<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Moskal
Podtytuł Obrazek z r. 1864
Wydawca Biblioteka Dobrych Książek
Data wyd. 1938
Druk Druk. Diec. w Łomży
Miejsce wyd. Łomża
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


∗             ∗

W ciemnej izdebce, przed obrazem ukrzyżowanego Chrystusa, przed Częstochowską Maryją, klęczały trzy niewiasty. Bliżej wizerunku, przed którym paliła się lampa dwie młode, za nimi zapłakana staruszka ze złożonymi rękami.
Lenia podtrzymywała Magdzię, która co chwila słabła i opadała na ziemię, i jej brakło sił, ale miłość ku siostrze wydobywała z niej ostatki życia. Wśród gorącej modlitwy, strumień łez i wybuch łkania nagle przypływał, szept cichy zmieniał się w jęk żałosny. Naówczas starsza kobieta chwytała Magdzię i powtarzała jedne tylko słowa:
— Dziecię moje, módl się, Bóg czyni cuda, on swoich wiernych nie opuszcza, wiara uzdrawia i wskrzesza, modlitwa niebiosa przebija!
— A! dla nas, wołała w rozpaczy Magdzia, nie ma Boga, nie ma litości; niebiosa są zamknięte, Matka miłosierdzia głuchą! Daniśmy na pastwę nieprzyjaciołom naszym!!
Dziecię moje, nie bluźnij! módlmy się, módlmy, przerywała staruszka, dźwigajmy krzyż Zbawiciela, a gdy pod nim jak on padniemy, podnośmy się co rychlej! I on trzykroć upadał, a poszedł na męczeństwo!
Magdzia padała na ziemię i zanosiła się od płaczu. Wtem Lenia, która dotąd mężniejszą była i podtrzymywała siostrę, pobladła spojrzawszy przez okno i zaczęła drżeć. Na szarym tle chmurnego nieba, wśród placu przed domkiem, żołnierze i kilku cieślów budowali rusztowanie. Dwa słupy wbite już w ziemię, wciągano belkę poprzeczną — hałasując i krzycząc, jak zwykle przy robocie.
Serce Leni przeczuło, że ta dziwna budowa była szubienicą dla Naumowa, męstwo opuściło ją całkiem, poczęła płakać także.
Dwie siostry uścisnęły się, głowy składając na swych piersiach i łkały, razem jedną boleścią. Jękom tym towarzyszyła piosenka żołnierzy dzika, aż to dochodząca z placu, na którym budowano szubienicę, niekiedy wśród ciszy słychać było uderzenia siekiery i młota.
Scena ta była pełna tragiczności straszliwej, tu konanie boleści i modlitwa, tam pijany szał urągający się cierpieniu i śmierci, tu prośba do niebios gorąca, tam szyderstwo z nieba, z Boga i sprawiedliwości, tu ofiara, tam tryumf nieludzki, szatański...
Lenia nie miała odwagi, ani siły pójść i okno zasłonić, aby siostrze śmiertelnego widoku oszczędzić, ale z za łez dawała znaki staruszce, która ich zrozumieć nie mogła.
Wtem zapukano do drzwi i wszedł powoli baron, mierząc oczyma zakrwawionymi tę scenę, do której go dotąd życie nie przyzwyczaiło...
Kobiety spojrzały ku drzwiom, dosyć u nich było munduru moskiewskiego, aby je przerazić, ale poznały twarz przyjazną jednego człowieka, który miał odwagę nie urągać się boleści. — Cóż by na to powiedział dostojny koryfeusz dziennikarstwa, pan Katków, (co za nazwisko dla całą gębą kata) — gdyby go zobaczył! on, co jednym pióra zamachem dla mniemanej wielkości Rosji poświęca wszelkie prawo ludzkie i Boże, dla którego cnotą jest wytępianie, a zasługą bezlitosne barbarzyństwo! Zaprawdę, jeżeli wielkość przyszła imperium rosyjskiego ma się zbudować na trupach, mogiłach i zatarciu uczuć najszlachetniejszych — godną będzie tego państwa Cezarów! Lecz przyjmież naród rosyjski na swe barki to brzemię ohydy i sromoty? nie odezwie się w jego sumieniu głos oburzenia i zgrozy, że tym kamieniem przywalają grób jego przyszłości?
Kniphusen patrzał długo, nie mogąc przemówić słowa, stał z takim poszanowaniem jak przed ołtarzem Boga w kościele: serce mu biło, powieki zwilżyły się znowu, czuł, że się odradzał, a cierpiąc, doznawał jakiejś nieznanej mu dotąd rozkoszy, pojmował, że się przez ten ból oczyszczał i podnosił, chociaż wiedział, że odrodzenie to nie potrwa, że jutro może sam się uśmiechnie i splunie, myśląc, jak był przez kwadrans poczciwym.
— Pan Bóg was wysłuchał — rzekł do sióstr z cicha — przynoszę wam jeżeli nie dobrą, to choć kroplą pociechy osłodzoną nowinę... Pani, będziesz mogła widzieć się, a nawet pozostać z Naumowem, jenerał zgodził się na prośby córki, aby wam potajemnie w więzieniu dano ślub... Niestety! w pozwoleniu tym wszakże jest jeszcze jedno bolesne szyderstwo losu, dodał: nie wiem czy potraficie z niego korzystać, jest warunek, który wam przykrym być może.
Magdzia mówić nie mogła, drżała, Lenia podchwyciła za nią.
— Jakiż warunek? jaki?
— Naumów, ciągnął dalej baron, jest, lub był prawosławnym, wymagają tego, aby pop, kapelan pułkowy, nie kto inny ślub dawał.
Kobiety spojrzały po sobie pomieszane.
— Rozumiem, jak dalece to dla was może być bolesne, kończył baron, ale mi idzie o to koniecznie, abyście wy mogli pozostać z Naumowem... dowiecie się później dla czego — proszę was, przyjmijcie to pozwolenie, nie odrzucajcie go... przekonacie się, że mam powody przy tym obstawać.
To mówiąc, błagająco na nie poglądał.
— Ale ja się zgadzam na to, porywając się nagle z ziemi — zawołała Magdzia, będzie to dla mnie jeśli nie błogosławieństwo kapłana, to zawsze błogosławieństwo człowieka... Jeśli w ten sposób zbliżyć się mogę do niego, pocieszyć go i pokrzepić...
Staruszka, gorliwa katoliczka, zacięła usta.
— Ale małżeństwo nie będzie ważne?... — rzekła.
— Przed Bogiem dane słowo, podane i ściśnione ręce, w obliczu nieba wymówiona przysięga wystarcza... — zawołała Magdzia — prowadźcie mnie, prowadźcie, idę, jestem gotowa...
— Czekajcie chwilę — przebąknął, wahając się baron, który czuł potrzebę przygotowania nieszczęśliwej do widoku narzeczonego skatowanego niemiłosiernie i na pół już tylko żywego — Naumów, muszę was uprzedzić, jest chory... lepiej od razu powiedzieć wam prawdę, jest okrutnie zbity...
Krzykiem tylko odpowiedziały mu kobiety...
— Męczono go! ach! przeczuwałam, — zawołała, ręce załamując Magdzia — ale powiedźcie mi, przecież nie spodlił się? — nie zdradził? — nie wydał nikogo?
— O! nie! — przerwał baron żywo, wytrwał po bohatersku...
— A! o to mi szło najwięcej — krzyknęła rozgorączkowana kobieta — umrzeć to nic, ale trzeba umierać godnym sprawy, której się poświęciło życie. On święty! on wielki! jam szczęśliwa, tak jak w przeddzień śmierci być można... jam spokojna!!
Baron popatrzył na nią i skłonił głowę, takiej kobiety nie widział w życiu. Nie było to wypieszczone dziecię zgniłej pseudo cywilizacji moskiewskiej, ale bohaterka tych czasów, które nam dziś, handlarzom i spekulantom wydają się głupią bajką. Gdyby umiał klęczeć, byłby ukląkł przed nią i modlił się jak do świętej.
— Chodźmy, rzekła Magdzia żywo, chodźmy!
— Ale jest jeszcze jeden warunek, niestety! dodał zwiastun złej doli. — Jenerał obawia się, aby cała ta historia ślubu nie oddziałała na umysły, aby sam wasz widok nie przypominał tragedii tej wyegzaltowanemu narodowi i mocniej jeszcze nie egzaltował... Pani będziesz musiała... potem pozostać w więzieniu i pojechać na wygnanie do Rosji.
— A! po cóżbym tu pozostać miała? odparła obojętnie Magdzia, aby płakać nad mogiłą? O! bez moich znajdą się tu łzy na mogile, jeśli ją usypać pozwolą, inne oczy patrzeć będą na zgliszcza i groby, najlepsza część narodu poszła już tam... wybrani nasi, najdrożsi, pójdę i ja! pójdę za nimi... z nimi... pójdę z ochotą.
Baron stał z wyrazem poszanowania i zdumienia. Lenia płakała i całowała siostrę, staruszka modliła się i jęczała.
— Chodźmy! powtórzyła Magdzia, chodźmy co prędzej, godziny, chwile, sekundy policzone są drogie, prowadź mnie pan... Leniu, bądź zdrowa, jam już szczęśliwa, nie płacz nade mną, jam szczęśliwa!
I uścisnąwszy siostrę rzuciła się raczej, niż poszła ku drzwiom, a baron podążył za nią przejęty. Oko jego w tej chwili padło na budującą się przed domkiem szubienicę od której robotnicy odchodzili, zadrżał, nie można bowiem było uniknąć jej widoku, co gorzej, ścieżka wydeptana przez plac wiodła koło niej. Chciał Magdzię przeprowadzić inną drogą, ale dziewczę szło szybko i wyprzedziło go. Oko jej nie rychło padło na to białe rusztowanie, od którego śpiewając odchodzili cieśle i żołnierze, na okół walały się trzaski i porozkopywana ziemia, zaledwie ujrzała je Magdzia, rzuciła się z krzykiem ku niemu i padła na kolana.
Instynkt pobożności raczej niż myśl ugiął jej kolana, pochyliła głowę, zaczęła modlić się płacząc. Potem schwyciła jeden z rozrzuconych kawałków drzewa i schowała go pod chustkę.
— Chodźmy! wybąknęła niewyraźnie.
Baron chciał podać jej rękę.
— Panie, rzekła, dziękuję ci, ale nie mogę przyjąć twej dłoni, pójdę o własnych siłach, prowadź mnie tylko... Zacna to i poczciwa ręka, przecież byłeś zmuszony podnieść ją na moich braci.
W niewielkim oddaleniu od szubienicy był domek więzienny, w którym osadzono Naumowa. Żołnierzom wydany był rozkaz wpuszczenia barona i kobiety, która z nim przyjść miała, rozstąpiły się straże milczące, otwarły drzwiczki i biedne dziewczę weszło drżące...
Tak było we wnętrzu ciemno, iż w pierwszej chwili zatrzymać się musiała, bojąc naprzód postąpić, serce jej biło gwałtownie; chciała co najśpieszniej rzucić się ku niemu, ale ją opasywały ciemności. Powoli wśród nich poczęła rozróżniać przedmioty i na słomie ujrzała wyciągnionego człowieka, skrępowanego łańcuchami. Barłóg pognieciony, jakby się na nim rzucała i wiła boleść, cały był krwią obluzgany — czarne plamy okrywały podłogę. Więzień leżał tak osłabły, że oddech jego piersi prawie się czuć już nie dawał, ciało nieruchome było jak trup. Magdzia zlękła się, czy nie umarł, czy nie przyszła za późno.
— Stasiu! odezwała się półgłosem — to ja! to ja! Ale Naumów był omdlały i nic nie słyszał; jęk tylko głuchy ozwał się z piersi jego... był jeszcze bezprzytomny.
Dziewczę powoli przyklękło przed nim i zbliżyło usta do bladego czoła, do zżółkłej, prawie trupiej twarzy. W drewnianym kubku litościwszy żołnierz postawił przy nim trochę wody, nią orzeźwiła mu skronie powoli i krople jej puściła na spiekłe wargi. Westchnienie ciężkie dobyło się z nich powoli, potem okrzyk słaby...
— Stasiu! Stanisławie! to ja! to ja! mówiło cicho dziewczę.
Otworzyły się nareszcie oczy krwią zabiegłe, ale zdawały się nie poznawać, błąkały się dokoła zdziwione... po długiej chwili milczenia i oczekiwania, gdy Magdzia ujęła jego rękę, Naumów zwolna przychodzić zaczął do przytomności.
— To ty! ach! gdzież my jesteśmy? — spytał.
Magdzia nic jeszcze na to pytanie odpowiedzieć nie chciała, lepsza była dlań wątpliwość niż rzeczywistość.
— Jesteśmy razem z sobą — rzekła po chwili — razem z sobą. Naumów chciał się zwlec i powstać, ale nie miał siły, ciężyły mu kajdany, jęknął tylko i padł na słomę.
— A! rozumiem wszystko — odezwał się — ale pocóżeś ty tu zamknięta? oni i ciebie zabiją... za to żeś mnie widziała, żeś była świadkiem... że możesz mówić i narzekać... Ja jestem Moskal, wstyd mi, wstyd za moich braci Moskali, tak jak mi chlubno, że za mych braci Polaków umieram... Hańba katom, cześć ofiarom! A! pocóżeś ty tu przyszła! na cóżeś ty to widziała!
— Przyszłam... — odszepnęła Magdzia — bom twoja na wieki, bo za chwilę ślub nas i błogosławieństwo połączy... obiecali mi to!
— A jutro? — spytał Naumów.
— A jutro... umrzemy oboje... — rzekła z rezygnacją obojętną dziewczyna.
Ścisnęły się ich dłonie.
Szmer dał się słyszeć u drzwi, kapelan wojskowy, przysłany przez jenerała, wchodził z diaczkiem, niesiono księgę, ubiór cerkiewny i świece.
Naumów oczy otworzył i chciał coś powiedzieć, ale dziewczę myśli jego odgadło i szepnęło doń.
— Lepiej ten, niżeli żaden? cóż nam szkodzi błogosławieństwo.
Więzień pozostał nieruchomy, westchnął tylko.
— Jestem katolik... — rzekł do niej — matka mnie wychowała w tej wierze, każą mi się jej wyrzec... cerkiew urzędowo prześladuje tu nawet we mnie odstępcę, bo nie zna wolności sumienia. Pozwolili na ślub, ale musieli dogryźć choćby, tym popem...
Kapelan pułkowy ojciec Sergiusz, niegdyś był dobrym znajomym Naumowa, w pułku należał do najliberalniejszych, dopóki wolnodumstwo dawało pewną przyzwoitość, powłokę i uważało się za oznakę i ukształcenie, młody jeszcze dosyć zdatny i nieźle wychowany jak na moskiewskiego duchownego — miał trochę uczucia w piersi, ale pod panowaniem nowych wyobrażeń patriotycznych stał się nagle najzaciętszym fanatykiem prawosławia.
Był więc w położeniu przykrym dosyć, i milczał chmurny, przybierał się w szaty uroczyste, wzrokiem ciekawym i strwożonym spoglądając na nowożeńca leżącego w słomie i na siedzącą przy nim spłakaną dziewczynę.
Litowałby się był nad nimi chętnie, gdyby mu to dozwalało usposobienie ogólne — zakaz i prześladowanie tłumiły w nim uczucie, posłuszny, patrzał na te ofiary ze wstrętem.
Stół, który przed chwilą służył za ołtarz sprawiedliwości carskiej, teraz miał wyobrażać tron Boży, stała już na nim złocista aksamitem obita Ewangielia, jakby na przypomnienie czego się ludzie dopuścić mogą nawet znając prawdę, a wykrzywiając zastosowanie jej do życia.
Żaden ołtarz pogański z marmurowym Jowiszem namaszczonym wonnościami i obmalowanym purpurowo, nie był większym z bóstwa urągowiskiem nad tę Ewangelię stojącą na stoliku, na którym przed chwilą podpisywano wyrok śmierci i katowania bezdusznego. Słowo Boże służyło na uświęcenie sprawy szatana — na dowód, że je sponiewierać można bezkarnie, schylano przed nim czoło, a nie dopuszczano go do serca... Była to forma nowa bezmyślnego bałwochwalstwa.
Młody pop przywykły do obojętnego połykania życia, nie wiedząc co z sobą począć, co czuć, co myśleć, bo serce jego walczyło z rozkazami, które odebrał i tłumaczyło inaczej położenie, niż urzędowy papier — był jak obłąkany.
Miał spełnić obrzęd, którego strona wielka, tragiczna nie śmiała się wcisnąć do jego serca, zamkniętego na pieczęć z czarnym orłem moskiewskim. Kołatała wszakże doń, był niespokojny, nie wiedział, co począć, płakać czy gniewać się i czynić wyrzuty.
Naumów znowu usiłował powstać i z pomocą towarzyszki, zebrawszy ostatek życia, dźwignął się nareszcie, zabrzęczały kajdany, jedno ogniwo ich przepiłowane pękło teraz dopiero, szczęściem nikt tego prócz Magdzi nie widział, bo urzędnik duchowny byłby się może czuł w obowiązku kazać skuć kółko, które się ośmieliło pofolgować skazanemu... promyk nadziei jakiejś wstąpił w serce dziewczęcia. Więzień chwiał się na nogach, słabł, ale poszedł do ołtarza milczący, pop żywo, niespokojnie począł czytać modlitwy, zdawało się jakby co najprędzej pragnął pozbyć się ciężkiego dlań obowiązku.
Obrzęd, któremu wiele zwyczajnych formalności brakło, trwał wszakże dla osłabłego aż nadto długo. Gdy dokoła stołu zastępującego ołtarz oprowadzono nowożeńców, omało nie upadł Naumów, a przy ostatnich słowach kapłana, w którego głosie czuć było wcale nie urzędowe wzruszenie, diaczek pochwycił więźnia, widząc, że się słania biedny, nie mogąc utrzymać na nogach.
Natychmiast zaczął się pop rozbierać, co żywiej i rozkazał przybory cerkiewne wynosić, głos mu drżał, uczucie ludzkie dusiło, a obawiał się z nim wydać, czując jak było buntownicze! Na kilka słów pożegnania nawet zabrakło mu kapłańskiego męstwa... wybełkotał tylko głosem stłumionym.
— Bóg Ojciec wszystkich w niebiosach... życie na ziemi krótkie, miłosierdzie niewyczerpane.
Nie umiał ani więcej, ani inaczej ich pocieszać, słowa te ledwie mu się przez ściśnięte wargi przebiły, śpieszył, ocierał pot z czoła, prawie nieszczęśliwszym wydając się od dwojga skazanych, bo w sumieniu swym był niespokojny...
Nareszcie skończyło się wszystko, pop wyszedł, diaczek zabrawszy pod pachę rzeczy, oglądał się, czy co niedostanie, ociągał i odchrząkiwał znacząco...
Nigdzie na świecie w podobnym położeniu najlichszy sługa ołtarza nie pomyślałby był o zarobku... o groszu, ale moskiewski posługacz cerkiewny, nie zapomniał, że mu się należała zapłata... Magdzia poszukała po kieszeniach, znalazła w nich papierek i rzuciła mu go na ziemię... schylił się chciwie, podniósł, schował i nie dziękując wysunął. Uśmiech na jego twarzy dowodził jak się cieszył z trafnego znalezienia się, kto inny na jego miejscu nie byłby nawet pomyślał o zapłacie, on wydobył z trupów grosz ostatni! Mołodiec![1]
Byli sami — w izdebce tylko pozostał przypominający pogrzeb zapach kadzideł cerkiewnych, bez których żadna się ceremonia obejść nie może, i zgaszonych świec woskowych.
Wtem natychmiast prawie na opróżniony ów stół żołnierz wchodzący wsunął prosty lichtarz ze świecą łojową, bo na dworze robiło się już ciemno, a potem ten sam, ukradkiem, z cicha postawił tacę z herbatą i chlebem... kilka razy obejrzał się na Naumowa, wskazując oczyma tacę, ale więzień tego nie spostrzegł, a przybyły jakby się lękał, musiał co najspieszniej odchodzić.
We drzwiach tylko potarł swe krótko ostrzyżone włosy, i niecierpliwie tacę wskazał, rozpaczliwym ruchem ręki.
Magdzia to spostrzegła, posadziwszy osłabłego na ziemi, pobiegła po rzeźwiący napój, aby mu go przynieść sama. Czuła się silną i mężną — dziwna jakaś nieokreślona wstąpiła w nią nadzieja. Ze zdziwieniem wielkim biorąc filiżankę, pod spodkiem jej dostrzegła biały papierek...
Widocznie był on tam podrzucony naumyślnie. Pochwyciła go łapczywie, ale przybliżywszy do świecy, przekonała się ze smutkiem, że go przeczytać nie potrafi, był bowiem pisany po moskiewsku.
Drżącą ręką podniosła go razem ze świecą do Naumowa, na wypadek podglądania i wnijścia czyjego zasłaniając się filiżanką. Na papierku Naumów z ciężkością wyczytał wyrazy z pośpiechem jakby nie pewną i umyślnie zmienioną ręką skreślone.
„Okno od podwórza będzie podpiłowane, deski trzymają się lekko — popchnąć — podrzucono słomę, aby stuku nie zrobiły padając... Pod oknem nie będzie straży, żołnierze pijani. Po północy na rynku zapieje kogut trzy razy... Uciekajcie. W ulicy Lipowej czekać będzie powóz“!!.
Naumowi zakręciło się w głowie zmiął powoli kartkę nic nie mówiąc Magdzi.
— Co tam było? — spytała.
— O! nie! nie, pożegnanie przyjaciela.
— Stasiu? więc żadnej nadziei? — rzekła.
— Nie ma i nie może być nadziei — odpowiedział powolnie Naumów — gdyby nawet była, powiedz mi, powiedz ty siostro moja droga, czy godzi mi się uciekać przed śmiercią tak piękną? czy to nie byłaby słabość? tchórzostwo? zaparcie się prawdy? zdrada sprawy?
— A na miłość Bożą — zawołała Magdzia — to co mówisz jest szaleństwem! Gdyby była choć słaba nadzieja... popełniłbyś nie heroizm, ale samobójstwo. Człowiek obowiązany jest bronić życia do ostatka, nie wie on, na co mu ono jest danem, może Bóg powołać go do wielkich czynów, może go użyć za narzędzie pracy ważnej...
— Alboż myślisz siostro — odparł Naumów — że pięknie poniesiona śmierć jest niczym? Uczą się z niej szlachetnej pogardy życia, nawet kaci... Całe życie nikczemnych usiłowań nie zrobi tyle co minuta męczeństwa... Umrzeć dla prawdy nie zaparłszy się jej do ostatka — możnaż zrobić więcej? możnaż zasłużyć się lepiej?
— Można! odpowiedziało dziewczę spoglądając nań załzawionymi oczyma (bo choć nie przeczytała papierku, przeczuła tajemną treść jego). — Śmierć gdy jest koniecznością, jest chlubnym zwycięstwem, gdy jej uniknąć można... byłaby występkiem przeciw Bogu i krajowi. Dogadza ona może próżności ludzkiej, ale potrzeba umieć nawet wyrzec się bohaterstwa, a stać się pożyteczną, nieznaną mrówką...
Naumowowi łzy potoczyły się z oczów, pocałował jej rękę i zamilkł.
— Chcesz więc, żebym spróbował żyć jeszcze? zapytał, powinienem to uczynić dla ciebie i zrobię... Słuchaj, gdy kogut zapieje trzy razy... pora będzie uciekać. A teraz mów głośno, chodź, krzątaj się, gdy ja powoli będę kajdany piłował... a daj mi czem siły w sobie obudzić, ręce mi mdleją...
Magdzia pobiegła do tacy, spostrzegła na niej wywróconą wina butelkę... Naumów chwycił szklankę i wypił ją duszkiem... a chodź z siłą powróciła boleść okrutna, pokrzepiony nieco jął się do roboty.
Chwile płynęły powoli w oczekiwaniu, noc nadchodziła, żołnierskie wrzawy przycichły... głęboka cisza pada na miasteczko, i świst tylko wichru zamiatającego ziemię na placu około szubienicy słyszeć się dawał...
Przestrach ogarnął wielki, gdy to milczenie grobowe przerwał szelest jakiś około drzwi, które z wielką ostrożnością starano się odemknąć; przez uchylone nieco wcisnął się strwożony i drżący żołnierz palce trzymając na ustach.
Naumów poznał w nim jednego z szeregowców, poczciwego Żmudzina Kukutisa, który dawniej czasem mu posługiwał. Była to istota zahukana, prześladowana, przybita, niepozorna, wyśmiana jako głuptasek i całej rocie za przedmiot szyderstw służąca... Kukutis pomimo to wcale tak ograniczonym nie był, ale bystre pojęcie kryło się pod powierzchownością nie zdradzającą go wcale. Kilka razy w ciągu służby Naumów usłużył Żmudzinowi, obronił go, uwolnił od kary.
Poznawszy go, nie obawiał się już wcale.
Kukutis przypełznął ku niemu coś szepcąc do ucha: z pod szynela wydobył skręcony płaszcz, pugilares, czapkę i szybko nazad, nie oglądajcie się za siebie wydostał do drzwi, które nie robiąc hałasu zamknął.
Magdzia stała ze złożonymi rękami i modliła się tylko. W kilka minut potem z cichym brzękiem opadły kajdany, a na podwórzu zaczął piać kogut raz, dwa, trzy razy... Trzeci raz pod oknem samym.





  1. Mołodiec — po rosyjsku: zuch.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.