<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł My czy oni na Szląsku polskim?
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Tym, — którym jest drogi narodowy rozwój Szląska polskiego, —
Tym, — którzy głową i sercem przyczynili się do odrodzenia tej prastarej Piastowskiej dzielnicy, —
Tym, — którzy w przyszłości pragną mu służyć wytrwale i wiernie, broniąc go od zniemczenia, —

to co tu daję, —
poświęcam.



I.

Na Szląsku polskim w Prusach stało się świeżo coś takiego, czego się spodziewać było trudno.
Oto w pierwszych dniach Listopada 1901 r., pojawiła się tam zbiorowa odezwa Redakcyi: Katolika, Dziennika Szląskiego, Gazety Opolskiej i Nowin Raciborskich w kwestyi przyszłych wyborów.
Odezwa jest tak znamienną, dotyka tak bardzo, wobec tego co się dziś w prowincyach polskich w Prusach dzieje, obchodzących cały nasz ogół spraw, że pominąć jej milczeniem niepodobna.
Jak wiadomo, Szląsk Górny, czyli tak nazwana urzędownie regencya Opolska, zaludniony jest ludem polskim. Podczas gdy Szląsk Środkowy i Dolny zniemczyły się doszczętnie i przepadły w zupełności dla świata słowiańskiego, na szerokich przestrzeniach od Raciborza do Katowic i od Bogumina do Opola, lud pozostał tem, czem był za naszych Piastowiczów, odparł zwycięsko ataki Niemców, nie utonął w zalewającem wszystko dokoła nich morzu.
Na ten cud, bo do cudów chyba zaliczyć to należy, składało się wiele przyczyn. Długoletnia duchowa zależność od biskupstwa krakowskiego, blizkość Częstochowy i Krakowa, częste misye odprawiane wśród miejscowego ludu przez duchowieństwo krakowskie, wreszcie w ostatnich już nieledwie czasach pojawienie się nad wybrzeżami górnej Odry takich opatrznościowych działaczy, jak Lompa, Bogedain i Miarka, wszystko to poszczególnie i razem wzięte sprawiło, że Szląsk Górny do ostatnich chwil przechował swoją narodowość, niby skała nie uległ przed oskardem tych, którzy w gruzy roztrzaskali tyle.
Ale będąc polskim, czuł on przecież i myślał nie po polsku.
Pamiętamy te czasy, gdy przed sądy pruskie pozywano się tam, domagając surowej kary za obelżywe w powszechnych pojęciach nazwisko Polaka; pamiętamy, kiedy ksiądz Antoniewicz wygłaszał w tych stronach swoje kazania, jak lud miejscowy cisnął się gromadnie ku niemu, prosząc, by go w swoich przemówieniach nie nazywał »ludem polskim«, ale »pruskim« albo też »górnoszląskim«.
Co w tem dziwnego? Prusacy, widząc, że nie wydrą mu jego narodowości, starali mu się ją wszelkimi sposobami zohydzić, przedstawiając ją jako narodowość motłochu, pozbawionego w zupełności inteligencyi, a z ust Miarki słyszeliśmy niejednokrotnie, że w szkołach, nędzni ich bakałarze nie wstydzili się publicznie głosić, iż język polski nie posiada żadnej, prócz kantyczek i kalendarzy literatury![1]
Ale bałamucony długo, nie mógł lud polski na Górnym Szląsku być bałamuconym wiecznie. A że nie mógł, i bałamuconym wiecznie nie był, zasługa za to spływa w znacznej części na tych samych właśnie, którzy go zabić i unicestwić chcieli: na Prusaków.
Oszołomiony powaleniem Francyi na ziemię, zaborem dwóch pięknych jej prowincyi i pochłonięciem jej miljardów, Bismark umyślił zadać ostateczny cios w swojem państwie Rzymowi. Z lekkiem więc sercem i bezprzykładnem w dziejach zuchwalstwem, rzucił mu hardo rękawicę, wyzwał na ostre to, co się pokonać siłą materyalną nie da: ludzkie przekonania i sumienia. Zagotowało się w całych Niemczech, na hańbę cywilizacyi wszczęta przez niego walka, nazwana »kulturną«, zelektryzowała najobojętniejszych, oko w oko stanęły naprzeciwko siebie do śmiertelnego pojedynku dwa światy: świat materyi i nie dającego się nigdy pokonać ducha.
»Nie pójdziemy do Kanossy«, zawołał ten mąż krwi i żelaza, który sam przed śmiercią jak nie można lepiej napiętnował swoją działalność oświadczeniem, że nikogo nie uszczęśliwił, a wielu zniszczył i zgubił[2] — i ostatecznie po latach szamotania się do Kanossy poszedł, uznał, że są czynniki moralne w świecie, wobec których nawet tacy, jak on mocarze, są bezsilni niby dziecko.
Kiedy zapoczątkowana przez Bismarka walka wrzała z całą zaciętością, Szląsk Górny nie był już na szczęście bez przewodnika.
Żył tam wtedy i pracował nad oświeceniem ludu niezapomniany Karol Miarka.
Do 36 roku życia, jak sam nam opowiadał, z ducha Niemiec, przez przypadkowe zetknięcie się ze Stalmachem w Cieszynie rozbudzony i unarodowiony, redagował pismo ludowe w Królewskiej Hucie, i czując w sobie zapas sił, postanowił stanąć w obronie wiary i mowy ludu.
Nie piszemy tu jego zasłużonego żywota, uczyniliśmy to bowiem na innem miejscu, w chwili, gdy jeszcze żył i pracował, nie będziemy się więc zatrzymywali nad poszczególnemi stadyami tej walki, — powiemy tylko, że jego odezwa: »Jezus, Marya, Józef!« była czemś w rodzaju błyskawicy, oświecającej i oczyszczającej szerokie widnokręgi, że wskazała ludowi, dokąd ma iść, by nie zginął, czego się trzymać, by pozostał tem, czem go Bóg stworzył.
W walce swej Miarka nie był osamotnionym. Instynktownie czując w nim swego naturalnego opiekuna, lud stanął przy nim jak jeden mąż. Księża górnoszląscy, z przekonań swoich Niemcy, widząc, że chwieje się wszystko dokoła nich w posadach swoich, podali mu rękę, — uznali, mimo być może chęci, że chcąc się ostać, muszą z tym ludem przeciwko wspólnemu wrogowi iść zwartą ławą.
Na wzór kół polskich w Berlinie i Wiedniu, zawiązało się nad Szpreją stronnictwo katolickie pod nazwą: Centrum, wygłoszono hasło wysyłania do parlamentu i sejmu w prowincyach katolickich Prus dobrych katolików.
Hasło to znalazło oddźwięk w katolickim Szląsku Górnym, do Berlina poszli w charakterze przedstawicieli miejscowego ludu gorliwi katolicy. A że lud budził się dopiero z uśpienia i choć polski już z ducha w znacznej części, pozbawiony był jednak inteligencyi swojskiej, przeto przedstawicielami jego zostali Niemcy, czujący przecież doskonale, że obowiązkiem ich jest opiekować się szczerze tymi, którzy powierzyli im mandaty, i broniąc religii, jednocześnie odpierać ataki na ich język.
W Centrum przecież było wtedy inaczej, niż dziś. Zajmowało ono względem rządu wręcz opozycyjne stanowisko, z zasady występowało przeciwko wszystkim germanizacyjnym jego zakusom. Kto z nas nie czuł wdzięczności dla niego, gdy po barbarzyńskiem wypędzeniu przez Bismarka 40.000 pracującego ludu polskiego z Prus, przeforsowało ono w parlamencie naganę dla systematu rządowego; czyje serce nie uderzało silniej, gdy jego przywódca, Windhorst, podczas słynnych rozpraw w sprawach polskich, zuchwałemu kanclerzowi przypominał z trybuny, że »sprawiedliwość jest podstawą rządów« (justitia est fundamentum regnorum).
Ale jak się powiedziało wyżej, niespożyty dotąd Bismark złamał się w tej walce, poszedł pokornie do Kanossy, rękę zgody wyciągnął do Rzymu. Uchwalane pod jego wpływem ustawy, jedne po drugich, niby kłosy zboża padały, aż nareszcie po sławetnych prawach Falckowskich, nie pozostało prawie że nic. Groźny ich twórca wysadzony został z kanclerskiego fotelu, choć się tego najmniej spodziewał, Windhorst umarł, Centrum zaczęło kokietować z rządem.
Zmiany te w ogólnej polityce, nie były też bez wpływu i na polskim Szląsku. Księża dotąd, gdy z nimi było źle, broniący języka ludu, powoli zaczęli go niemczyć; ograniczali śpiew polski po kościołach, zakładali Caecilien Vereiny, i tu i owdzie sprawy doprowadzali do takiego okropnego stanu, że narodowy szląski poeta, chociaż ksiądz z zawodu, uznał za potrzebne napiętnować ich działalność, znanemi słowami rozpowszechnionej na Szląsku pieśni:
Oto ta pieśń, która zacnemu temu kapłanowi wyrwała się nie bez trudu niezawodnie z rozżalonej piersi:

»O szczęśliwy skowroneczku, na szląskiej krainie, tobie wolno jak chcesz nucić, twój śpiew nie zaginie.
»Nawet kwiatki w ogródeczku kwitną jak przed wieki, a pieśń polska czyż niegodna już boskiej opieki?
»Już z kościoła ją wyrzucić pragnie złość wyrodna, chce nam błogi spokój skłócić ziemskich zysków głodna.
»Wzleć ku niebu skowroneczku, nucąc skargi pienia, zanieść do stóp tronu Boga nasze zażalenia«.

Czyż potrzebujemy dodawać, że z chwilą pogodzenia się Centrum z rządem, stosunek do niego katolików narodowości polskiej w Prusach i do katolików niemieckich, ochładzał się z dnia na dzień; czyż nie mamy wszyscy w pamięci obojętności tego potężnego zawsze stronnictwa, gdy popychany przez hakatystów rząd Miquela znęcał się nad nami, urągając na każdym kroku? A świeże wyrażenie się do ks. Lisa, niemieckiego dostojnika Kościoła, że Polacy są upadłym narodem, a słowa Germanu, że jesteśmy mniej wartościowymi katolikami, a dawniejsza nieco szalona agitacya na Szląsku księży, gdy postawiono kandydaturę Szmull, Polaka z przekonań, choć nie myślącego wcale zrywać związku z Centrum, czyż to wszystko nie wystarczało, aby ostatecznie otworzyć nam oczy, zdjąć z nich bielmo, zakrywające nam prawdziwą postać, wątpliwego bardzo sojusznika.
To też nic w tem dziwnego, że Polacy w Prusach powiedzieli sobie mniej więcej te słowa:
W imię jednej wiary szliśmy dotąd z Centrum ręka w rękę, wysługiwaliśmy się mu jak rzadko kto, i doczekaliśmy się tego, że odwraca się ono dziś do nas tyłem.
A w ślad za tem powiedzeniem przypomnieli oni sobie, że dzięki głosom polskim na Szląsku Górnym, stronnictwo to jest wobec Niemiec jego urzędowym przedstawicielem, że mogąc wiele, nic dla ochronienia go przed germanizacyą nie robi, że sprzyja nawet germanizacyi przez kościół tak nad górną Odrą, jak i w Westfalii, gdzie silna już nasza kolonja, doprosić się nawet nie może o księży, władających jako tako mową polską.
Więc się przebrała miara.
Z poza Górnego Szląska wyszło wielkie hasło:
Centrum jest wątpliwym sojusznikiem, wybierajmy tam, gdzie mamy lud polski pod sobą, nie Niemców, ale swoich do Berlina.
Hasło rzuciły poznańska »Praca« i »Dziennik Berliński«, zawtórowały im inne pisma, w stolicy Niemiec puszczoną została w świat broszura p. t. »Precz z Centrum«.
Zbiorowa odezwa redaktorów czterech pism górnoszląskich, jest odpowiedzią na to hasło.
Zapoznajmy się z treścią jej bliżej.









  1. Czytaj: Stanisław Bełza Karol Miarka, kartka z dziejów Górnego Szląska. Warszawa 1880.
  2. Czuję smutek w duszy. W ciągu długiego mojego życia nie uczyniłem nikogo szczęśliwym, ani moich przyjaciół, ani mojej rodziny, ani nawet samego siebie. Robiłem źle, bardzo źle. Jestem sprawcą trzech wielkich wojen; z mojej winy na polu walki zginęło 80.000 ludzi, których dziś jeszcze opłakują ich matki, bracia, siostry, wdowy. Busch: »Les memoires de Bismark«. Tom II, str. 91.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.