My, dzieci sieci: wokół manifestu/III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor zbiorowy
Tytuł My, dzieci sieci: wokół manifestu
Wydawca Fundacja Nowoczesna Polska
Data wyd. 2012
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło E-book na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III

SYLWIA CHUTNIK
Dzieci złapane w sieci

Teza Piotra Czerskiego zawarta w jego tekście My, dzieci sieci o wartościach wolności: słowa, dostępu do informacji czy kultury poparta jest swoistym „antypokoleniowym” manifestem skonstruowanym na przekór — w formie wspólnotowego głosu. Trudno się z nim nie zgodzić, wszak liczne próby sztucznego ujednolicenia młodych ludzi kończyły się koturnowym szufladkowaniem na potrzeby kolejnej jałowej dyskusji medialnej. Tak, jesteśmy pokoleniem wyrastającym z przekształcenia rzeczywistości, która poziom realny rozszerzyła o wirtualny, cyfrowy i porusza się teraz swobodnie między podwórkiem a ekranem komputera. Rzeczywistość jest bardziej elastyczna niż zwykle: pozwala się lepić w zależności od potrzeb, kusi zmiennością i tymczasowym ukorzenieniem. Dla tradycjonalistów to sytuacja alarmująca, zmierzch jasnych podziałów i hierarchii. Dla ludzi swobodnie poruszających się między wersją trójwymiarową a sieciową takie zmiany są czymś naturalnym. Czymś, co zastali, wchodząc w świadome życie, i nie wyobrażają sobie innej sytuacji niż ta obecna. Wspólnotowość sieci, jej nieskończona pojemność i globalna uniwersalność jest wygodnym „dyskiem zewnętrznym” naszej świadomości, jak pisze o niej Czerski. Dobrze jest mieć coś wspólnego, jakąś bazę. Może nie wartości, ale z pewnością informacji i produktów, z których można od biedy przygotować zaczyn wspólnych doświadczeń. Według tej zasady dzieci na całym świecie wychowują się na takich samych filmach i grają w takie same gry. Niezależnie od miejsca zamieszkania posługują się podobnymi sformułowaniami zaczerpniętymi z bajek, bawią figurkami postaci z wysokobudżetowych hitów i mają dzięki temu ujednoliconą bazę: rozmów i, być może, poglądów. Ich dysk zewnętrzny napełnia się równomiernie, niezależnie od poziomu ekonomicznego. Zgodnie z wolnym dostępem do kultury, masowością i wielokrotnym przetwarzaniem obrazów (telewizja, komputer, komórka, tablet).
Mimo wszystko pozostajemy indywidualistami spędzającymi czas niczym voyeuryści podglądający ekscytujące sceny na YouTube czy serwisach społecznościowych. Indywidualizm tworzy tymczasowe wspólnoty, bazujące na dzieleniu się, share'owaniu, linkowaniu i udostępnianiu. Zapraszamy na chwilę do swojego świata zbudowanego z części, które można znaleźć na dysku zewnętrznym. Od czasu do czasu dodajemy coś od siebie: memy, film, hasło w Wikipedii. Na zasadach peer to peer rozszerzamy coraz bardziej bezgraniczne pola eksploatacji kultury i informacji. Robimy to w imię spontanicznej sprawiedliwości: wzięłam coś od dysku, to chcę również coś dodać od siebie. Nikt nas nie rozlicza i nie sprawdza, dzielimy się i dodajemy według swoich zasad i subiektywnie pojmowanej kwestii dzielenia się i korzystania z dóbr sieci.
Jak to się odnosi do życia w świecie 3D? I, najważniejsze, jak to się ma do wolnościowego widzenia świata? Sama wolność jako cnota — zgadzam się. Ale postrzeganie tej wolności nas różni, a czasem przybiera karykaturalne wręcz formy.
Piotr Czerski stawia tezę, że nowe pokolenie dzięki technologicznym zdobyczom ma niemal naturalną wiarę w wolność i demokratyczne procesy, niehierarchiczne struktury, a dzięki globalnej sieci jej uczestnicy odczuwają wspólnotę zainteresowań i poglądów zarówno z sąsiadem z tej samej ulicy, jak i kimś, kto mieszka na drugiej półkuli.
Niewątpliwie internet staje się na naszych oczach medium dominującym, w niektórych dziedzinach wypierającym na przykład tytuły prasowe, zastępowane przez wydawców wersjami elektronicznymi. Głośny był przypadek rezygnacji z wersji papierowej tygodnika „Newsweek”. Na razie decyzja dotyczy tylko wydania amerykańskiego, ale nie trzeba być szczególnie przewidującym, aby dostrzec, że mamy tu raczej do czynienia nie tyle z incydentem, co z początkiem pewnego procesu. W Polsce coraz głośniejsze są plotki o podobnej decyzji dotyczącej „Gazety Wyborczej”, jeszcze dekadę wcześniej niekwestionowanego lidera prasy codziennej.
Warto się zastanowić, czy nowa era podłączenia milionów ludzi do globalnej sieci rzeczywiście przyczynia się do propagowania ducha wolności i demokratycznych ideałów. Najlepiej zacząć od własnego podwórka, bo tu też pewne procesy mogą być lepiej zrozumiałe niż przykłady z bardziej odległych krajów.
Pozornie demonstracje w sprawie nowych regulacji dotyczących internetu, znane jako anty-ACTA, mogą tylko potwierdzać tezę. Tysiące młodych Polaków wyległo, pomimo mrozu, na ulice, aby wykrzyczeć niezgodę na zwiększenie kontroli nad przestrzenią internetową. Głośno domagali się prawa do wolności w sieci i nieingerowania w tą przestrzeń przez czynniki rządowe albo korporacyjne. Wydawałoby się, że nic, tylko się cieszyć. Oto rzesze podpiętych pod „dysk” walczą w imię wspólnotowej świadomości, niezależnej od pieniędzy czy hierarchii. Mogliśmy potem zobaczyć, jak na węgierskich czy niemieckich demonstracjach zainspirowanych masowymi polskimi protestami skandowane są niektóre hasła po polsku, jakby w podziękowaniu za zwrócenie uwagi przez Polaków na problem wprowadzania wirtualnej cenzury po cichu. Wszak regulacje, o których mowa, dotyczyły wszystkich krajów Unii Europejskiej. I tu dochodzimy do zasadniczej kwestii — czy ktoś, kto krzyczał: „Nie dla ACTA”, może być z automatu traktowany jak zwolennik nieskrępowanej wolności wypowiedzi i dostępu do informacji, jak to chciało widzieć wielu komentatorów?
Należy raczej stwierdzić, że jest to przykład myślenia życzeniowego, podobnie jak przekonanie Czerskiego, że ludzie wychowani na powszechnym dostępie do internetu cenią sobie ten dostęp jako kanał umożliwiający uczestnictwo na przykład w kulturze i że to wszystko przekłada się mimochodem jeszcze na wiarę w prawdziwą demokrację, o „jakiej nie śniło się publicystom” starszej daty. Dlaczego trudno podzielać ten hurraoptymizm, mimo zgody na wspólnotowość? Ano dlatego, że nic nie wskazuje na to, żeby młodzi ludzie cenili sobie jakoś szczególnie mocniej takie wartości, jak wolność i demokrację, niż starsze pokolenia. Faktycznie, pewne rozwiązania technologiczne są dla nich oczywiste i lepiej się w nich obracają. Proste: bo w nich dojrzewali i bez nich świat staje się coraz bardziej niemożliwy. It’s the end of the world as we know it — and I feel fine[1], ponieważ nie muszę wysyłać listów na poczcie i czekać tygodniami na odpowiedź, tylko wchodzę na Skype’a i konwersuję, kiedy chcę. Szybkość i niezawodność, brzmi jak idealny slogan. Ale czy reklamować on może poczucie wolności?
Rozwój technologii sprzyja, ale nie przekłada się automatycznie na wyznawane poglądy czy deklarowane wartości. Jeżeli już mowa o demonstracjach ACTA, to organizowali je w niektórych miastach (na przykład w Łodzi) przedstawiciele skrajnie prawicowych formacji politycznych w rodzaju Obozu Narodowo-Radykalnego. Liderzy tej organizacji nie kryją nienawiści do demokracji i otwarcie deklarują chęć zastąpienia obecnego ustroju narodową dyktaturą. Organizowali demonstracje przeciw ACTA głównie dlatego, że szczerze gardzą obecną ekipą rządową z premierem na czele, a poza tym internet stał się dla nich doskonałych polem do własnej propagandy. Gdy na warszawskiej demonstracji pod Pałacem Prezydenckim pojawił się Janusz Palikot, znienawidzony przez narodowych radykałów za swoje poglądy w kwestiach obyczajowych, został szybko otoczony, a potem nawet uderzony w twarz przez działacza Młodzieży Wszechpolskiej. Pochwalił się potem tym wyczynem swego kolegi na jednym z prawicowych portali prezes tej organizacji Robert Winnicki. Jak wolność w wyrażaniu poglądów, to na całego.
O tym, że internet może być miejscem do szerzenia wszelkich poglądów, w tym tych zupełnie przeciwnych wolnościowym, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Ilość agresywnych komentarzy jest wprost proporcjonalna do stopnia frustracji ich autorów i wpisuje się w stosunkowo nowe zjawisko zwane cyberprzemocą. W skrajnych przypadkach możemy mówić nawet o linczu internetowym. Głośna była sprawa pielęgniarki opiekującej się brytyjską księżną Kate. Po tym, jak dała się podejść parze radiowych dziennikarzy podszywających się pod rodzinę królewską, nie wytrzymała ciśnienia i fali złośliwych komentarzy w internecie. Znaleziono ją martwą w jej domu. Wszystko wskazuje, że popełniła samobójstwo. W tym momencie ostrze internetowych haterów natychmiast zwróciło się przeciwko dziennikarzom i ich redakcji. Ktoś musi być winny.
Wracając do krajowego podwórka, niestety nie ma przesłanek, aby uważać, że zwiększający się z każdym rokiem dostęp do internetu wzmacniał tendencje prodemokratyczne czy też wolnościowe. Na naszych oczach możemy obserwować swoisty przechył na prawo wśród młodych ludzi, czego najlepszym przykładem jest porównanie frekwencji na rozmaitych marszach z okazji 11 listopada. Kilkadziesiąt tysięcy w większości młodych ludzi przyszło na Marsz Niepodległości organizowany przez wspomniany ONR i Młodzież Wszechpolską. Obie organizacje otwarcie wypowiadają się za przejmowaniem ulic, działaniami radykalnymi i wrogo odnoszą się nie tylko do jakichkolwiek przejawów lewicowości (nazywanych tam pogardliwie lewactwem), a nawet do takich formacji politycznych, jak Prawo i Sprawiedliwość. Dla nich to zgniła i „umoczona” prounijna partia zdrady. Taką demonstrację ochoczo wsparły środowiska kibicowskie z niemal całej Polski, zjednoczone hasłem „Donald, matole, twój rząd obalą kibole”. Agitacja na demonstrację 11 listopada odbywała się równolegle na stadionach i w internecie. Na prawicowy radykalizm wśród kibiców niewątpliwie miała wpływ nieprzemyślana, delikatnie mówiąc, wojna rządu ze stadionowym chuligaństwem, gdzie wszystkich kibiców wrzucono do jednego worka. Wiele z tych grup w ostatnich latach jednoznacznie opowiedziało się bardzo mocno po prawej stronie sceny politycznej. Oczywiście, sporo w tych deklaracjach jest frazeologii odnoszącej się do wolności, jednak jest to wolność szczególnie pojmowana, gdzie słowo „tolerancja” jest epitetem, a hasło „śmierć wrogom ojczyzny” jest traktowane dosłownie i jako obietnica jedynie odroczona w czasie. Wystarczy wejść na najpopularniejsze fora kibicowskie, aby przekonać się o sympatiach i wyznawanych wartościach. Nawet pobieżna lektura niektórych nicków nie pozostawia złudzeń, z kim ma się do czynienia. Bynajmniej nie należą do wyjątków uczestnicy politycznych dysput na tych forach, dopisujący do swych nicków nieprzypadkowe cyfry 14 albo 88 (obie odpowiadają kolejnym literom w alfabecie i są zakamuflowanym oddaniem czci Adolfowi Hitlerowi), wstawiający banery z logiem Blood & Honour. Krzyż celtycki z dopiskiem White Pride jako avatar nikogo specjalnie tam nie dziwi. Wpisy w rodzaju: „potrzeba nam nowego führera” albo serwujące listę „prawdziwych” nazwisk najważniejszych polityków ostatniego 20-lecia też nie pozostawiają złudzeń co do wyznawanej ideologii. Niezgoda na obecność obcych, wrogość do innych religii czy zwykły antysemityzm jest tam oznaką posiadania własnych poglądów. Jeżeli ktoś ośmiela się je zakwestionować, zarzuca mu się indoktrynację przez TVN, Blumsztajna i Michnika. Problem w tym, że poza pojedynczymi przypadkami, nikt z ludźmi o skrajnych poglądach na tych forach właściwie nie polemizuje. A jeżeli już, to niemal natychmiast pojawiają się agresywne wpisy (w rodzaju: mamy twoje IP, namierzymy cię) skierowane wobec tych nielicznych, którzy ośmielają się wyrazić inne niż dominujące zdanie na dany temat. Obowiązujący kanon poglądów jest wypracowany i co tu dużo mówić, daleki od wolności rozumianej w duchu liberalnym (nawiasem mówiąc, to słowo również jest w tych kręgach traktowane jako obelga). Dlatego trzeba naprawdę wykazać się sporą odpornością na rzeczywistość, aby wciąż utrzymywać, że mamy do czynienia z prodemokratycznie i niehierarchicznie nastawionym pokoleniem dzieci z sieci. No chyba że mamy na myśli naprawdę dzieci, dzielące się kodami do gier na serwerach.
Nie chodzi tu przecież o utyskiwanie nad tymi „z innymi poglądami niż nasze”. Pojemność i dostępność sieci wyzwala różne emocje i zbiera różnych ludzi, często o wykluczających się systemach wartości. Nie można jednak udawać, że — mimo różnic — łączy ich poczucie wolności. A jeśli już, to do wyrażania swoich poglądów. To fakt. Pozostaje tylko pytanie, co te poglądy ze sobą niosą i gdzie kończy się wolność w przypadku, gdy ktoś wykorzystuje ją do jawnego wzywania do nienawiści?
Współpraca: Zbigniew Modrzewski




MARIA ŚWIETLIK
ACTA — polityka i emocje

Określenie „dzieci sieci” sugeruje istnienie wspólnoty. Ale czy faktycznie zawsze, gdy wychodzimy na ulice w tej samej sprawie, czyni to z nas wspólnotę? To język polski robi nam psikusa, sugerując związek między czymś, co de facto powiązane nie jest. Kim są więc dzieci sieci, które wyszły na ulice — te asfaltowe i te wirtualne, prowadzące na strony rządu czy Sejmu? I o co walczyły?

*

Naukom społecznym trudno jest opisywać zjawiska niepowtarzalne, niezrytualizowane. Jak zbadać coś, co się zdarzyło spontanicznie i już zgasło, co nie ma rozpoznawalnej struktury czasowej, a co gorsza organizacyjnej? Jak wyjaśnić fenomen polskiego buntu przeciw ACTA?
Sprawa protestów przeciw ACTA swoją dynamiką i charakterystyką wskazuje na zjawisko zwane paniką moralną. Termin ten określa społeczne wzburzenie na skutek zagrożenia porządku społecznego i/lub systemu wartości. Przykładami paniki moralnej są procesy „czarownic” w Salem, antysemickie czy antyromskie pogromy, panika wywołana pogłoskami o satanistach molestujących seksualnie dzieci w czasie czarnych mszy, lęk przed AIDS w latach 90., a ostatnio oczywiście przed terroryzmem. W tej szerokiej kategorii mieszczą się też reakcje na faktoidy, jak słynna historia z książką H.G. Wellsa o kosmitach lądujących na Ziemi, która czytana w radiu została odebrana jako relacja na żywo z inwazji Marsjan.
Wszystkie te wydarzenia miały kilka cech wspólnych. Po pierwsze: wydarzenia powodujące panikę moralną postrzegane są jako powstałe niezależnie od woli publiczności, niepodlegające kontroli społecznej, katastrofalne i dalekosiężne w skutkach.
Po drugie, tych, którzy są sprawcami zła, uważa się za potężnych, ale jednocześnie ukrywających swoje prawdziwe motywacje.
Po trzecie, w odczuciu społecznym zagrożony jest spokój, podstawowe wartości moralne i/lub interes zaniepokojonej grupy.
Po czwarte, nie jest istotne, czy zagrożenie jest realne, czy też jest tylko skutkiem nieporozumienia, świadomej manipulacji, czy głęboko zakorzenionych stereotypów. Ważne, że zaniepokojenie społeczne jest autentyczne.
Po piąte, zagrożenie powoduje silne wzburzenie emocjonalne. Pojawiają się lęk, przerażenie, niepokój, wrogość. Jednocześnie wśród publiczności rodzi się poczucie prawości i konieczność obrony swojego światopoglądu, akceptowanego przez nią porządku społecznego.
„Sprawa ACTA” moim zdaniem spełnia te wszystkie warunki: przepisy powstały w odczuciu protestujących ponad ich głowami, decyzja o podpisaniu przez polski rząd umowy nie była konsultowana społecznie, a nawet można było pomyśleć, że próbowano ten fakt ukryć. Z ACTA skorzystać mieli właściciele ponadnarodowych koncernów. Tzw. internauci uważali, że ACTA zagrożą ich stylowi życia, że odbiorą im to, co oni uznają za swoją wolność. Wszystko to wzburzyło wiele polskich obywatelek i obywateli, a część z nich wzięła udział w ulicznych i wirtualnych akcjach protestacyjnych. To wzburzenie stało się jedną z motywacji do udziału w masowych protestach.

*

Reprezentanci nauk społecznych borykają się z problematyką emocji jako elementu zachowań zbiorowych. Jaką rolę odgrywają w trakcie protestów, i ile w związku z tym jest w nich racjonalności? Badacze z początków XX wieku sugerowali, że za czynnym udziałem w protestach stoi przede wszystkim alienacja lub skłonność do przemocy. Gustaw Le Bon wprowadził pojęcie psychologii tłumu. W trakcie protestów ludzie mieli zatracać umiejętność osądu i wytwarzać coś w rodzaju kolektywnego Ja — stawali się emocjonalni, nieopanowani, popędowi.
Freudowsko zorientowani psycholodzy widzieli u protestujących symptomy niedojrzałości, kryptohomoseksualizm albo efekty zaburzenia fazy oralnej i/lub analnej. Zaangażowanie politycznie postrzegane było także jako kompensacja niedostatków życia prywatnego. Dla innych badaczy protestujący to desperaci, którzy po prostu muszą w coś (cokolwiek) wierzyć, kierując się potrzebą udziału w jakimkolwiek ruchu społecznym, który zrekompensuje im brak silnej tożsamości. Uczestnicy protestów byli w taki ujęciu niejako zmuszeni brać w nich udział pchani przez „wewnętrzne demony”. Krótko mówiąc — nieracjonalni.
Także protesty '68 roku były opisywane jako bunt edypalny, a uczestnikom protestów „zarzucano” narcyzm, poczucie niedowartościowania, kryzys tożsamości, nienawiść do samych siebie. Jakkolwiek czytelnikom tego tomu mogą się wydawać absurdalne te opisy, pamiętajmy, że mają one istotny wpływ na to, jak i dziś opisuje protestujących mainstream: liberalne media, politycy, indyferentna większość.
Marksistowscy krytycy, sami często biorący udział w wydarzeniach Maja '68, wskazywali na racjonalny wymiar masowych protestów jako elementu strategii politycznej. W tym świetle emocje były raczej czymś, co można wykorzystać w drodze do celu. Umiejętne zarządzanie emocjami było cechą dobrego lidera. To spojrzenie dominowało przez wiele lat. Ostatnio badacze zaczęli wskazywać na inne, nie-racjonalne (czyli nieukierunkowane na cel polityczny) powody brania udziału w masowych protestach — takie jak poczucie niesprawiedliwości obecnego układu społecznego, czy motywacje „towarzyskie” (idę, bo zaprosiła mnie koleżanka, której nie chcę odmówić).
Inna koncepcja opisująca protestujących wskazuje na rolę „tożsamości zbiorowej”. Pojęcie to obejmuje nie tylko identyfikację z pewnym wspólnym systemem wartości, ale także poczucie więzi z członkami grupy (w tym przypadku — innymi uczestnikami protestu). Przyjrzyjmy się tej koncepcji w kontekście ACTA.
Siła tożsamości, także tej opartej na podzielanym światopoglądzie, bierze się z emocji, takich jak zaufanie, lojalność, oddanie wobec członków grupy. Ale skąd te emocje? Zdaniem antropologów emocje, choć mają swoje biologiczne podłoże, to określane są przez kulturową ramę, która decyduje o tym, kiedy i jak są wyrażane.
Jednym z powodów, dla których trudno jest badać emocje protestujących, jest to, że wiele z nich jest głęboko wypartych, nie tylko przez badaczy, ale i samych protestujących. Nauka, racjonalność, a nie uczucia, dominują dyskurs polityczny. Polityk, który nie okazuje uczuć, wygrywa z tym, który daje się wytrącić z równowagi. Przemawiać mają dane (najlepiej twarde i liczbowe), prognozy wzrostu i sprzedaży, a nie subiektywne odczucia. Nic więc dziwnego, że na sztandarach znajdziemy żądania podwyżki płac, a nie poziomu szczęścia. Sami protestujący wchodzą w ten dyskurs, bo podziały na polityczne-prywatne, racjonalne-emocjonalne, kulturowe-naturalne (i kobiece-męskie) są wciąż obecne w popularnym myśleniu o polityce.
Ale to emocje łączą ludzi — także w sferze publicznej. To one tworzą takie moralne odczucia, jak wstyd, poczucie winy, duma, moralne oburzenie. Warto zwrócić uwagę, że jeden z nurtów protestu przeciw neoliberalnej polityce sam nazwał się „Oburzeni”, wynosząc aspekt emocjonalny na sztandary. Jeszcze kilka lat temu te same mniej więcej poglądy wyrażane były pod hasłem alter-globalizmu, a więc w dyskursie racjonalności.
W jakich warunkach wytwarzają się emocję budujące więzi? Są to wspólne przeżycia, czyli aktywności, którym towarzyszą silne wrażenia psychiczne. Im częściej powtarzane, tym lepiej ugruntowują więź (tak, że z czasem staje się ona zinternalizowana, zautomatyzowana). Taką moc mają wszelkie publiczne rytuały, takie jak parady z okazji Dnia Niepodległości. Integrują światopogląd, symbole i władzę. Ponadto jako praktyki angażujące ciało wytwarzają i podtrzymują emocje, a przez to wytwarzają i podtrzymują poczucie wspólnoty.
Współcześnie rytuały służą społeczeństwom, by przydać autorytetu poszczególnym osobom, ale także organizacjom, czy wartościom. David I. Kertzer zdefiniował rytuał jako symboliczne zachowanie, które jest społecznie ustandaryzowane i powtarzalne. Jego zdaniem rytuały są niezbędnym elementem działalności politycznej, a te grupy polityczne, które osiągnęły sukces, uzyskały to, bo świadomie, konsekwentnie korzystały z rytuałów legitymizujących i wzmacniających ich pozycję. Rytuały wzmacniają solidarność wewnątrz grupy.
Udział w masowym proteście może doprowadzić do odczucia, że jest się częścią większej jednorodnej całości, która przenosi nasze indywidualne Ja na wyższy poziom, na którym łączy się, dając doświadczenie Jedności z innymi ludźmi (nie tylko tymi maszerującymi w tym samym proteście). Demonstracje są doskonałą okazją do takich wzruszeń (miałam okazję doświadczyć tego na swej niechętnej wspólnotowości skórze). Jeszcze głębiej się tego doświadcza, maszerując przez centrum miasta, po ulicy, którą „normalnie” nie wolno iść — to daje uczucie super-mocy, a o to między innymi, by odzyskać poczucie sprawczości, w protestach chodzi. Chcemy zmusić władze, by nas wysłuchały, chcemy odzyskać wpływ na decyzje, które przekładają się na nasze życie, nie zgadzamy się na przedmiotowe traktowanie. Bywa i tak, że protestujący rozumieją, że ich działania są czysto symboliczne (nie przełożą się na efekt prawny), ale mimo to chcą zaznaczyć swoją obecność choćby jako świadków działań władzy, która pewnego dnia będzie się musiała z nich rozliczyć.
To odczucie pozostaje w pamięci nawet po zakończeniu protestu. Co ważne, by stało się silne, potrzebne jest jego wielokrotne powtarzanie. W przypadku ACTA mieliśmy natomiast do czynienia z serią spontanicznych, nieustrukturyzowanych wystąpień, które nie miały szansy przerodzić się w rytuał, bo emocje takie jak gniew zbyt szybko wygasają. I właśnie w tej ulotności protestów kryje się różnica między nimi a rytuałami, chociaż zawierają one niektóre elementy symboliczne[2].
Problem w tym, że dzieciom sieci w ogóle brak jest rytuałów, które by ich uczyniły wspólnotą. Życie w sieci nie sprzyja takim rodzajom przeżyć, które budują poczucie jedności z innymi. To bliskie transcendencji odczucie pojawia się, gdy jesteśmy w grupie w stanie pobudzenia emocjonalnego. Tego rodzaju przeżycia raczej nie da się wytworzyć w rzeczywistości wirtualnej. Tak jak wspólnotę kibicowską tworzy oglądanie meczów na stadionie w gronie kilku tysięcy osób, a znacznie rzadziej oglądanie transmisji na meczyki.pl. Więź tworzą wspólne przeżycia z wojska, a granie w strzelanki online już nie. Mimo że w obu przypadkach są i emocje i kontakt z innymi użytkownikami. Ale sama intensywność komunikacji — wbrew pozorom — nie wystarcza do stworzenia silnej więzi.
Dlatego Internet generuje raczej zbiór identycznych, ale indywidualnych tożsamości, niż wspólnotę połączoną poczuciem więzi z innymi.

*

Czy coś zatem w ogóle łączy dzieci sieci? Tym, co wytwarza pokolenie dzieci sieci, nie jest tego typu doświadczenie jak te, które uformowały Pokolenie Kolumbów czy Pokolenie '68. Cóż by to jednak miało być? Czerski pisze o podzielanym poczuciu wolności wyboru i samodefinicji. Zastanówmy się zatem, czy rzeczywiście dzieci sieci żyją w supermarkecie kultury? Czy poczucie wolności wyboru i samodefinicji dzieci sieci ma odzwierciedlenie w autentycznej swobodzie? Czy są wolnymi klient(k)ami supermarketkultury.24h.com o zawsze pełnych kartach kredytowych? Dziś wiele/u z nas (także tych starszych od dzieci sieci) czuje, że ta swoboda „zakupu” tożsamości, czy tworzących ją dóbr kultury jest tylko złudzeniem, różową mgiełką przesłaniającą brutalną prawdę. Na skutek kryzysu ta wyprodukowana przez neo-liberalny światopogląd mgiełka zaczęła się skraplać w postaci zimnego prysznica. Ale to właśnie ta obietnica, w którą uwierzyli, a potem gorzkie rozczarowanie mogą być wspólnym doświadczeniem kształtującym dzieci sieci. Można zatem mówić o wspólnej dla tego pokolenia trajektorii losu. To pojęcie opisuje sytuację społeczną, która zawęża swobodę podejmowania decyzji przez jednostkę na skutek niezależnych od niej procesów ekonomicznych, politycznych, społecznych czy technologicznych. W tym sensie możemy mówić o podzielanym doświadczeniu pokolenia urodzonego nie tyle w internecie, co w globalizującym się świecie (internet jest elementem tej globalności).
Kolejne składniki tej trajektorii to konsumeryzm i indywidualizm. Oczywiście jeszcze przed zmianą systemu mieliśmy do czynienia z oboma tymi trendami. Najbardziej wybujała konsumpcja polegała jednak wtedy na jeżdżeniu na bazar po ciuchy z Turcji albo kupowaniu pary oryginalnych jeansów w Pewexie. Także indywidualizm nie jest nowym zjawiskiem w Polsce i wbrew pozorom nie stoi w sprzeczności z masowymi protestami, takimi jak sprzeciw wobec ACTA, a wcześniej karnawał Solidarności 1980/81.

*

Żeby zrozumieć, czemu zaistniał ruch ACTA, choć wielu zdawało się, że „ta dzisiejsza młodzież” nigdy nie wyjdzie na ulicę, trzeba odpowiedzieć na pytanie o co właściwie walczyła. Jak deklarowali sami uczestnicy, chodziło o wolność. To nie jest nowe hasło. My w Polsce lubimy przypominać sobie i światu, że to tu zaczęło się obalanie „komunizmu”, że walka o wolność jest głęboko zakorzeniona w naszej kulturze. Ale wolność jest bardzo szerokim pojęciem, pozbawiona przydawki — niemal pustym znaczeniowo. Spróbujmy więc dookreślić, „o jaką wolność walczyliśmy”.
W polskim etosie wolność sprowadzona została do suwerenności państwowej, a romantyczny indywidualizm wyrażał się samobójstwem na ołtarzu narodowej sprawy. O Solidarności, pisze się, że udało jej się obalić „komunę”, bo pokonała podziały klasowe i w przeciwieństwie do zrywów z lat 50.–70. nie ograniczała się do jednej grupy społecznej. Krótko mówiąc, zerwała z przekleństwem indywidualizmu oraz partykularyzmu i walczyła o wspólnotowy interes. Rzecz w tym, co te podziały unieważniło, co jest na tyle istotne dla Polaków, że wyciąga ich na ulice. Obawiam się, że Polaków nie zmobilizowały wtedy postulaty socjalne, jak chciałaby dziś wierzyć lewica. To wolność poprowadziła lud na barykady. Karnawał Solidarności, który po raz pierwszy w PRL objął wszystkie warstwy społeczne, to był kolejny zryw niepodległościowy. Cała państwowotwórcza ideologia, którą przesiąkamy w procesie enkulturacji, trenuje nas do tego, byśmy reagowali emocjonalnym pobudzeniem na hasło „Wolność jest zagrożona”.
Tu wyjaśnić warto, że wolnościowość to co innego niż lewicowość, choć są ruchy, które łączą obie idee. Ważnym elementem światopoglądu lewicowego jest afirmacyjny stosunek do wspólnotowości, ale rozumianej szerzej niż wyobrażona wspólnota pochodzeniowa (np. naród), co wyraźnie koliduje z polskim indywidualizmem.

*

O co zatem walczyły dzieci sieci? Domagały się nieograniczania dostępu do informacji i wytworów kultury. A co kryje się za pojęciem „wolność dostępu”? W zdygitalizowanym obiegu kultury, gdy nie ma już egzemplarza, który można by zawłaszczyć/posiąść, doszło do przeformułowania pojęcia własności. Owa własność dziś jest właśnie wolnością dostępu. Dlatego korci mnie, by wykorzystać metaforę „dzieci sieci” i powiedzieć, że owych dzieci nie łączy wspólna tożsamość i że nie walczyły o wspólny plac zabaw, ale że każde dziecko sieci poczuło silne zaniepokojenie, bo sądziło, że ktoś chce zabrać mu jego własne wiaderko. Ale ta metafora jest krzywdząca. Nie chciałabym umniejszać znaczenia tych protestów ani sprowadzać ich uczestników do poziomu rozwydrzonych gówniarzy, jak robiły to na początku media (to taki mainstreamowy „rytuał”, by dyskredytować bunt, mówiła o tym m.in. Naomi Klein). Dzięki ubraniu postulatów w hasła wolności protesty ACTA odniosły frekwencyjny i medialny sukces. Nic też dziwnego, że ruch ACTA był koalicją różnych światopoglądów — od kibiców, korwinistów i narodowców po anarchosyndykalistów, a przede wszystkim indyferentnych politycznie obywateli. W tak szerokim haśle jak wolność — i tak specyficznie w Polsce rozumianym — każdy mógł znaleźć coś dla siebie. To hasło uruchamia emocje, a to wystarczyło, by zaangażować się w protest. Dzięki tej mobilizacji udało się przynajmniej na razie wygrać sprawę kluczową dla poziomu demokracji w Polsce i na świecie.


BIBLIOGRAFIA

E. Goode, N. Ben-Yehuda, Moral Panics. The Social Construction of Deviance, Oxford 1994.
David I. Kertzer, Ritual, Politics & Power, Yale 1988.
N. Klein, http://www.democracynow.org/2011/10/6/naomi_klein_protesters_are_seeking_change, dostęp 09.12.2012.
Passionate Politics. Emotions and social movements, [red:] J. Goodwin, J. M. Jasper, F. Polletta, Chicago and London 2001.




ROMAN BROMBOSZCZ
Dzieci wideo. O pokoleniu i jego otoczeniu medialnym

Chciałbym skomentować niektóre ze sformułowań, które znalazłem w tekście Piotra Czerskiego. Na początek chciałem zwrócić uwagę na nieco inne korzenie medialne, jeśli mówimy o pewnym tle, które towarzyszy naszemu dorastaniu.
Urodziłem się w 1976 roku. W 1983 roku w programie „Sonda” przedstawiony został magnetowid i kamera wideo. W szkole podstawowej miałem paru kolegów i koleżanki, którzy mieli magnetowidy. Pierwsza znana mi emisja wideo wydarzyła się w szkole podstawowej, ale były na nią zaproszone tylko osoby najlepsze, z dobrymi i bardzo dobrymi ocenami. Gdy kończyłem szkołę, mieliśmy już wideo i gdy wynieśliśmy się z matką na przedmieścia, poznawałem się z wieloma osobami w celu wymiany kaset.
Komputer pojawił się na pierwszym roku studiów, w 1996 roku. Wtedy nie było sieci w powietrzu, chociaż telefonia komórkowa rodzi się równolegle, i już w 2003 zaczynam interesować się siecią jako medium. Okres 1987-1996 to czas fascynacji muzyką metalową i grind core oraz filmami w dystrybucji wideo. Później pojawia się zainteresowanie muzyką kraut rock, electronica, muzyka poważna oraz tworzenie projektu Bromboxy.
Sieć postrzegam jako potencjał, ale nie uważam, by była ona matką, ani docelowym medium. W swoich działaniach artystycznych przyglądam się, jak łączy się świat wirtualny z rzeczą, materialnym, jednostkowym przedmiotem.
Czerski stwierdza, że dorastał z siecią i że w trakcie tego dorastania przerzucił część swojej pamięci do niej. Poza tym, pamięć ta jest wspólna, ogólnie dostępna. Mam do tych stwierdzeń taki stosunek, że postrzegam przerzucanie zdjęć i tekstów oraz wideo do sieci jako element autopromocyjny. Uważam, że jest to reklama. Niemniej, oponenci bycia-w-sieci z takim określeniem nie będą chcieli się zgodzić.
Wprowadzę tutaj cztery aspekty wartości i pokażę, że zwolennicy sieci, w tym dzieci sieci, są ślepi na jedną z tych części, a inną uznają za wrogą ich ideologii, ich obrazowi świata. Istnieje wartość użyteczna i wartość wymienna. Pierwsza z wartości dotyczy tego, jak możemy coś wykorzystać i zużyć. Powiedzmy, że jest to jakiś czas, mierzalny interwał czasowy. Dla systemów operacyjnych jest to parę lat, powiedzmy maksymalnie 10. Dla drewnianego stołu paręset lat. Dla foliówki z marketu trzy dni.
Wartość wymienna zależy od tego, jak dany przedmiot wymieniany jest na inne na rynku. Gdybyśmy prześledzili operacje barterowe oraz wymianę bezpośrednią, bez gotówki, wtedy widać było by czyste wartości wymienne tych przedmiotów, które znalazły się na rynku. Taka idealizacja przestała być możliwa, choć o taką w gruncie rzeczy zabiegał Karol Marks, a dziś zabiegają o nią zwolennicy sieci. Jest po temu powód, ponieważ w sieci, do pewnego stopnia, wartość wymienna jest na celowniku.
Wartość wymienną odnajdujemy poprzez pieniądze, cenę. To zapośredniczenie jest potrzebne, by można było kapitalizować zysk, chociaż zysk nie powstałby bez wartości wymiennej. Wartość wymienna i zysk, jako wartość dodatkowa, są tym, co wytwarza rynek jako efekt pracy wymiany. Wartość użyteczna jest umowna, można ją określić w czasie, ale w przypadku systemów komputerowych odległość od ich zastępowania na wyższe modele zmienia się na żądanie korporacji. Korporacje wprowadzają nowe systemy, tak jak tworzą serię następujących po sobie systemów Windows 95, Windows 98, Windows 2000, Windows XP, Windows Vista i w końcu, nieco się odsłaniając, Windows 7; liczba siedem wprost mówi o wprowadzanej zmianie, która następuje w interwale paroletnim.
Od 1983 roku obserwujemy serię sztucznych zmian środowiska elektronicznego, dokonywanych w celu ożywiania rynku. W latach osiemdziesiątych dominowały komputery Amiga i Commodore. Istniała scena demo i środowisko graczy. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych nie było po tych zjawiskach ani śladu. Pozostała resztka, która nie zmieściła się w sieci, tak jak nie ma w niej środowiska wideo, ani art zine'owego, czyli prasy niszowej z anty-przekazem.
Sieć wytrzebiła środowisko w tym sensie, że muzyka na kasecie przestała mieć sens. Istnienie kasety, a później CD, wpływało na dystrybucję w alternatywnym obiegu dóbr poprzez pocztę, na koncertach itp. Niedługo po nadejściu sieci, w drugim dziesięcioleciu XXI wieku, pojawiają się korporacje informatyczne, które przyciągają do siebie muzyków, grafików, poetów. Mówię o Blogspocie, MySpace, Archive i innych, którzy wytworzyli oprogramowanie umożliwiające zarządzanie treścią bez znajomości HTML, Java Script, Java, PHP.
Jakość, o której mówię, to pewna „podręczność” sieci, jej elastyczność. W tekście Czerskiego znajdziemy pytanie: „dlaczego mielibyśmy płacić za informację?” Rozumiem to tak, że cena jako obraz wartości, jaką jest zysk, nie jest tu brana pod uwagę. Czerski jest zdziwiony, że miałby płacić za coś, co posiada. Myślę, że można powiedzieć, że Czerski uważa, że ma coś, co dostał jako dar, okazję, traf, nagrodę lub coś bezcennego.
Jestem przekonany, że Czerski nie dostał poprzez sieć niczego bezcennego, ale dostał coś, co traktuje jako dar, okazję, traf i nagrodę. Jest to dar dlatego, że Czerski uznaje siebie za zaproszonego do konsumpcji, je, syci się, ale nie rozumie rachunku, czyta go jako wiersz. Jest to okazja, bo udało mu się zbiec przed rachunkiem i goni go list gończy. Jest to traf, bo udało się odpalić system i sieć. Jest to nagroda, która nie przychodzi.
Dzieci sieci nie uznają zysku z wymiany informacji. Poza tym aspektem pozostają opłaty abonamentowe. Zysk nie jest brany pod uwagę dlatego, że u korzeni sieci od 1968, od uruchomienia paru węzłów między wybrzeżami USA, sieć jest postrzegana jako wolna od opłat za wymianę. W sercu tej wymiany leży wymiana P2P, czyli programy do ściągania filmów i muzyki. Zgodnie ze sformułowaniem Marshalla McLuhana „nowe środowisko rujnuje stare”, sieć rujnuje wcześniejszą dystrybucję, wideo i audio, w tym taśmy wideo i kasety oraz płyty gramofonowe.
W teorii wartości, którą proponuję, zysk stanowi kolejny, trzeci aspekt wartości, poza wymianą i użytecznością. Dla zysku budowało się fabryki i pałace. Zysk należy pojmować jako siłę napędową nowoczesności. Poza tymi trzema aspektami wartości istnieje reklama, którą można określić jako promieniowanie, lansowanie się, autokreację. W tej składowej mieści się pewna część zysku w tym sensie, że reklama prowadzi do podwyższenia ceny i tym samym zwiększa zysk. Istnieją reklamy firm, które bardzo mocno wykorzystują zysk, umniejszając wartość pracy. Poprzez inwestowanie w reklamę, lokowanie w nią, widzę dzieci sieci, które postrzegają siebie jako anty-zyskownych.
Lokowanie, czyli inwestowanie. Możemy uwypuklać składową, czyli inwestować w jedną z części wartości.
Anty-zyskowność, czyli występowanie przeciwko zyskowi. Marnotrawienie, reklama, która nie służy zyskowi, w końcu, postawa wymiany, która ośmiesza zysk. W taki sposób Napster wyśmiał koncerny fonograficzne. Dał takie pole do wymiany, że ochłodził zysk. Nie chciałbym powiedzieć, że zniszczył czyjś przychód, raczej, że powstały nowe kanały łączności. Niemniej użyteczność realnego jest czymś twardym i określonym. Natomiast użyteczność wirtualności, fantomu, który jest w sieci lub jest siecią — jest widmowa. Oznacza to, że opakowanie CD i muzyka na nim są przedmiotami, które zniszczyć może ogień, ale codzienność niczego w nich nie zmieni, aż do śmierci, a sieć wprowadza zmianę, w kolejnej generacji, po 16 latach od powstania w 1989, czyli około 2005, gdy powstaje YouTube.
Myślę, że określenie „dzieci sieci” nie jest sztywne. Tak zwane dzieci sieci nie są nimi natywnie. Określając się tak, widzą siebie, gdy dorastali i pojawiła się sieć. Ale nie są z siecią od urodzenia, czy powiedzmy od 5 roku życia. Sieć pojawia się w Polsce w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, czyli wtedy, gdy drugi raz wybrani zostają post-komuniści. Myślę, że część z osób, które poparły marsze, w tym także autor tego tekstu, to osoby, które nie miały sieci jako swojego natywnego korzenia, czegoś, co poprzedzałoby genetycznie ich narodziny.
W terminie „dzieci sieci” jest pęknięcie, które polega na tym, że poprzez ten termin widzimy odniesienie przedmiotowe, które nie potrafi się połączyć z nazwą. Są to: odniesienie do trzydziestolatków, odniesienie do dwudziestolatków. Dopiero odniesienie do nastolatków pasuje do tego terminu. Czy można ufać tej sile, która jawi się jako wynik połączenia terminu „dzieci sieci” z jego właściwym zbiorem referencji, czyli z nastolatkami?
Widzę ich jako bezdomnych i sieroty, które oddaliły się od domu, ale nie na tyle daleko, by nie móc jeszcze wrócić. Myślę tu o domu jako przebywaniu u siebie, w świecie wewnętrznym, pod powiekami, w wyobraźni, w myślach, tam, gdzie środek nie jest potrzebny, by do siebie dotrzeć. Odkładanie bycia w sieć i zupełne się w niej zatracenie możliwe jest tylko u dzieci sieci. Bycie odłożonym w sieć jest tutaj zatracaniem siebie, a nawet rzuceniem w fantom, tak, by stracić oparcie w fizykalnym i rozpłynąć się jak Slothrop w Tęczy grawitacji Thomasa Pynchona.
Sieć wytwarza taką logikę, w której wszystko może się łączyć ze wszystkim. Jest to coś w rodzaju równania z węzłami, gdzie każdy węzeł prowadzi do każdego innego. Tak w zasadzie działa przeglądarka internetowa. Jaka logika kieruje wyborem wyrażenia do wpisania? Gdy już znajdujemy wyniki, to skąd bierzemy nowe słowo? Czy jest tutaj następstwo przyczynowe?
Syntagmatyczne połączenia są asocjacyjne tak jak reklama Apple II z 1976 roku. Jeśli myślimy asocjacyjnie, to czemu nie komputer? Dlaczego dzieci sieci uznają aspekt sieciowości, ale nie widzą w nim głębszego porządku, komputerowego? Dzieci sieci mają mózgi wyprane na sieć, to znaczy, że są tak przeciwko innym środkom, takim jak telewizja, że mają sieć, jako wynik swojego deprogramowania. W ten sposób rodzi się pokolenie nerwowe, ale zarazem podatne na wstrząsy, które tworzą się w sieci. Wstrząsy te wywołuje „real”, który jest niezwykle nieobliczalny w wyniku podłączenia do sieci.
Myślę, że dzieci sieci są podatne na mem śmierci. Chodzi mi tutaj o groźbę zlikwidowania pewnego aspektu sieci. To w gruncie rzeczy postulat wolności w zakresie rozpowszechniania poglądów, dzielenia się wiedzą, stoi u podłoża powstania, o którym mówimy. Dzieci sieci stanęły w obronie praw obywatelskich, domagając się odstąpienia od pewnych roszczeń prawnych. Wystąpiły przeciwko korporacjom. „Dzieci sieci” wyszły na ulice i broniły anihilacji zysku i sublimacji wymiany. Byli to ludzie dorośli, a także nastolatkowie.
„Dzieci sieci” są paradygmatycznym przypadkiem osób żądających retrybalizacji. Sieć umożliwia natychmiastowe kontakty na odległość, empatię, współtworzenie wydarzeń, ich ocenę, na bieżąco, w fantomie. Odkładanie się w fantomie, pod postacią informacji o sobie, reprezentacji dźwiękowej, wizualnej itp. uznaję za reklamę, która uprawiana jest w celach zysku poza siecią. Dzieci sieci mówią o wymianie w taki sposób, jakby to była wymiana archaiczna.
Mówię o archaiczności jako o takiej formie życia, gdzie pojawia się plemię, wioska, klany; otoczenie znane i uwiązane wymianą towar-towar, bez pieniędzy. W znanej analizie Bronisława Malinowskiego Argonauci Zachodniego Pacyfiku mamy wymianę muszli zdobiących nadgarstki, ramiona i szyje. Są tu pokłony, miny (chodzi o rytualne wyrażanie zadowolenia i niezadowolenia u Trobriandczyków z jednej strony, a emotikony z drugiej). Bardzo ważna w tych ekspresjach jest ocena. Przewożony łodziami ładunek służy podtrzymaniu wymiany, a nie generowaniu zysku, bardzo wyraźnie też nie ma charakteru utylitarnego.
W swoich rozważaniach widzę sens poszukiwania równowagi między elementami wartości, czyli prostszymi jej wersjami. Uznaję sens czterowartości i nie widzę poza nią swojej działalności artystycznej i naukowej. Niemniej pozostaję pełen szacunku dla burzliwej obrony sieci jako czegoś wyraźnie pozbawionego zyskowności, ale bardzo treściwego, odkrywczego i zdolnego łączyć się ze sobą. Widzę komputerowy rdzeń, nieusuwalny zupełnie w sieci, jaką znamy, pod postacią modularności programów komputerowych, którymi posługujemy się w wymianie poprzez sieć i w miejscach poza nią.
Uznaję za nadrzędny cel egzystencji wędrówkę w głąb siebie, po to, by poznać labirynt, który niepostrzeżenie wychodzi na zewnątrz i wraz z siecią tworzy jakiś ur-labirynt. W tym labiryncie jest mój umysł, a także miasto, gdzie przebywam, i w końcu — łącze internetowe. Ta całość jest elektroniczną siecią, którą można nazwać Brahman, wszechbytem sieci. W nim rozpływa się Atman, jednostkowa jaźń, monada elektroniczna. Wszystko to łączy się ze sobą, ale nie wyklucza zysku, który widzę w rozpowszechnianiu dobrej jakości informacji po sensownych cenach.
Rozwój smartfonów, telefonii nowej generacji, rywalizującej z Apple i Microsoft, opiera się na sprzedaży tanich programów. Dzieci sieci widzą tych dwóch gigantów, a pomiędzy nimi dystrybucje Linuksa. Nie widzą natomiast salonów gier i konsol komputerowych. Jeśli widzą demokrację, to nie widzą jej bez globalizacji i międzynarodowych trendów.




TAMARA BOŁDAK-JANOWSKA
Modyfikacja: my i my

Piotr Czerski w eseju pt. My, dzieci sieci podzielił ludzi na „dzieci sieci” i „analogowych rodziców”, których odsyła do lamusa. Z moich obserwacji wynika, że z komputera z dostępem do internetu korzystają i dzieci, i rodzice, i dziadkowie. Nie ma to związku z wiekiem ani z tak zwaną zmianą pokoleniową (nawet osiemdziesięciolatkowie to „dzieci sieci”). Ma to związek z czymś innym: nie wszędzie w Polsce możemy mieć dostęp do internetu. Dziesięć tysięcy miejscowości w Polsce nie ma dostępu do internetu. Nie ma dostępu na przykład w Narejkach, gdzie od kilku lat organizuję spotkania literacko-teatralne, określane od ubiegłego roku jako Zajazdy. Nie działają tu też komórki. Żadna. Narejki i okolice likwidują podział Piotra na „my” i na „wy”. Podobnie likwiduje ten podział nagła dłuższa awaria linii energetycznej, tu czy w okolicy. Zaczynamy rozmawiać ze sobą bez maszynki przy uchu i klawiatury, zrośniętej z palcami. I są to rozmowy istotne. Na moich improwizowanych Zajazdach zwracamy się do siebie po imieniu bez względu na wiek, ale zwyczaj ten wynieśliśmy z internetu (portali społecznościowych) i jest on wyrazem szacunku dla rozmówcy — nowość, która nas zaprzyjaźnia, ale surowo, nie na zasadzie poufałości, lecz ufności w intelekt i talent rozmówcy.
Rzecz jednak najważniejsza: jacy „analogowi rodzice” z lamusa? Przecież to rodzice stworzyli komputer z internetem, ba, nawet dziadkowie. Dzieci ten świat zastały i mogą go kreować, udoskonalać, ale pracują jednak na i w maszynie rodziców i dziadków.
Mówię tak, ponieważ korzystając z internetu porzucam Polskę. Porzucam, bo wejście w internet jest wejściem w świat, a w świecie internautów tworzą rodzice i dzieci, i dziadkowie. Najgorszą wersją internetu byłaby krajowa i lokalna. Oby ta bałkanizacja Ziemian nie dochodziła do skutku. Internet jako szereg lokalnych gett wzbudza we mnie przerażenie. To ocenzurowane klatki.
Pierwsze miejsce w dostępie do internetu ma w Europie Rosja[3] (a ósme na świecie). Polska wlecze się w ogonie — ósme czy dziesiąte (nie dowiesz się tego dokładnie nawet w internecie) miejsce od końca w Europie. Polska ma najgorszej jakości łącza[4] i to hamuje dostęp do internetu. Zatem „dzieci sieci” w Polsce to wszyscy ci, którzy korzystają z komputera z internetem. Potencjalnym „dzieciom sieci” polskie złej jakości łącza po prostu uniemożliwiają życie z internetem, i obarczanie ich winą za „analogowość” jest nadużyciem merytorycznym. Podziału na pokolenia nie można wiązać w Polsce z dostępem do internetu, ponieważ wiąże się ono z czymś zupełnie innym. Na tym się chwilowo zatrzymam, a przypomnę, że to na przełomie lat 70. i 80. wojsko oddało internet cywilom, a najpierw naukowcom. To cywile stworzyli internet, i to jaki. Musimy o tym pamiętać.
Pokoleniowość. Poznęcam się nad tym.
Nie ma nic gorszego, niż zrywanie ciągłości kulturowej, o czym mówił niemiecki filozof Gellner. W Polsce kilkakrotnie zrywano ciągłość kulturową, a to skutkuje przekonaniem doroślejących dzieci, że cywilizację, kulturę zaczynają od zera, odsyłając do lamusa przestarzałych rodziców jako masę, nie dostrzegając wśród nich ani jednej osobowości, ani jednego czynnego talentu. W Polsce po upadku PRL przekreślono miniony okres, jakby go nie było i powrócono w myśleniu do przedwojnia, i był to ogromny krok wstecz, wrzucający internetowych wnuków i prawnuków prosto w ramiona przedwojennych dziadków, w ich mentalność. Przywrócę co nieco z czasów dziadków i rodziców z PRL.
Informatyki zaczęto nauczać w liceach i na uczelniach jeszcze w PRL, w końcówce lat sześćdziesiątych i w latach siedemdziesiątych. Komputery były wielkie jak cysterny, i nasze, i te światowe. Udoskonalali je dziadkowie i rodzice, i u nas, w PRL, i w świecie. W świecie śmielej, rzecz jasna, ponieważ tam je lepiej finansowano. W Polsce pierwszy komputer zbudowali dziadkowie w roku 1958. Do internetu podłączono Polskę w roku 1991. Wkrótce dziadkowie i rodzice wskoczyli w internet i już z niego nie wyszli. Dzisiejsi dziadkowie mieli wtedy po czterdzieści lat, a rodzice po dwadzieścia. Komputer szybko stawał się dla nich narzędziem pracy i komunikacji. Pod określenie Czerskiego „My, dzieci sieci” podciągam wszystkich wchodzących w świat poprzez internet od roku 1991. Zgadzam się na wszystko, co mówi, ale nie na ten podział — my, „dzieci sieci” i wy, „rodzice analogowi”, ci gorsi. Równie gładko wymówię „my i my”, i podobnie manifestacyjnie uzasadnię prawomocność tego połączenia. Witaj, Piotrze, w tym samym świecie dzieci i rodziców sieci, ale w kraju z najgorszymi łączami. Jeśli już ktoś u nas jest wsteczny, to rządzący, którzy nie dbają o nowoczesne łącza.
Ja wiem, że autor podziału na „dzieci sieci” i wapniaczy lamus tłumaczył się w wywiadzie, że tylko taki podział może wywołać dyskusję „na tak” i „na nie”. Ależ kiedy dzielimy się na nas i na was, to feudalizujemy stan rzeczy. My gramotni, nowocześni, wy analfabeci, przedpotopowi. Podział taki nie ma żadnego związku z życiem. Nie gwarantuje też rzetelnej dyskusji, wszak dyskusja to nie jest proste „za” i „przeciw”. Dyskusja nie stanowi opowiedzenia się, lecz dogłębnie rozważa problem, jak najkorzystniej rozwiązując go dla bardzo wielu, a nigdy dla strony uważającej się za potężniejszą, zwykle wpływowej i z przekonaniem o jedynie słusznej racji. Moje „my i my” rzecz ustawia pokojowo, nikogo nie dzieli i nikogo nie wywyższa ze względu na wiek.
Autor tłumaczy się, że w Polsce obowiązuje wiara w pokoleniowość, że i on musiał ująć rzecz pokoleniowo, bo to Polska. Nie musiał. Wiara w pokoleniowość to komunistyczna wiara. My, dzieci, „przyjdziem i starych zmieciem”? Aż Lenin się kłania i rewolucja bolszewicka.
Tak to jest, kiedy się zrywa kulturową ciągłość i depcze rodziców, bo oni z innej bajki, a zarazem powraca do bolszewickich nastrojów dziadków i to jeszcze nie naszych. To nie internet, to paskudny real. Zużył się, a trwa. Lepiej pamiętać o babkach i prababkach informatyki.
W rzeczywistości pokolenie ma znaczenie socjologiczne. Pokolenie stwarza się co trzydzieści lat. Jeśli zaś przeniesiemy to pojęcie na kulturę, literaturę czy na internet, to nabiera ono wtedy charakteru nomenklaturowego, a Polska ogranicza pokolenie do młodości — w Polsce pokolenia tworzy się na siłę i w pośpiechu wyłącznie z tych, co właśnie osiągają wiek młodzieńczy. My, młodzi, to paniska, a wy, starzy, to tylko poddani, niemal analfabeci. A przecież dane pokolenie to osoby od noworodków po starców. Kolosalnym nieporozumieniem w Polsce jest to ciągłe utożsamianie pokolenia z „nami, młodymi”, zwłaszcza w kulturze, literaturze; ta bańka pęka szybko. Młodość to jedynie etap wiekowy w danym pokoleniu. Życie to proces, i twórczość to proces, i nauka to proces, i wynalazki to proces, i mentalność to proces. Stereotyp pokoleniowości tworzy jeszcze jedno kółko, znieruchomiałe w nadanej raz na zawsze cesze, w jedynej mentalności danej godziny, roku, pięciu lat. A potem co? Potem spadajcie powiedzą „nowi”, boście już starzy. Że się zmieniliście? Że piszecie arcydzieła? Ależ my już tworzymy „nowe pokolenie”, samych młodych i już znieruchomiałych w danej cesze, i tak dalej, i tak w kółko. Ograniczenie pokolenia do „młodych” stwarza sytuację jak po wojnie — jutro ci młodzi będą starzy, czyli wybici. Dość już tego martyrologicznego „pola chwały”, pochodzącego z zamierzchłego realu. W istocie ten polski mechanizm nie pozwala młodym rozwinąć skrzydeł, dojrzewać, stawać się wynalazcami i twórcami w pełnej skali. Pokolenie jest marnowane na wstępie przez własne ograniczające postulaty.
I co więcej: jeśli ciągniemy na siłę lokalną polską wiarę w siłę pokoleniowości, w siłę nowego pokolenia, tworzonego już prawie co roku, i to na podstawie jednej cechy, z reguły marginalnej lub lansowanej dla draki, „aby się tylko coś działo”, to nie mówimy nic nowego, to jesteśmy konformistami, to powtarzamy coś, co nam dawno temu wymyślili dziadkowie, a dziadkowie nie zawsze mieli rację, czyli wychodzi na to, że niektóre „dzieci sieci” to dziadkowie. Dziecko sieci, autor eseju, Piotr, to dziadek? Nie. Przez ten nieszczęsny polski podział — nieco tak. Pamiętajmy o babkach i prababkach informatyki. Będzie milej, po ludzku i światowo.
Najwyższa pora rzetelnie przeciąć więź z głupio gadającym dziadkiem i posłuchać dziadka mądrego. Mądrym naszym dziadkiem był na przykład analogowy Brzozowski.
Coś nowego nie zdarza się samoistnie w młodym nowym pokoleniu, lecz w relacjach z dojrzałymi, ze starcami. Rozmowa we własnym kółku, gdy nastąpiło zerwanie kulturowej ciągłości, nie była i nie będzie kulturotwórcza. Kultura to proces, a każde zerwanie ciągłości skutkuje tak zwanym wyważaniem otwartych drzwi przez „młodych gniewnych”, i cała ta gniewność staje się szybko pękającą bańką, i tylko rozśmiesza żyjących dłużej. Zresztą młodzi dawno przestali być gniewnymi i wolą płynąć z prądem i na powierzchni. Nie są rewolucyjni. Tak jest w realu w linii generalnej.
Podział na pokolenia w kulturze poprzez wyniesienie jednej jakiejś cechy sprawia, że całe pokolenie wcale się z tą jedną cechą nie identyfikuje, ale ma zamknięte usta — w realu, bo w internecie już nie.
Treści do tej naszej nowoczesnej maszyny wkładają ludzie w różnym wieku, nie tylko młodzi. Nie możemy pchać w nią przejrzałego stereotypu pokoleniowości! Tak, ale przecież wokół nowoczesnej maszyny słychać szczęk starej broni, szabelek. I to samo dźwięczy w sieci. Tyle tam starych demonów, kulturowych przeżytków, pełno przedpotopowego antyfeminizmu, antysemityzmu, narodowych fobii, megalomanii narodowej — i u młodych, i u starych.
Dzisiaj internet to podstawa wszelkich koniecznych kontaktów, a komputer to główne narzędzie pracy. Tej podstawy pozbawieni są bezdomni, których w Polsce nikt nie liczy, nawet w internecie, no i ci, których Polska wciąż pozbawia łączy.
W sytuacji braku dobrych łączy podział na „dzieci sieci” i „rodziców” bez komputera uważam za bezpodstawnie wynoszący pierwszą ze stron tego podziału.
Obecnie internet skutecznie likwiduje podział pokoleniowy i to jest całkowicie nowe zjawisko, związane z wynalazkiem nowej maszyny. Jednak w korzystaniu z internetu przez osoby młode i dojrzałe, dodam — i stare, jest różnica zasadnicza. Młodzi zbyt często uzależniają się od internetu, od gier, od anonimowości, od paplania godzinami z kimś tam, tak samo paplającym, od ślęczenia przy monitorze w poszukiwaniu prawdziwych informacji, podczas gdy dla starszych to tylko strata czasu — oni poszukują treści istotnych, kontaktu z wolną sferą kultury, i znajdują to, ponieważ jest jeszcze w nich żywy mechanizm błyskawicy — zmysł oddzielania ziarna od plew, i żywy zmysł sceptycyzmu, a podobne osoby dostarczają im przez internet poszukiwanych treści. Nie pragną sensacji, ponieważ są dojrzali, i nie zachowują się jak nuworysze. Są zaskoczeni, że wolność w internecie ogranicza się na ogół do wymiany światopoglądów politycznych, ale to na powierzchni. Prawica i lewica uprawiają boks bez zasad. Awantury, pomówienia, obecne w życiu, wędrują swobodnie do nowoczesnej maszyny. Umożliwia to anonimowość, ale także imienna zachłanność niezliczonych autokreacji. Dojrzała osoba jest tym zniesmaczona. Myślący młodzi też zresztą czują ten sam niesmak. Mogę inaczej ująć rzecz: jedni internauci poszukują treści istotnych i sami je tworzą, inni traktują nową maszynę jako rozrywkę, nie wnosząc do niej nic, i nie zależy to od wieku. Są dojrzewający (myślący) młodzi i dziecinniejący (bezmyślni) starzy. Jest powierzchnia w internecie (pozór wolności), i są też istotne głębie (wolnomyślicielstwo, sztuka).
Ludziom dojrzałym, z nieutraconym jeszcze zmysłem percepcji dzieła klasy światowej, a także myślącym młodym, nabywającym cechę sceptycyzmu (tę cechę nabywa się w procesie dojrzewania intelektualnego), internet wydaje się największym skarbem naszej epoki.
Poszukują tekstów Sloderdijka i znajdują je. Poszukują tekstów Chomsky’ego i znajdują je. Ignorują całkowicie muzykę łomotu. Moja młodsza córka określiła te łomotliwą popkulturową sieczkę następującymi słowami: inna taka sama. Rzeczywiście. Muzyka „inna taka sama”. W ten sam sposób możemy określić sensacyjne wiadomości: inne takie same. Szczególnie główne portale internetowe lubują się w podawaniu wiadomości „innych takich samych” i polecaniu książeczek „innych takich samych”. Powielają nasze telewizje, zdegradowane do bełkotu, łomotu i rechotu.
Kulturotwórcze okazały się moje Zajazdy do Naraju, o czym wspomniałam na początku. Iluż tu przybyło młodych ludzi, złaknionych rozmowy istotnej, kontaktu z dojrzałymi, z talentami, z rówieśnikami spoza pokoleniowej szufladki przedpotopowych dziadków. Tu jest zabawa, tu jest rozmowa (międzypokoleniowa), tu jest dobry tekst, tu jest radość życia. Spotkanie umożliwił nam internetowy portal społecznościowy: fb[5]. Wielka rzecz.
Utrata przeżywania odświętności obcowania człowieka z człowiekiem, a także obcowania z dziełem wielkiej rangi, jest krokiem wstecz. Pogrąża nas w szarości, zanikają nam uczucia, a kontakt z dziełem nabiera jedynego znaczenia: brzęczenia przy uchu. Coś tam sobie brzęczy. Jakaś muzyczka, jakiś wierszyk. Po co się wsłuchiwać? Nadprodukcja muzyczki i wierszyków, natłok informacji, nieumiejętność wsłuchania się, zatrzymania kadru. Mamy taką degenerację.
Młodzi, którzy przybyli do mego Naraju za sprawą fb, nie identyfikują się ani z pokoleniem JPII, ani z pokoleniem dresiarzy, ani z pokoleniem porno, ani z „dziećmi sieci” w sensie nomenklaturowym (my i wy). Wymieniam jedną po drugiej cechy jakoby pokoleniowe, szybko nadawane przez nasze media po upadku komuny. Pokolenie powołano, i już. Że nie całe? Że tylko margines? A kogo to obchodzi. My się tym szufladkowaniem bawimy. My. Kto? Kilku wodzów w starym stylu i w różnym wieku.
Jeśli kontakt z dziełem rangi światowej, możliwy tylko przez internet, miałby być płatny, to dostęp do internetu musiałby być darmowy (i nie tylko w stolicy czy kilku gminach), inaczej pozbawilibyśmy najcenniejszego odbiorcę prawa do obcowania z osobowościami i dziełem wielkim. Odbiorca ten należy do pauperyzowanej warstwy inteligenta, intelektualisty, osobowości właśnie. Bez takich ludzi, bez tych twórców i tych odbiorców, świat nie będzie istniał. Będzie koszmarem automatycznych ludzików, bezrefleksyjnych, uległych, stadnych, zmanipulowanych, wiecznie niedojrzałych, awanturujących się, i pędzących po prawdziwych trupach do pieniędzy i sławy. Młodzi, czy dojrzali, czy starzy, znajdujący się w intelektualnym oporze wobec medialnego ogłupiania, wolni, złaknieni wolności, zatem będziemy poszukiwać Naraju. Podobny Naraj stworzył Kusturica na Bałkanach. Można poczytać o tym w internecie. I o moim Naraju również. Z pomocą internetu stworzyliśmy katakumby raju w realu. Gdyby internet nie umożliwiał cywilnych twórczych spotkań w realu, to byłby jedynie zamkniętym martwym pudłem, nadal należącym do armii. Pudłem niebezpiecznym wszakże, bo pozbawionym kontroli przez kulturotwórczych cywilów.
Mamy epokę internetu, ale mamy też obok i wokół różnych wodzów w dawnym stylu, których drażni internetowa wolność, obecność w nim osobowości, dzieł rangi światowej, a także istotnej rozmowy, a taka zdarza się, choćby na portalu Racjonalista czy u filozofów. Między bajki należy włożyć troskę o prawa autorskie, głoszoną przez tych wodzów w starym stylu, otaczających nowoczesną maszynę z internetem! Nie będę tu streszczać ACTA, każdy to czytał i każdy wie, że toto powstało tajnie. Mętny to dokument, jakoby dbający o ochronę własności intelektualnej i zapobiegający piractwu utworów, ale to nieprawda. Chodzi o to, że ci wodzowie w starym stylu nie zniosą aż takiej dawki wolności, jaką umożliwia internet. Wodzowie w starym stylu obecnie należą do różnych pokoleń. Bardzo wielu to młode byki ze starymi nawykami dziadków: zakneblować, spętać, ujarzmić, usadzić, ocenzurować. Nie da się ujarzmić internetu za pomocą cenzury, choćby ci wodzowie nieustannie tego próbowali, mnożąc w mętnych ustawach swoją troskę o ochronę własności intelektualnej. Internet to wolność, która polega na tym, że każdego można skrytykować: i ministra, i radnego, i prezydenta, a rządzący to wciąż wodzowie w starym stylu, pragnący nietykalności. Wolność obecnie przeniosła się do internetu, wraz z prawem do mówienia mądrze i głupio, ale przede wszystkim do krytycznego mówienia o tych, o których chcemy tak mówić i mamy ważkie powody. W ACTA ani słowa nie ma o pisarzach. Mętnie tam się mówi o utracie zysków przez zespoły muzyczne, rzekomo przez wydania pirackie ich utworów. Gołym okiem widzę, że chodzi o zyski wytwórni, a nie autorów. Sami autorzy, artyści, cieszą się z popularności swoich dzieł, jakkolwiek to się dzieje. Mechanizm tu jest następujący: im bardziej jakiś utwór spodobał mi się w internecie, tym bardziej pragnę mieć go na stałe w trwalszej czy też poręczniejszej postaci, jako książkę papierową, jako e-book, jako krążek z muzyką. Ta poręczniejsza postać dzieła może być przy mnie wieczorem, kiedy idę spać. Mogę wtedy jeszcze coś dobrego przeczytać, a przy uchu mieć ulubioną muzykę. Wodzowie w starym stylu, manipulujący poprzez ACTA, nie biorą pod uwagę mechanizmów rzeczywistych, a zresztą odbiorca ich nie obchodzi. Marzenie o zamianie wolnego internetu w zamkniętą dla „postronnych” folwarczność osiada i będzie osiadało w grównie mnożących się królów Ubu. W kraju z najgorszymi łączami w Europie nasz Ubu już marzy o tym, aby internetowi nie dzielili się z nieinternetowymi tym, co znaleźli w internecie! Nazywa to piractwem, złodziejstwem, nielegalnością.
Trudno dziś sobie wyobrazić siedzącego na ulicy przy łóżku handlarza, oferującego pirackie kopie muzyki z internetu! To nie te czasy! Każdy, kto słucha zespołów, wgranych w internet, sam ma internet i nie potrzebuje nagrań pirackich. Dzielenie się zaś internetowych z nieinternetowymi w kraju z najgorszymi łączami w Europie jest: dzieleniem się: jest dzieleniem się. Myślenie z okresu handlu łóżkowego śmieszy internautów, tylko zarazem są oni przerażeni tym, że jakiś królik Ubu będzie im odcinał internet, bo czegoś „nielegalnego” wysłuchali czy coś „nielegalnego” obejrzeli i przeczytali, i tym się z nieinternetowymi podzielili. Internetowy kontakt z kulturą jest: kontaktem z kulturą: jest kontaktem z kulturą.
Brzydzić człowieka kultury może jedynie legalne szcz…nie i sr…nie na ulicy (przepraszam za wulgaryzmy) oraz szmira, promowana w realu przez wydawców. Każdy budujący kontakt z kulturą jest legalny.
Kontakt z internetem jest kontaktem z czymś, co nazwałam w jednym ze szkiców trzecim ciałem.
No więc w tym trzecim ciele są ścieżki mądre, istotne, i ścieżki głupie, obleśne, śmietnikowe. Najważniejsza sprawa to to, że są tam osobowości i ich istotne treści. Reszta jest, bo jest. I niech sobie będzie, bo sfera wolności ma to do siebie, że zawiera treści, wypowiedzi, mniemania bardzo różne. Internet zatem to nie wyrocznia. Nazwałam go trzecim ciałem, ale nie jest on osobą, nie jest autorytetem, nie jest prawdziwym życiem. Zbyt łatwo można natrafić na zmanipulowane obrazy, na pośpiesznie klecone sensacyjne niusy, poprawiane następnie przez kilka miesięcy albo i lat na jeszcze bardziej sensacyjne. Obok tego śmietnika istnieją jednak wielkie treści, wielkie animacje, wielkie utwory muzyczne i ich wielkie wykonania.
Osobliwy internetowy narząd to miliony blogów. Każdy chce zaistnieć. Każdy coś tam pisze. Jednym z naprawdę istotnych blogów w Polsce to Minimalbooks Piotra Siweckiego. Na Minimalbooksie spotykają się ludzie pióra z Polski i USA. Ten blog pełni rolę portalu literackiego, pisma, dużej, rosnącej książki. Piotr Siwecki, znakomity prozaik, stworzył coś niesłychanego: nie tylko internetowe pismo, ale i rozwijające się wydawnictwo. Tak mogło się stać, ponieważ prowadzenie bloga jest darmowe. Jak dobrze. Oby ten stan trwał jak najdłużej. Co ja mówię. To musi trwać jak dotąd. Minimalbooks jest wysmakowany, pełen stylu, eksperymentu i znakomitych form. Dobrze. Dzieło literackie to styl, forma, eksperyment. Inaczej nie będzie nigdy.
Piotr Siwecki tworzy dostęp do nietuzinkowej kultury. Ten blog-pismo-wydawnictwo to polski skarb.
Elfriede Jelinek po tym, jak otrzymała nagrodę Nobla, nową książkę opublikowała na swoim blogu, zawiedziona wydawcami, a wydawcy, nie tylko w Polsce, zawodzą na całej linii: zmuszają autorów do produkcji rynkowych produkcyjniaków, nie odkrywają arcydzieł, nie promują talentów. Sprzyjają średniakom i tak zwanej lepszej grafomanii, a także zrzynkom ze starych mistrzów.
Tylko internet bardzo często pomaga dzisiaj arcydziełu dotrzeć do czytelnika, choćby poprzez minimalbooks czy blog Elfriede Jelinek — i poprzez dzielenie się zachwycającą treścią z nieinternetowymi w takim kraju, jak Polska.
To samo zrobił Coelho: umieścił swoje teksty na The Pirate Bay; przypomnę jego motto: „Ściągajcie za darmo, a jeśli Wam się spodoba, kupcie w księgarni”. Coelho zna mechanizm: kupujemy.
Oczywiście miejsca w internecie, gdzie autor sam się publikuje, to także raj dla grafomanów. Tak to się spotkali wybitny autor z grafomanem w nowej pięknej utopii, internecie. Niezależni wybitni autorzy muszą zostać wyłuskani spośród stadionów grafomanów. Ja to robię, zbierając cięgi w sieci i w realu od wodzów w starym stylu, których pełno i wśród krytyków, i w kampusach.
Skorzystałam z wzoru Jelinek i umieściłam całe swoje niektóre książki o wyczerpanym nakładzie na swoim blogu. Dostęp do moich książek jest utrudniony, szybko wyczerpują się ich nakłady, na ich temat powstają prace doktorskie i magisterskie, więc mój krok był koniecznością i w Polsce na szczęście ludzie kampusowi to ludzie internetowi, to „dzieci sieci”, bez względu na wiek.
W Słowacji (kraj ze złymi łączami) powstał system Piano, który wprowadza się też u nas. Chodzi o płatny dostęp do treści „wartościowych”, jak to określają pomysłodawcy — duzi wydawcy, koncerny.
Myślący dobrze wiedzą, że za opłatą nie znajdą treści bardziej wartościowych, ponieważ te treści nadal będą wytwarzać ci, którzy sprowadzili na dno papierowe gazety. I wcale nie chodzi im o dostarczanie treści wartościowych, tylko o zarobienie kupy forsy na naiwnych, którzy zresztą dadzą się oszukać tylko raz. W Piano też się nie mówi o pisarzach. Mówi się wyłącznie o zyskach wydawców. Nie będą mieli takich zysków, o jakich marzą.
Wodzowie w starym stylu będą usiłowali wciąż na nowo grzebać w internecie. My, cywile z internetu, przez nas tworzonego, będziemy to odczuwali jako najazd starego: armii.
Armia to koncerny, pragnące zysku, zysku. Uwłaszczyć się na „niczyim internecie” — oto pragnienie wodzów starego stylu, i w byłych demoludach, i wszędzie. Zdaje się, że najbardziej przytomne i sprzyjające internautom będzie tu jednak USA, ponieważ tam sprzeciw traktuje się poważnie i sam sprzeciw to moc. Okazało się, że polski sprzeciw wobec ACTA również miał moc.
Żadne Piano, żadne ACTA i ich mutacje nie przejdą u internautów. Nie są przyszłościowe, ponieważ wiążą ręce tym, którzy tworzą internet: cywilom z pasją kulturotwórczą. Cywilom, którzy dzielą się z innymi swymi odkryciami w dziedzinie kultury, czy to plastyki, czy literatury, czy teatru.
W podobnym tonie mówi o tym Eryk Mistewicz na Wykopie w szkicu pt. Piano, piano nad tą trumną. Dzieło istnieje po to, aby dzielić się wrażeniem. Informacja istnieje po to, aby się nią podzielić, omówić. Don Graham, wydawca „The Washington Post”, określił systemy w stylu Piano jako całkowicie wsteczne, jako relikt minionych epok, z ciągotami do kneblowania, podsłuchów, śledzenia, ukrócenia obiegu informacji. W USA wydawcy rezygnują z płatnych treści, którymi nikt nie może się podzielić. Najwięcej pożytku dla ludzi jako istot społecznych przynoszą portale społecznościowe. Tu istnieje rozmowa istotna i istotne kontakty oraz dzielenie się odkryciami z dziedziny kultury. Dzieło musi mieć licznych odbiorców, po to jest, po to powstało. O dziele trzeba mówić, trzeba polecać znajomym, trzeba uzasadnić, dlaczego. Mistewicz zauważa, że Piano ukrywa liczbę osób korzystających z płatnego dostępu do „wartościowych” treści, a skoro tak, to nie jest ich tak dużo, jak sobie czy internautom Piano wmawia. W USA też nie było zysków z płatnego dostępu do „wartościowych” treści, ponieważ doszło jedynie do przeniesienia z realu w internet tradycyjnie ogłupiających treści, to jest skomercjalizowanych. Komercjalizacja treści oznacza manipulację. Zmusza się autorów do utraty niezależności.
Czy każdą informację znajdziemy w internecie? Nie. Nie od razu, chyba że ją ktoś szybko wstawi, zdobywszy gdzie indziej (jak zawsze).
Jak powiedziałam: internet to teksty, informacje, pochodzące od ludzi, a nie od rozumnej maszyny. Ludzie jak to ludzie. Jedni rzetelnie informują, inni manipulują, ubarwiają, konfabulują, czerpiąc wzory z telewizji.
Podstawa jednak jest następująca: internet tworzymy my, ludzie wolni, cywile.
Napotka nasz opór, kto zechce raz kolejny pójść na wojnę z nami.
W znakomitym eseju Pogarda mas Peter Sloderdijk porusza temat bardzo nośny. Media promują cynizm, lansują głupawe hasła w rodzaju: „teraz nie ma talentów, a warsztatu każdy może się nauczyć”. Każdy? Każdy może śpiewać mezzosopranem w wielkiej operze? Wszystkie te hasła kierowane są rzekomo w stronę mas w trosce o ich dobro — każdy może śpiewać, każdy może pisać, próbujcie, tłoczcie się na castingach, może się uda. W rzeczywistości owe „masy” pogardzają pisarzami bez talentu i śpiewakami bez słuchu, a media pogardzają „tłumem”, „masą”. Nie ma żadnych „mas”, nie ma „tłumu”.
Są ludzie, których stać na odwagę mówienia, i są milczący analfabeci kulturowi i tchórze.
W internecie nie istnieją „masy”, nie istnieje „tłum”. Istnieją tu: wypowiedzi. Wielka rzecz. Wypowiedzi rzecz jasna bywają przemyślane i jak najszybsze — byle się wykrzyczeć, ale nie zmienia to postaci rzeczy: tu nie ryczy tłum, tu nie ma masy. Nikt nie określa internautów słowami: masa, tłum.
Poetami internetu są programiści. To są najcudowniejsze „dzieci sieci”. Fb powstał dzięki Zuckerbergowi, natychmiast zaatakowanemu przez zawistnych. Tu akurat starzy zawistni chcieli pożreć cudowne „dziecko sieci”. Pokoleniowość zawirusowała jak widać także niektórych dziadków (i rodziców) świata. Zuckerberg marzył o „stworzeniu świata otwartego i połączonego” i to mu się udało. Oczywiście został przechwycony przez świat biznesu i był szkalowany przez zawistnych, że jakoby od początku marzył o staniu się milionerem. Ależ nie. Mechanizm twórczy, czy to będzie pisanie, czy co innego, działa na całkowicie innej, bardzo prostej zasadzie: piszę, tworzę, a pieniądze przyjdą lub nie. Twórcze życie to odwaga podejmowania ryzyka.
Przyszłością internetu są następcy Zuckerberga i takie kobiety, jak Anita Borg, Shafi Goldwasser czy Joy Radia Perlman (nazywana „Matką internetu”). Nie do nich będzie się kierowała „pogarda mas”. Będą uwielbiani, ale nie przez „masy”, tylko przez osoby, które zechcą się podzielić z innymi istotną treścią, odkrytą w internecie i poza internetem.
Jeszcze mamy wolność: internet. Ta nasza piękna utopia dzieje się naprawdę. Łączy ludzi w różnym wieku. Umożliwia kontakt z kulturą, z filozofami i kulturotwórcze kontakty w realu. Przywołuje do porządku wodzów w różnym wieku, ale starego chowu. Pełni budującą rolę cywilizacyjną. Suchej nitki nie zostawia na kiepskich książkach i tandetnych filmach. Ta nasza piękna polska utopia ma najgorsze w Europie łącza.
Czy przypadek Jelinek — ja, noblistka, sama jestem wydawczynią mojej książki na moim blogu (z © oczywiście) — choć trochę ucywilizował wydawców, oczekujących produkcyjniaków rynkowych i zrzynek ze starych mistrzów?
Jeden taki przypadek jednak cywilizuje choć jednego wydawcę. O tym też można poczytać w internecie.
Natomiast w realu (na styku internet-real) bywa obrzydliwie. Internet służy złodziejom dzieła jako rezerwuar łupów, cudzych, często genialnych pomysłów. I wcale nie chodzi o „piractwo” muzyki. Chodzi o bezkarne plagiaty na przykład rysunków satyrycznych. W to nie jest zaangażowane ani ACTA, ani Piano, CETA czy „Czysty Internet”.
Zdumiewa mnie moc frazesów w różnych cenzorskich projektach, typu ACTA, PIANO, CETA czy wreszcie „Legalna kultura” wołająca o korzystanie z „legalnych źródeł” kultury, bo w ten sposób „pomagamy kulturze”. Nie. Nie pomagamy. Kulturze pomagamy poprzez wyławianie ogromnych niezależnych talentów. Źródłem kultury jest wyłącznie ogromny niezależny talent. Taki talent w „legalnych źródłach”, typu wydawca, reklama, telewizja, gazeta — nie istnieje! Jest tu duszony, poniewierany, przemilczany. To o co chodzi z tym wołaniem? No właśnie. Chodzi o to, żeby w internecie było jak w telewizji? Głupio, nudno i z podłożonym rechotem?
Internet musi pozostać różnorodnością. Musi w nim być miejsce na dotyk arcydzieła, czy też wybitnego dzieła, i krytykę szmiry. Tego nie dają pozainternetowe media, nastawione wyłącznie na zysk, ani wydawcy, nastawieni na zysk, ani autorzy, produkujący „rynkowe produkcyjniaki”, nastawieni na zysk. Zysk odbiorcy z dzieła to zysk przede wszystkim duchowy, intelektualny i jest to spotkanie wolnych z wolnymi. To wolni tworzą dla wolnych.
Prawdziwe pokolenie „dzieci sieci” dopiero nadejdzie za dwa-trzy pokolenia w rozumieniu właściwym, socjologicznym (powtórzę: nowe pokolenie powstaje co trzydzieści lat) i będzie to pokolenie o zmienionej psychice, któremu wystarczy internetowy wygląd słowika i listka, czy całej przyrody. Jednak ostaną się biegający wśród przyrody i fotografujący ją, wszak przyroda sama nie wbiegnie do internetu. To absolutnie nowe pokolenie „dzieci sieci” będzie miało zmienione dłonie — już dziś nasze palce, biegające po klawiaturze, przypominają palce pianistów: dłonie smukleją. Ekrany dotykowe jeszcze bardziej zmienią dłonie: zmuszone działać na małej powierzchni, inaczej ukształtują ścięgna i mięśnie. To pokolenie na pozór tylko będzie mniej zaangażowane w życiu w realu. Będzie mniej biegać po urzędach, ale wpływ na real będzie miało ogromny: wzrośnie interwencyjność w sprawach obrony praw człowieka, wolności, jakości życia.
Internet stanie się naprawdę dodatkowym wymiarem. Uczeni już dziś skłonni są określać internet „buddystyczną nirwaną”. Lekkie kliknięcie — i już jesteśmy we śnie. Śnimy świat jako globalną wioskę. Cały świat mamy w zasięgu naszego palca. Możemy być wszędzie.
Postępem jest to, że komputer z internetem stał się osobistym medium. (Przypadek charakterystyczny: Jelinek, Coelho, mój, minimalbooks Piotra Siweckiego, i wielu podobnych).
Postępem jest to, że internet likwiduje jedyną centralną słuszność. Każdy cenzor Ubu-podobny pozostanie śmiesznostką epoki. Postępem jest socjalizująca rola portali społecznościowych. Postępem są blogi, odważnie i niezależnie komentujące real.
Internet z chwilą przekazania go przez armie cywilom stał się nowym etapem w rozwoju człowieka: zamiast programów kierowania bomb z USA do ZSRR i odwrotnie, mamy cywilne programy kulturotwórcze.
Złą rzeczą jest przybieranie dowolnych masek w internecie, kradzieże pieniędzy z banków, porno-pedofilia, stalking, pospolite myślenie na blogach, niewykraczające poza tzw. powszechne mniemanie, z dodatkami, typu: stereotypy płciowe, szowinizm, rasizm, faszyzm; uzależnienie od internetu, od gier, wymagające leczenia psychiatrycznego. Jeszcze gorsza rzecz, ale okołointernetowa: wodzowie starego typu w różnych projektach ACTA czy CETA, rzekomo w walce z terroryzmem chcą obarczyć internautów odpowiedzialnością zbiorową za… No właśnie, za co?
Prawdziwe pokolenie „dzieci sieci” dopiero nadejdzie, kiedy wszędzie będą dobre łącza. Wtedy to te prawdziwe „dzieci sieci” poczują znudzenie nowym medium i wymyślą jeszcze nowsze. Ufam temu jeszcze nieistniejącemu pokoleniu, że okaże się ludzkie, informatyczne, ale i humanistyczne, twórcze, kulturotwórcze, wolne.
Uwagi końcowe: komputer z dostępem do internetu staje się nowym medium dopiero wtedy, kiedy przestaje być jedynie rozrywką, zabawką, i kiedy nie ułatwia nam jedynie zakupów czy płacenia rachunków.
Komputer z internetem staje się medium dopiero wtedy, kiedy staje się nośnikiem wartościowej kultury. Jest już takim nośnikiem. Jeszcze jest.
Przestanie być medium, jeśli — tak jak w realu (telewizja, gazety, wydawcy) — udusi niezależnych twórców, ingerując w tekst — wymagając komercji, zamiast treści.
Intelektualista nigdy nie potwierdza systemu, w którym jest.
Internauci wzbogacają myślą i sztuką system, który daje im miejsce: internet.
Prawa autorskie mają chronić autora przede wszystkim przed plagiatem. Nie powinno być naruszaniem praw autorskich rozpowszechnianie utworu, bez ingerencji w jego treść, jeśli utwór został już opublikowany lub jeśli sam autor tego sobie życzy w stosunku do utworu niepublikowanego. Każdy rodzaj rozpowszechniania utworu odbywa się z korzyścią dla utworu, a zatem i autora, jeśli treść utworu pozostaje nienaruszona i opatrzona nazwiskiem rzeczywistego autora. Zyski koncernów wydawniczych autora nie obchodzą, ale obchodzi autora honorarium. Koncerny wydawnicze obecnie nie dzielą się zyskiem. Wydawcy dopuszczają plagiat dla zysku — niemiecki przypadek Hagemann.
Zrzyna uchodzi za inspirację — sprzyja temu procederowi hasło złodzieja, rozpowszechniane w realu: „teraz nie ma oryginału”. To jest tak bałamutne, tak ośmielające złodzieja, że prawa autorskie muszą wziąć to pod uwagę: samo hasło należy uznać za przestępstwo wzywania do naruszenia dóbr osobistych. Inspiracje możemy czerpać jedynie z dzieł rozpoznawalnych, jasno wskazując na autora oryginału. Prawa autorskie nie mogą uderzać w autorów, sprzyjać obdzieraniu ich z ich dzieła w myśl złodziejskiej zasady: „teraz nie ma oryginału”. Zanika zasada cytatu i przytaczania nazwiska autora pierwowzoru. Ileż to razy tak mnie złupiono. Nie mamy dobrych prawników, broniących autorów w takiej sytuacji, i złodziej łatwo się wyłga, że się „tylko zainspirował”. Ale ja mogę opisać to na moim blogu i to jest już dużo. Mamy autorskie prawa osobiste, nierozerwalnie wiążące autora z dziełem, ale cóż one znaczą w sytuacji dozwolonego w realu łupienia autora z jego dzieła pod hasłem: „teraz nie ma oryginału”?!
W kulturze obecnie poza internetem nastąpiło rozbicie feudalne: szczelne kółka, skupione wokół feudała, traktują inne kółka, skupione wokół innych feudałów, jako śmiertelnych wrogów i jedne drugim zamykają drzwi do mediów. Ratunek przynosi internet.
Katarzyna Szymielewicz w internetowym artykule podsumowuje jednym ważkim zdaniem feudałów z ACTA czy CETA, które walczą z niekomercyjnym wykorzystaniem utworów, chronionych prawem autorskim, niszcząc kulturę.
Niekomercyjne wykorzystanie utworu to zachwyt nad nim, to czytanie czyichś wierszy do drugiej w nocy, to dzielenie się z innymi tym wielkim utworem, który odkryliśmy, nie zaś utrzymywanie go w ścisłej tajemnicy. To także wola autora: udostępniam mój utwór. Każdy wielki utwór wędruje, wędrował i będzie wędrował od osoby do osoby, z języka do języka. To jest prawdziwe niekomercyjne życie utworu. Żaden feudał tego nie powstrzyma.
Internauci mówią prawdę, bo chcą. I kłamią, bo chcą. W internecie nie istnieje przymus kłamstwa, a w realu i innych mediach — tak. W internecie jest miejsce ma mówienie prawdy, a w realu i innych mediach — nie. Inne media i real to miejsca dla propagandy, manipulacji. Inne media funkcjonują na zasadzie: tu my, nadajnik, a tam wy, milcząca masa. Internet jako mnogość centrów z prawem do głosu unicestwia ten współczesny feudalizm czy też totalitaryzm i poddaje go krytyce.
Jeśli internet stanie się medium jak inne, narzucające scentralizowaną opinię i miks wiadomości (końcowy bełt z przypudrowanych i osłodzonych różności), internauci porzucą go, jeśli, rzecz jasna, próby zachowania jego status quo zawiodą.






  1. Ang.: To koniec świata takiego, jaki znamy — i czuję się z tym dobrze. (Tytuł piosenki amerykańskiej grupy rockowej R.E.M. z 1987 r.) Red. WL.
  2. Udział w demonstracjach bywa nawet opisywany jako coś w rodzaju świeckiej modlitwy: uruchamia emocje, ukierunkowany jest na konkretny cel, zawiera elementy symboliczne, angażuje cieleśnie, nadto zawiera często rytmiczne elementy (marsz, „przyśpiewki”, klaskanie, skandowanie). W odróżnieniu od rytuału brak im jednak powtarzalności.
  3. Według danych z Wikipedii, Rosja zajmuje 2. miejsce w Europie (po Niemczech) i 7. na świecie: https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_countries_by_number_of_Internet_users; dostęp 14.12.2012. Red. WL.
  4. Dane wg https://pl.wikipedia.org/wiki/Internet_w_Polsce, za: http://wyborcza.biz/biznes/1,101562,8532658,Trudno_o_dostep_niskie_predkosci_Internet_w_Polsce.html, dostęp do obu stron 19.12.2012.
  5. www.facebook.com