczerpane. Alfonsyna wypowiedziała, co tylko sobie wprzódy przygotowała i postanowiła mówić.
Razem prawie z guwernantką ukazał się ojciec, wracający z miasta, czuły, serdeczny, gorący, duszący w uściskach. Już wychodzącego Roberta osadził znowu, jął opowiadać o Warszawie, narzekać na młodzież, skarżyć się na towarzystwo, mówił o Brańsku, dopytywał o wszystko.
Odbyła się ta pierwsza wizyta, jak tylko Robert mógł zapragnąć; od tej jednak bytności powiedział on sobie, że choćby składało się jak najpomyślniej, przyśpieszać nie będzie stanowczego oświadczenia i da się powoli rozwinąć całej tej nieszczęsnej sprawie, nie popychając jej do końca.
W tym celu napisał do Brańska do generała list, w którym mu oznajmił, iż dla interesów przybywszy do Warszawy, zastał tu jeszcze hrabiego z córką, że najdziwniej złożyło się spotkanie, pojednanie, że Mościński, pełen skruchy, stara się naprawić błąd popełniony i t. p. Zapytywał razem generała, czyliby, w razie jeśli to się da bez najmniejszego ubliżenia honorowi domu uczynić, nie należało odnowić myśli pierwszej, dla ocalenia na przyszłość Brańska od gróźb i katastrof. Dodawał, że ze swej strony, jak wprzódy, gotów był to uczynić, tak dziś nie ma nic przeciwko temu, głównie na oku i sercu mając interes i przyszłość rodziny. Dawał do zrozumienia jeszcze, iż dlatego w Warszawie pobyt swój przedłuży, prosząc, by ojca przygotował i t. d.
Podobny list napisał i do Stelli, ale w tonie chłodno-żartobliwym, niby wesołym, w istocie bolesnym. Siostry serce czytało go, tak dalece rozumiejąc, iż łzy miała w oczach, wyciśnięte tym dowcipem. Może też własne położenie przygotowało ją do lepszego pojęcia uczuć księcia Roberta. Panna Antonina, która ten list chciwiej niż księżniczka przez ramię jej pożerała oczyma, prawie nim była uszczęśliwiona. Znać obawiała się ona czegoś innego w Warszawie i Alfonsynę witała jak anioła-wybawcę.
Po wyprawieniu listów, ułożywszy sobie tak życie, aby większe pół dnia mógł spędzić u hrabiny Natalji, wchodząc i wychodząc niewidziany, książę Robert prowadził konkury, nieobjawione jeszcze urzędownie, z flegmą człowieka, któremu do celu nie pilno. Odwiedzał hrabiego, schodzili się w znajomych domach; Alfonsyna czasem ośmielała się nakazywać księciu, aby się w jej loży w teatrze znajdował. Kompromitowano go widocznie, starano się skłonić naostatek do oświadczyn, ale książę Robert udawał bojaźliwego i nieośmielonego. Ile razy hrabia rozmowę zawrócił w stronę, która do celu doprowadzić mogła, książę wymykał mu się zręcznie.
— Bardzo teraz go trzeba natchnąć odwagą, — mówił Mościński do przyjaciela Aurelego — bo widocznie lęka się nas, niedowierza, nieradby zerwać, a nie śmie stanowczo nic rzec. To moja wina, bom go strasznie obcesowo odegnał; teraz czasu trzeba, żeby się to naprawiło. Alfonsynie też nie wierzy, no... ale jakoś to dobijemy, dobijemy!
I zacierał ręce Mościński, pewien, że zręcznie doprowadzi do skutku, gdy sam zechce.
Szambelan dowiedział się od brata o wznowionym projekcie nietylko z podziwieniem niezmiernem, że Robert mógł coś podobnego uczynić, lecz z oburzeniem przeciwko myśli zbliżenia się do familji, która raz śmiała Brańskich obrazić. Zaczerwienił się, rozgniewał i chciał, ażeby generał pisał natychmiast do Roberta, by powracał, zakazując mu wszelkiego z Mościńskimi stosunku. Trzeba było dni kilku wspólnych usiłowań Stelli i generała, ażeby zwolna ukołysać, uspokoić i przekonać szambelana, iż to familji najmniejszej ujmy nie czyni, gdy strona przeciwna sama się stara ją przebłagać, czując głęboko winę swoją. Zostawiono więc rzeczy in statu quo, spuszczając się na księcia Roberta, który najlepszym mógł być sędzią w tej sprawie. Bądź co bądź, szambelan już temu rad nie był i mówić o tem nie lubił.
Po odjeździe pana Zygmunta, kilka tygodni słychać o nim nie było. Gdy zjawił się znowu, Stella przyjęła go, jak starego znajomego i przyjaciela, szukając w jego oczach wyrazu uczucia, z którem powracał. Lecz w pierwszej chwili, ujrzawszy go, spostrzegła na nim grubą żałobę i pobladła.
— Kogo pan straciłeś? — zawołała ze współczuciem serdecznem.
— Ojca! — odparł Zygmunt ze łzą w oku.
— My nic o tem nie wiedzieliśmy!
— Był to człowiek prosty, cichy, o którym wogóle świat wiedział mało; ale dla mnie był on wszystkiem, od czasu gdym matkę stracił. Teraz go dopiero oceniać się uczę, bośmy dawniej nieraz się z sobą ucierali. Pracując do ostatniej chwili, skonał na moich rękach, jeszcze troszcząc się o mój los i o mnie tylko.
Zygmunt ciągle łzy miał na powiekach. Stella z uczuciem uścisnęła jego rękę.
— Sam teraz jestem na świecie — rzekł.
— Mylisz się pan, — dodała pocichu — jest nas dwoje, bo ja pana nie opuszczę.
I pokazała mu pierścionek.
Zygmunt rękę jej ucałował, ale był dziwnie jakiś nieswój, pomieszany, smutny, co naturalnie śmierci ojca najwłaściwiej przypisać było. Obudziła ona w Brańsku powszechne współczucie dla Zygmunta i szambelan, rad z jego przybycia, prosił go sam, ażeby dłużej zabawił a starał się smutne rozerwać myśli.
Nie posądzał on wcale Garbowskiego, aby miał jakie projekty; śnić mu się to nawet nie mogło, wiedział, że był jedynakiem i bardzo majętnym, lecz dość było pokrewieństwa z Gozdowskim i nazwiska pospolitego, aby myśl wszelką odpędzić.
Stella, zdając się mieć na sumieniu spełnienie swego przyrzeczenia, obawiała się oporu ze strony ojca, przewidywała go, rachowała wszakże na przywiązanie jego do niej, na wpływ, jaki miała, na swą stałość. Zdawało jej się, że tę kampanję należało zawczasu przynajmniej rozpocząć i przygotować się do niej. Gdy Zygmunt przybył powtórnie, Stella, mówiąc o nim przed ojcem, zaczęła go bardzo chwalić. Ojciec potakiwał. Ośmielona tem, drugiego dnia rzuciła coś o tem, że jego bywanie w Brańsku mogło dać do myślenia, iż miał jakieś zamiary.
— Masz słuszność, — odparł stary, śmiejąc się — mnie to też na myśl przychodziło, il y a anguille sous roche, jestem pewny. Musi się chcieć starać o Antoninę. Dlaczegoż nie? i owszem, będzie to partja bardzo dobrana i wielce stosowna.
Szambelan ani przypuszczał, żeby Garbowski wyżej sięgnąć się ważył.
Zmiarkowawszy to, Stella zamilkła.
— Jeżeliby to przychodziło do skutku, bo nie rozumiem, dlaczegoby znów tak porządnego i miłego człowieka Antosia miała odrzucać, będziemy mieli trochę na te ciężkie czasu kłopotu, bo Antoninie i wyprawę musimy dać, i jakiś pieniężny podarek. Nigdy żadna panna z naszego domu nie wyszła, nie będąc przez nas wyposażoną.
Stella milczała, nie śmiała nawet podać już myśli tej, z którą przyszła, trzeba było rzeczy biegowi właściwemu zostawić. Zygmunt też nie nalegał, a roczna po ojcu żałoba sama z siebie na ten czas o małżeństwie myśleć nie dozwalała. Panna Antonina, zawsze przeciwna związkowi, znajdowała, że to było bardzo, nadzwyczaj szczęśliwe.
Zabawiwszy dni parę, pod pozorem pilnych teraz spraw majątkowych, Zygmunt wyjechał. Na wyjezdnem Stella podała mu rękę, pokazując pierścionek.
— Wracaj pan, — rzekła — wracaj; zabaw dłużej, ale nie odwykajmy od siebie, nie zapomnijmy o sobie. Cięży mi na sercu dług mój, chciałabym go sercem wypłacić, uczyń to pan możebnem. My się za mało znamy, my mamy tyle do mówienia ze sobą i tyle do przezwyciężenia trudności!
Mówiąc to, spuściła oczy.
Zygmunt przyrzekł wrócić jak najprędzej.
Mamyż objaśnić tu, dlaczego tak teraz był coraz mniej śmiały, coraz bardziej wahający się? Przyczyny tego fenomenu już w samym jego charakterze istniały. Natura ta ognista, zamiłowana w swobodzie, z trudnością mogła się poddać tym formom towarzyskim ostudzającym i wymaganiom Stelli, która z anielską swą słodyczą i spokojem chciała w nim mieć podobnego do siebie człowieka. Miłość byłaby może dokazała choć chwilowo tego cudu i przeobrażenia, gdyby z niewiadomych nam przyczyn wpływ panny Antoniny nie podziałał także na Zygmunta. Towarzyszka Stelli znała ją od dzieciństwa, przenikała myśli, zgadywała uczucia, czytała w nich jak w otwartej księdze, i przerażona była wielkością ofiary, której postanowiła dokonać. Wiedziała ona najlepiej, że Stella nie miała wstrętu do Zygmunta, ale go nie mogła kochać, że usiłowała się zwyciężyć, przemóc, zmusić do poświęcenia. Postanowiła więc Antonina przemówić do młodego serca, do szlachetności Garbowskiego, aby przynajmniej odwlec spełnienie nieodwołalne przyrzeczenia. Stella, lękając się sama siebie, wiązała się słowem i pierścieniem, Antonina usiłowała wytłumaczyć to Zygmuntowi i wmówić w niego, że on takiej ofiary przyjmować nie może, nie powinien.
— Jeśli ją pan istotnie kochasz, to ją kochaj tak jak ona warta... idealną miłością... zdaleka... a że ona pana nie kocha... że go tylko szanuje, na to przysiąc mogę.
Wracała tak często do tego tematu panna Antonina przy każdej podanej sposobności, iż wkońcu obudziła w Zygmuncie chęć uczynienia też ofiary ze swej strony. Ale serce go trzymało, może trochę próżności, może nieco nadziei. Stella była tak anielsko piękna, a człowiek jest tak zawsze słabym człowiekiem!
Zygmunt chciał być bohaterem, a czuł, że na niego nie urósł, wahał się, przeciągał ten stan niepewności, jednego dnia postanawiał dokonać ofiary, drugiego odkładał ją, aby mieć prawo jeszcze... choćby marzyć.
Wśród tych uczuć śmierć ojca wstrząsnęła nim i ostatecznie wyleczyła go z resztek dawnej lekkomyślności, w której czasem szukał pociechy i odurzenia. Zgrai byłych przyjaciół, którzy się zbiegli na łup, pewni, że go objadać, opijać i odzierać będą, dał grzeczną odprawę. Stał się do niepoznania innym. Szalona wesołość nagle przeszła w równie głęboki smutek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.