My czy oni na Szląsku polskim?/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł My czy oni na Szląsku polskim?
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


STANISŁAW BEŁZA

MY  CZY  ONI
NA SZLĄSKU POLSKIM?

»Lecz krzyżackiego gadu nie ugłaszcze
»Nikt ni ofiarą, ni prośby, ni dary,
»Małoż Prusaki i Mazowsza Cary
»Ziem, ludzi, złota wepchnęli mu w paszczę,
»On wiecznie głodny, choć pożarł tak wiele,
»Na resztę naszą roztwiera gardziele.
»Spólna moc tylko zdoła nas ocalić«.

Adam Mickiewicz.

WARSZAWA
GEBETHNER I WOLFF
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1902



DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE







Tym, — którym jest drogi narodowy rozwój Szląska polskiego, —
Tym, — którzy głową i sercem przyczynili się do odrodzenia tej prastarej Piastowskiej dzielnicy, —
Tym, — którzy w przyszłości pragną mu służyć wytrwale i wiernie, broniąc go od zniemczenia, —

to co tu daję, —
poświęcam.



I.

Na Szląsku polskim w Prusach stało się świeżo coś takiego, czego się spodziewać było trudno.
Oto w pierwszych dniach Listopada 1901 r., pojawiła się tam zbiorowa odezwa Redakcyi: Katolika, Dziennika Szląskiego, Gazety Opolskiej i Nowin Raciborskich w kwestyi przyszłych wyborów.
Odezwa jest tak znamienną, dotyka tak bardzo, wobec tego co się dziś w prowincyach polskich w Prusach dzieje, obchodzących cały nasz ogół spraw, że pominąć jej milczeniem niepodobna.
Jak wiadomo, Szląsk Górny, czyli tak nazwana urzędownie regencya Opolska, zaludniony jest ludem polskim. Podczas gdy Szląsk Środkowy i Dolny zniemczyły się doszczętnie i przepadły w zupełności dla świata słowiańskiego, na szerokich przestrzeniach od Raciborza do Katowic i od Bogumina do Opola, lud pozostał tem, czem był za naszych Piastowiczów, odparł zwycięsko ataki Niemców, nie utonął w zalewającem wszystko dokoła nich morzu.
Na ten cud, bo do cudów chyba zaliczyć to należy, składało się wiele przyczyn. Długoletnia duchowa zależność od biskupstwa krakowskiego, blizkość Częstochowy i Krakowa, częste misye odprawiane wśród miejscowego ludu przez duchowieństwo krakowskie, wreszcie w ostatnich już nieledwie czasach pojawienie się nad wybrzeżami górnej Odry takich opatrznościowych działaczy, jak Lompa, Bogedain i Miarka, wszystko to poszczególnie i razem wzięte sprawiło, że Szląsk Górny do ostatnich chwil przechował swoją narodowość, niby skała nie uległ przed oskardem tych, którzy w gruzy roztrzaskali tyle.
Ale będąc polskim, czuł on przecież i myślał nie po polsku.
Pamiętamy te czasy, gdy przed sądy pruskie pozywano się tam, domagając surowej kary za obelżywe w powszechnych pojęciach nazwisko Polaka; pamiętamy, kiedy ksiądz Antoniewicz wygłaszał w tych stronach swoje kazania, jak lud miejscowy cisnął się gromadnie ku niemu, prosząc, by go w swoich przemówieniach nie nazywał »ludem polskim«, ale »pruskim« albo też »górnoszląskim«.
Co w tem dziwnego? Prusacy, widząc, że nie wydrą mu jego narodowości, starali mu się ją wszelkimi sposobami zohydzić, przedstawiając ją jako narodowość motłochu, pozbawionego w zupełności inteligencyi, a z ust Miarki słyszeliśmy niejednokrotnie, że w szkołach, nędzni ich bakałarze nie wstydzili się publicznie głosić, iż język polski nie posiada żadnej, prócz kantyczek i kalendarzy literatury![1]
Ale bałamucony długo, nie mógł lud polski na Górnym Szląsku być bałamuconym wiecznie. A że nie mógł, i bałamuconym wiecznie nie był, zasługa za to spływa w znacznej części na tych samych właśnie, którzy go zabić i unicestwić chcieli: na Prusaków.
Oszołomiony powaleniem Francyi na ziemię, zaborem dwóch pięknych jej prowincyi i pochłonięciem jej miljardów, Bismark umyślił zadać ostateczny cios w swojem państwie Rzymowi. Z lekkiem więc sercem i bezprzykładnem w dziejach zuchwalstwem, rzucił mu hardo rękawicę, wyzwał na ostre to, co się pokonać siłą materyalną nie da: ludzkie przekonania i sumienia. Zagotowało się w całych Niemczech, na hańbę cywilizacyi wszczęta przez niego walka, nazwana »kulturną«, zelektryzowała najobojętniejszych, oko w oko stanęły naprzeciwko siebie do śmiertelnego pojedynku dwa światy: świat materyi i nie dającego się nigdy pokonać ducha.
»Nie pójdziemy do Kanossy«, zawołał ten mąż krwi i żelaza, który sam przed śmiercią jak nie można lepiej napiętnował swoją działalność oświadczeniem, że nikogo nie uszczęśliwił, a wielu zniszczył i zgubił[2] — i ostatecznie po latach szamotania się do Kanossy poszedł, uznał, że są czynniki moralne w świecie, wobec których nawet tacy, jak on mocarze, są bezsilni niby dziecko.
Kiedy zapoczątkowana przez Bismarka walka wrzała z całą zaciętością, Szląsk Górny nie był już na szczęście bez przewodnika.
Żył tam wtedy i pracował nad oświeceniem ludu niezapomniany Karol Miarka.
Do 36 roku życia, jak sam nam opowiadał, z ducha Niemiec, przez przypadkowe zetknięcie się ze Stalmachem w Cieszynie rozbudzony i unarodowiony, redagował pismo ludowe w Królewskiej Hucie, i czując w sobie zapas sił, postanowił stanąć w obronie wiary i mowy ludu.
Nie piszemy tu jego zasłużonego żywota, uczyniliśmy to bowiem na innem miejscu, w chwili, gdy jeszcze żył i pracował, nie będziemy się więc zatrzymywali nad poszczególnemi stadyami tej walki, — powiemy tylko, że jego odezwa: »Jezus, Marya, Józef!« była czemś w rodzaju błyskawicy, oświecającej i oczyszczającej szerokie widnokręgi, że wskazała ludowi, dokąd ma iść, by nie zginął, czego się trzymać, by pozostał tem, czem go Bóg stworzył.
W walce swej Miarka nie był osamotnionym. Instynktownie czując w nim swego naturalnego opiekuna, lud stanął przy nim jak jeden mąż. Księża górnoszląscy, z przekonań swoich Niemcy, widząc, że chwieje się wszystko dokoła nich w posadach swoich, podali mu rękę, — uznali, mimo być może chęci, że chcąc się ostać, muszą z tym ludem przeciwko wspólnemu wrogowi iść zwartą ławą.
Na wzór kół polskich w Berlinie i Wiedniu, zawiązało się nad Szpreją stronnictwo katolickie pod nazwą: Centrum, wygłoszono hasło wysyłania do parlamentu i sejmu w prowincyach katolickich Prus dobrych katolików.
Hasło to znalazło oddźwięk w katolickim Szląsku Górnym, do Berlina poszli w charakterze przedstawicieli miejscowego ludu gorliwi katolicy. A że lud budził się dopiero z uśpienia i choć polski już z ducha w znacznej części, pozbawiony był jednak inteligencyi swojskiej, przeto przedstawicielami jego zostali Niemcy, czujący przecież doskonale, że obowiązkiem ich jest opiekować się szczerze tymi, którzy powierzyli im mandaty, i broniąc religii, jednocześnie odpierać ataki na ich język.
W Centrum przecież było wtedy inaczej, niż dziś. Zajmowało ono względem rządu wręcz opozycyjne stanowisko, z zasady występowało przeciwko wszystkim germanizacyjnym jego zakusom. Kto z nas nie czuł wdzięczności dla niego, gdy po barbarzyńskiem wypędzeniu przez Bismarka 40.000 pracującego ludu polskiego z Prus, przeforsowało ono w parlamencie naganę dla systematu rządowego; czyje serce nie uderzało silniej, gdy jego przywódca, Windhorst, podczas słynnych rozpraw w sprawach polskich, zuchwałemu kanclerzowi przypominał z trybuny, że »sprawiedliwość jest podstawą rządów« (justitia est fundamentum regnorum).
Ale jak się powiedziało wyżej, niespożyty dotąd Bismark złamał się w tej walce, poszedł pokornie do Kanossy, rękę zgody wyciągnął do Rzymu. Uchwalane pod jego wpływem ustawy, jedne po drugich, niby kłosy zboża padały, aż nareszcie po sławetnych prawach Falckowskich, nie pozostało prawie że nic. Groźny ich twórca wysadzony został z kanclerskiego fotelu, choć się tego najmniej spodziewał, Windhorst umarł, Centrum zaczęło kokietować z rządem.
Zmiany te w ogólnej polityce, nie były też bez wpływu i na polskim Szląsku. Księża dotąd, gdy z nimi było źle, broniący języka ludu, powoli zaczęli go niemczyć; ograniczali śpiew polski po kościołach, zakładali Caecilien Vereiny, i tu i owdzie sprawy doprowadzali do takiego okropnego stanu, że narodowy szląski poeta, chociaż ksiądz z zawodu, uznał za potrzebne napiętnować ich działalność, znanemi słowami rozpowszechnionej na Szląsku pieśni:
Oto ta pieśń, która zacnemu temu kapłanowi wyrwała się nie bez trudu niezawodnie z rozżalonej piersi:

»O szczęśliwy skowroneczku, na szląskiej krainie, tobie wolno jak chcesz nucić, twój śpiew nie zaginie.
»Nawet kwiatki w ogródeczku kwitną jak przed wieki, a pieśń polska czyż niegodna już boskiej opieki?
»Już z kościoła ją wyrzucić pragnie złość wyrodna, chce nam błogi spokój skłócić ziemskich zysków głodna.
»Wzleć ku niebu skowroneczku, nucąc skargi pienia, zanieść do stóp tronu Boga nasze zażalenia«.

Czyż potrzebujemy dodawać, że z chwilą pogodzenia się Centrum z rządem, stosunek do niego katolików narodowości polskiej w Prusach i do katolików niemieckich, ochładzał się z dnia na dzień; czyż nie mamy wszyscy w pamięci obojętności tego potężnego zawsze stronnictwa, gdy popychany przez hakatystów rząd Miquela znęcał się nad nami, urągając na każdym kroku? A świeże wyrażenie się do ks. Lisa, niemieckiego dostojnika Kościoła, że Polacy są upadłym narodem, a słowa Germanu, że jesteśmy mniej wartościowymi katolikami, a dawniejsza nieco szalona agitacya na Szląsku księży, gdy postawiono kandydaturę Szmull, Polaka z przekonań, choć nie myślącego wcale zrywać związku z Centrum, czyż to wszystko nie wystarczało, aby ostatecznie otworzyć nam oczy, zdjąć z nich bielmo, zakrywające nam prawdziwą postać, wątpliwego bardzo sojusznika.
To też nic w tem dziwnego, że Polacy w Prusach powiedzieli sobie mniej więcej te słowa:
W imię jednej wiary szliśmy dotąd z Centrum ręka w rękę, wysługiwaliśmy się mu jak rzadko kto, i doczekaliśmy się tego, że odwraca się ono dziś do nas tyłem.
A w ślad za tem powiedzeniem przypomnieli oni sobie, że dzięki głosom polskim na Szląsku Górnym, stronnictwo to jest wobec Niemiec jego urzędowym przedstawicielem, że mogąc wiele, nic dla ochronienia go przed germanizacyą nie robi, że sprzyja nawet germanizacyi przez kościół tak nad górną Odrą, jak i w Westfalii, gdzie silna już nasza kolonja, doprosić się nawet nie może o księży, władających jako tako mową polską.
Więc się przebrała miara.
Z poza Górnego Szląska wyszło wielkie hasło:
Centrum jest wątpliwym sojusznikiem, wybierajmy tam, gdzie mamy lud polski pod sobą, nie Niemców, ale swoich do Berlina.
Hasło rzuciły poznańska »Praca« i »Dziennik Berliński«, zawtórowały im inne pisma, w stolicy Niemiec puszczoną została w świat broszura p. t. »Precz z Centrum«.
Zbiorowa odezwa redaktorów czterech pism górnoszląskich, jest odpowiedzią na to hasło.
Zapoznajmy się z treścią jej bliżej.






II.

»Chociaż do wyborów jeszcze przeszło półtora roku, — oto słowa początkowe zbiorowej odezwy redaktorów 4 pism na Szląsku polskim w Prusach, — gazety polskie i niemieckie już od dość dawnego czasu zajmują się sprawą wyborów na Górnym Szląsku. Mianowicie gazety polskie poza granicami Szląska biorą się do tej sprawy pilnie i gorąco, czem dają do poznania, jak żywo ich sprawa współbraci na Górnym Szląsku obchodzi. Nic dziwnego! Obecny wielki ucisk Polaków w Prusach, dokuczanie na każdym kroku, ograniczanie praw i swobody obywatelskiej, wielka i wytrwała agitacya hakatystów przeciwko wszystkiemu, co polskie, sprawia, że Polacy w Szląsku, czy w Poznańskiem, w Prusach zachodnich, czy na Warmii, czy nawet w Westfalii, widząc, że nieprzyjaciel przykładają niejako siekierę do korzenia całego narodu polskiego w Prusach, zaczynają się kupić i mówić: Jeden wspólny nieprzyjaciel, więc niech będzie jedna wspólna obrona«.
Wstęp i piękny i rozumny, przyznający najzupełniej słusznie, nietylko Polakom na Szląsku polskim w Prusach prawo zajmowania się tem, co Szląska tego dotyczy, traktujący żywotną sprawę ogólną, nie z ciasnego stanowiska zaściankowego, ale szerokiego, powszechnych interesów. Zobaczymy, niestety, że te słowa są poprostu frazesem, i że redaktorzy 4 pism górnoszląskich, Polakom poza Szląskiem zamieszkałym, przyznają to prawo jedynie w teoryi, w praktyce przecież mieszanie się do spraw szląskich tolerują o tyle tylko, o ile ono nie krzyżuje ich planów i zgadza się z ich poglądami na rzecz.
Zanim rozpatrzymy punkt za punktem treść tej znamiennej odezwy, przedewszystkiem winniśmy kilka słów wyjaśnienia.
Odezwę podpisało 4 redaktorów pism górnoszląskich, traktujemy ją więc jako taką, właściwie przecież jest to odezwa dwóch pism tylko: »Katolika« bytomskiego i »Gazety Opolskiej«, »Nowiny Raciborskie« bowiem i »Dziennik Szląski« pozostają w takiej od »Katolika« zależności, że gdy chodzi o traktowanie zasadniczych spraw publicznych, w rachubę ich prawie brać nie można.
Jeżeli się teraz zwróci uwagę na to, że »Katolik« jest pismem niezmiernie rozpowszechnionem, że dążył, a zapewne i dziś dąży do zmonopolizowania całej prasy polskiej na Szląsku w swoich rękach, że »Gazeta Opolska« pod względem liczby prenumeratorów porównania z nim nie wytrzymuje, a ze względu na spokojne i pojednawcze usposobienie jej redaktora, akcyi w szerszym zakresie w sprawach publicznych podjąć nie jest w stanie, że wreszcie treść odezwy jest tak przesiąkła duchem »Katolika«, iż w każdym nieledwie wierszu poznaje się autora pióra, nadającego mu nie od dziś znany i niejednokrotnie ganiony ton, nie trzeba będzie być zbyt domyślnym, aby odgadnąć, że puszczone w świat jako zbiorowe dzieło, jest właściwie dziełem jednego, odzwierciadla jego zapatrywania, ukazuje obraz jego własnej duszy.
Nie od rzeczy więc chyba będzie poświęcić »Katolikowi« słów kilka, przedstawić w krótkości koleje tego pisma, które powstałe przed laty i to poza granicami Szląska polskiego, dziś na tym Szląsku jest już potężną, wchłaniającą w siebie wszystkie inne siłą.
»Katolik« powstał poza Szląskiem.
Wydawał go w Prusach Zachodnich w Chełmnie zasłużony wielce pisarz ludowy Chociszewski w chwili kiedy Karol Miarka redagował w Królewskiej Hucie »Zwiastuna«. Nie potrzebujemy chyba objaśniać, w jakim redagował go duchu, powiemy więc tylko, że z powodu ożywiającego to pismo ducha, między nim a nakładcą Heneczkiem dochodziło nieraz do poważnych starć. Więc kiedy w roku 1868 z gimnazyum Bytomskiego władza szkolna wypędziła ze szkoły kilkoro dzieci polskich, za małe postępy w języku niemieckim, Miarka w energicznych słowach ujął się za niemi, wykazując krzywdę, jaką przez takie postępowanie wyrządza się rodzicom: to się niepodobało zwierzchności, i Heneczek nie chcący się jej narażać, odebrał Miarce redakcyę.
Wiadomość ta odbiła się szerokiem echem poza granicami polskiego Szląska, Chociszewski, pragnąc usuniętemu ze »Zwiastuna« redaktorowi przyjść z pomocą, zaproponował mu kupno za tanie pieniądze swojego pisma, Miarka się zgodził, i »Katolik« przeniesiony został na Szląsk.
Z początku było to pismo nie polityczne, współzawodniczyć zatem ze »Zwiastunem« nie mogło, ale gdy w dniu 1 lipca 1869 roku, Miarka wsparty przez jednego z obywateli poznańskich, złożył w Regencyi wymaganą kaucyę, stan rzeczy na lepsze się zmienił. Powaga pisma rosła z dniem każdym, wpływ jego zaczął sięgać daleko. Doszło do tego, że postanowiono je wszelkiemi sposobami zniszczyć, a gdy pokusy pieniężne odtrącone zostały z pogardą, wszczęto cały szereg procesów prasowych przeciwko jego redaktorowi, w nadziei, że te złamią hart jego ducha[3].
Omylono się, Miarka nie dał się ani przekupić ani nie uległ przed obawą więzienia, uderzał głośno i dobitnie w narodową strunę ludu, zdzierał bezceremonialnie z oblicza jego wrogów maskę pokrywającą ich twarz, i w chwili kiedy zawrzała w Prusach tak zwana »walka kulturna«, dziennik jego liczył już poważną cyfrę 6.000 przedpłacicieli.
Ale więzienia, na jakie skazywano Miarkę, nie mogąc złamać jego ducha, podkopały jego zdrowie, długoletnie borykanie się z przeciwnościami osłabiło żelazny jego organizm, kiedy więc przyszła choroba, nie znalazło się w nim już siły, zdolnej odeprzeć jej zabójczy cios.
Miarka umarł, »Katolik« przeszedł do rąk księdza Radziejowskiego. Przeszedł, jako już pismo zasłużone i poważne, docierające do najodleglejszych zakątków Szląska polskiego.
Nowy wydawca nie żałował trudu, by pismo to rozwinąć i wzmocnić, zasilał je jędrnemi artykułami swojego pióra, urozmaicał w interesujący sposób jego treść, kiedy więc zmuszony okolicznościami, usunął się ze Szląska na probostwo do Księstwa Poznańskiego, a na czele jego Redakcyi stanął dzisiejszy kierownik p. Napieralski, rosło ono z dniem każdym w prenumeratę jak na drożdżach, z dniem każdym stawało się coraz większą w tej dzielnicy potęgą.
I dziś liczy ono podobno olbrzymią cyfrę przeszło 20.000 tysięcy przedpłacicieli, rachować się z niem każdy musi, kto się na Szląsku publicznie odzywać chce.
Bezstronność nakazuje nam przyznać, że olbrzymia część zasługi za dzisiejszy rozkwit pisma tego spływa na obecnego jego redaktora Napieralskiego.
Ożywiony jaknajlepszemi chęciami, uzdolniony do pracy na kresach i pełen zadziwiającej energii oddał on, że tak powiemy, na usługi pismu temu i sprawie szląskiej, którą serdecznie ukochał, całą duszę, poświęcił się jednemu i drugiej z kośćmi i krwią.
Ma też już on piękną w dziejach polskiego Szląska w Prusach kartę, nad zasługami jego dla polskości w tej prowincyi przejść już nie można do porządku dziennego.
W czasie gdy tyle dokoła nas sił idzie na marne, gdy wytrwałość wśród naszych ludzi czynu zalicza się do wyjątków, gdy Sienkiewiczowska »l`improductivite slave« nasuwa tyle smutnych refleksyi, widok tego człowieka pracującego bez wytchnienia nad odrodzeniem staropolskiej prowincyi na zachodnich słowiańszczyzny kresach, ma coś w sobie podnoszącego, i budzącego wiarę w lepszą dla Polskości w Prusach przyszłość.
Ale przyznając to wszystko Napieralskiemu, nie możemy nie zwrócić na odwrotną stronę medalu, uwagi.
Odznaczała go zawsze i odznacza pewna obawa przed szerszą i śmielszą akcyą, pewne że się tak wyrazimy, kunktatorstwo tam, gdzie należałoby działać odważnie, śmiałą ręką dawać szach po szachu, nieprzebierającemu w środkach przeciwnikowi. Komu ze śledzących za rozwojem w narodowym duchu Szląska polskiego, nie wydawała się dziwną jego chwiejność w chwilach, kiedy się spodziewano po nim stanowczości, kto nie ubolewał nad tem, że redagowane przez niego pismo wobec pocisków, rzucanych w nas ręką księży szląskich i katolików niemieckich, nie miało odwagi jawnie im wypowiedzieć całej prawdy, ugodzić silnie w usiłującego germanizować lud przeciwnika, bez względu na to, czy on przyodziany jest sutanną księżą, czy zalicza się do możnych i wpływowych na tym świecie[4].
Działając ostrożnie i jak gdyby lękliwie, zasłużony ten wielce zkądinąd kierownik »Katolika« idzie za popędem utrwalonych w nim przekonań, które uszanować należy, nie można jednak przeoczyć i tego, że krępuje go i powściąga niejednokrotnie i nagłówek pisma. A jeżeli zwrócimy na to uwagę, że doprowadziwszy to pismo do zdumiewającego doprawdy rozkwitu, zrobiwszy z niego pierwszorzędną na Szląsku siłę, i wywalczywszy mu wpływ olbrzymi, doszedł on do tego, dającego się łatwo psychologicznie wytłómaczyć przekonania, że drogi, któremi dotąd z takiem powodzeniem kroczył, są najstosowniejszemi drogami i że wszelkie inne prowadzą na manowce, — łatwo zrozumiemy, że gdy zmienione nawet okoliczności wkroczenie Szląskowi na inne zalecają, z uporem znajdującym usprawiedliwienie i w jego temperamencie, i w osiągniętych dotąd rezultatach, wkroczyć się na nie lęka. Dodajmy do tego, wszystkich szlachetnych działaczy ambicyę, pragnących, aby wszystko, co się dla sprawy danej robi, robiło się nie bez nich, a przez nich, a znajdziemy odpowiedz na pytanie, dlaczego w zapoczątkowanej nie przez niego wielkiej i szerokiej akcyi, zajął on takie, a nie inne stanowisko.
Zastanówmy się nad tem, czy stanowisko to jest właściwem, i czy, gdy, co już zapowiadają, niezależne od »Katolika« na Szląsku czynniki się pojawią, siłą okoliczności nie zostanie zniewolonym porzucić takowego?
Zaznaczyliśmy już wyżej, że myśl wyboru niezależnych od Centrum niemieckiego narodowych posłów ze Szląska polskiego, rzuconą została przez poznańską »Pracę«. Podjął ją skwapliwie »Dziennik Berliński«, zawtórowały jej niektóre ludowe organa z poza Szląska. Odezwa rozprawia się więc z »Pracą«, tygodnikiem niepozbawionym rzetelnej wartości i rozpowszechnionym wśród polskich Szlązaków.
»Jakież są »Pracy« hasła wyborcze? — czytamy w początku tej odezwy. — »Praca ogłosiła swego czasu, że narodowe odrodzenie Górnego Szląska jest faktem dokonanym, a przeto lud górnoszląski powinien posłów polskich wybierać. Jeżeliby to było prawdą, to czynna agitacya »Pracy« na Szląsku byłaby zupełnie zbyteczną, bo odrodzony Górny Szląsk, oczywiście sam postąpiłby tak, jakby mu to odrodzenie wskazywało«.
I następuje argumentacya, że Szląsk polski w Prusach pod względem narodowym odrodzonym jeszcze nie jest, i że choć na nim »nie brak ludzi narodowo odrodzonych, gorąco myślących i gorąco działać pragnących, ale na przeszło miljon ludności polskiej, zastęp takich ludzi jest zbyt mały«.
Z zasadnością słów powyższych zgodzić się w żaden sposób nie można.
Czy Szląsk polski jest zupełnie, czy jeszcze nie zupełnie odrodzony, twierdzić z całą stanowczością niepodobna, zależy to bowiem od tego, kto i w jakim zakresie odrodzenie to pojmuje.
Nie przecząc, że masy ludu mogą tam być jeszcze bierne, jak wogóle wszędzie, nietylko u nas, ale nawet w takiej oświeconej Francyi, — niesłychany przecież rozkwit w ostatnim dziesiątku lat, chociażby jednego takiego »Katolika«, dowodzi, że nie jest w tej prowincyi pod względem narodowym tak bardzo jeszcze źle.
A inne pisma szląskie, a liczne towarzystwa polskie, a wydawnictwa narodowe, rozchodzące się w niesłychanej liczbie wśród ludu, czyż to wszystko nie dowodzi, że jeśli nie jest jeszcze na Szląsku tak, jak być powinno, przecież jest bezporównania lepiej, aniżeli w niektórych powiatach Galicyi, gdzie lud ciemny przy wyborach, dał się, o hańbo! do urn wyborczych ciągnąć, największym ze swoich wrogów, demoralizującym go i wyzuwającym z ojczystej ziemi: Żydom.
Strzeżmy się przesady we wszystkiem.
Zbyteczny optymizm prowadzi, prawda, na rozdroża, ale pesymizm czarny, truje i rozkłada organizmu krew.
Odpierając argument poznańskiej »Pracy«, stwierdzającej odrodzenie polskiego Szląska, odezwa wypowiada zdanie, z trudnością chyba zdolne wytrzymać krytykę.
Powiada, że gdyby Szląsk był już odrodzonym, agitacya (za wyborem posłów polskich) byłaby zbyteczną, bo postąpiłby on wtedy sam tak, jakby mu jego odrodzenie wskazywało.
Nie trzeba się wysilać, by całą niezasadność zdania tego wykazać.
Nigdzie i nigdy massy, najbardziej świadome swojej siły, nie podejmują same przez się samodzielnej akcyi, wszędzie i zawsze są tylko gruntem, w który śmiałą ręką rzucone ziarno, wydaje bujny plon.
Czy faktu tego nie stwierdza wszędzie każdy nieledwie dzień, czy w takiej chociażby Westfalii, przy całem narodowem uświadomieniu przebywającej tam robotniczej kolonii polskiej, możliwem byłoby w lecie r. b. postawienie kandydatury naszej na posła do Berlina, gdyby nie znalazł był się jeden dzielny człowiek, który powziął myśl pójścia samodzielną od wrogich nam dziś katolików niemieckich drogą?
A okoliczność, czy ten człowiek z pośród tych mass wyszedł, czy też złączony z niemi religją i wiarą, zdala od nich zamiar swój powziął, jest tu zdaje nam się, bez znaczenia.
Jak już powiedzieliśmy wyżej, śmiała w szerokim zakresie inicyatywa, wyjść od redakcyi pism górnoszląskich nie mogła, z powodu dominującej roli, jaką wśród tych pism »Katolik« bytomski, wrogi wszelkiej radykalnej akcyi, zajmuje, nic więc dziwnego, że powziął ją ktoś z poza Szląska, w nadziei, że wobec nieżyczliwości dla polskości Centrum, inicyatywa przynieść może pożądane owoce.
Czy należało więc rzucić się na tego, który na Szląsk Górny z myślą nową przyszedł, czy nie godziło się raczej poczekać na jej skutki, zobaczyć, jak przez ciemiężony i do ostateczności niemal doprowadzony lud szląski przyjętą ona zostanie?
Takby nakazywały i takt i polityczny rozum.
Niestety, autor odezwy obrał inną drogę.
Nie jesteśmy jeszcze odrodzeni, jak twierdzicie, powiedział, śmiała myśl wasza nie ma więc wśród nas żadnej racyi bytu.
A nie dopowiedział jednego, co jednak między wierszami jego odezwy dostrzegać się daje:
Czekaliśmy dotąd, więc jeszcze poczekajmy.
Poczekajmy.
Jak długo?
I na myśl przychodzi tu zapytanie jednej z postaci Mickiewiczowskiego poematu, rzucone zwolennikowi zwlekania bez końca:

»Wieleż lat trzeba czekać, nim się przedmiot świeży
»Jak figa ucukruje, jak tytoń uleży?«






III.

Ale może postawienie na Szląsku polskim przy przyszłych wyborach niezależnych od niemieckiego Centrum narodowych kandydatów na posłów, jest niebezpiecznem dla sprawy ludowej, może odbije się ono szkodliwie dla rozwoju tej, niezatopionej dotąd w germańskiem morzu piastowskiej prowincyi?
Odezwa powiada, że tak.
Zacytujemy jej słowa:

»Rząd pruski, — oto jej argumentacya, — tylko czeka na to, ażeby zgoda i jedność między katolikami się rozbiła, mianowicie zgoda między polskimi a niemieckimi katolikami. My Polacy na Górnym Szląsku, trzymając się partyi Centrowej, stanowimy najsilniejszy kit tego przymierza, w obecnych czasach dla dobra wszystkich katolików potrzebnego. Odłączenie się Górnego Szląska od Centrum nietylko rozbije jedność katolików, ale wywoła spór i walkę w obozie katolickim, z której oczywiście tylko nieprzyjaciele korzyść odniosą. Dobro sprawy katolickiej wymaga, abyśmy przy Centrum pozostali«.

I dalej:

»Ale niemniej wymaga tego wzgląd na sprawę naszą polską, nietylko na Szląsku, ale w całych Prusiech. Centrum bowiem jest jedyną partyą w parlamencie, która Polaków zawsze broniła. Można powiedzieć, że czyniła to raz żarliwiej, raz chłodniej, ale uznać trzeba, że czyniła to życzliwiej i wierniej, niż jakakolwiek partya niemiecka. Oderwanie się Górnego Szląska od Centrum może sprawić, że Polacy nie będą wtedy mieli żadnego przyjaciela w parlamencie i nie będą mogli na nikogo liczyć. I poza parlamentem we wszystkich stosunkach może się dać wtedy uczuć brak życzliwości katolików niemieckich względem polskich. Wszystkie gazety katolickie niemieckie mogą przestać nam być przyjazne. Kto zna stosunki górnoszląskie, ten wie, jakby to Polakom położenie utrudniło«.

I dalej jeszcze:

»Nieprzyjaciele Polaków, nietylko na Szląsku, ale w całych Niemczech, widząc nas opuszczonych i samych, nie znaliby żadnego hamulca w uciskaniu i nękaniu każdego objawu polskości. Coby czynili, uchodziłoby bezkarnie wobec obojętności prasy katolickiej, a rząd mógłby z Polakami jeszcze gorzej się obchodzić, skoroby żadna partya w parlamencie, lub sejmie go za to energicznie nie ganiła«.

Czy rząd pruski czeka tylko na to, aby się zgoda i jedność między katolikami na obszarze cesarstwa niemieckiego rozbiła, o tem ani autor odezwy, ani my dokładnie wiedzieć nie możemy. Przypuśćmy jednak, że czeka, to nie możemy pojąć, w jaki sposób jedność ta mogłaby się rozbić, gdyby Szląsk polski, lecz katolicki jednocześnie, wybrał na posłów niechcących iść pod komendę Centrum, Polaków, ale zarazem naturalnie i katolików. Przecież jedność wiary, wspólne duchowe interesa, kazałyby im zawsze i wszędzie w zasadniczych sprawach, popierać stronnictwo, stojące silnie przy wierze ojców, jak je popierają zawsze i wszędzie, gdy o te sprawy chodzi, polscy posłowie z Poznańskiego i Prus Zachodnich, choć w sejmie i parlamencie stanowią oddzielne Koło.
Przypomnijmy sobie, jak gorąco po ukończeniu tak zwanej walki kulturnej, dziękował Windhorst temu Kołu za pomoc, jaką sprawie katolicyzmu w Niemczech oddało, walcząc ramię przy ramieniu z Centrum dla obalenia prześladowczej Kościół rzymski Bismarkowskiej polityki, a zrozumimy błahość argumentu, usiłującego wbrew oczywistości przekonać naiwnych i łatwowiernych, że gdy się nie jest członkiem pewnego politycznego stronnictwa, nie może się już być stronnictwa tego w łącznych kwestyach sojusznikiem.
Odłączenie się zatem polskiego Górnego Szląska od niemieckiego Centrum, bynajmniej (jak twierdzi autor odezwy) nie rozbije jedności katolików, jak dotąd nie rozbiło jej to, że katolicy z nad Wisły i Warty nie szli pod sztandar Centrowców, i gdyby (co po fiasku, jakie sprawiła walka kulturna, przewidywać trudno) zjawił się kiedy jeszcze w Berlinie nowy Bismark, pragnący pójść śladami dawnego, polscy posłowie z Górnego Szląska, czy to tworzący oddzielne stronnictwo, czy też zespoleni z Kołem Polskiem, z największą pewnością raz jako katolicy, a powtóre, jako obrońcy prawa i zwolennicy religijnej tolerancyi, łącznie z katolikami niemieckimi, zmusiliby go po raz wtóry, by poszedł do Kanossy, t. j. uznał, że są dobra w ludzkości, na które się targać nie godzi i nie wolno.
Aby strzelać do jednego celu, niekoniecznie potrzeba być przyodzianym w jeden uniform, i stać przy jednej chorągwi.
Zatem ze stanowiska katolickiego, niema żadnych obaw, i bynajmniej dobro sprawy katolickiej nie wymaga, abyśmy na Szląsku polskim przy Centrum pozostali. Jako katolicy stać będziemy przy niem, gdy będzie chodzić o zarówno nam wszystkim drogie interesa wspólnego Kościoła, ale jako Polacy zwalczać go nie przestaniemy, gdyby zarażone szowinizmem prusactwa, chciało, jak to już tu i owdzie katolicy niemieccy usiłowali, powolnie germanizować nas przez Kościół.
Tyle o sprawie katolickiej, przechodzimy teraz do sprawy polskiej na Górnym Szląsku.
Odezwa powiada, że Centrum jest jedyną partyą, która Polaków zawsze broniła.
To: zawsze, możnaby zastąpić, chcąc nie być z prawdą w rozterce, zgodniejszym z rzeczywistością wyrazem: czasami.
Kiedy Bismark, upojony szczęśliwemi zwycięztwami, stał u szczytu ziemskiej chwały i rękawicę hardo rzucił Kościołowi, Centrum istotnie szło z nami ręka w rękę, ujmowało się za każdą nam wyrządzoną przez nieubłaganego naszego wroga krzywdą.
Ale Centrum potrzebowało nas wtedy, zwalczając politykę rządu, nie mogło gardzić kilkunastu naszymi głosami w izbach i parlamencie.
Więc w słynnych rozprawach antypolskich, kiedy dla załatwienia się raz na zawsze z pierwiastkiem słowiańskim na zachodnich kresach, uchwalono fundusz stomilionowy dla wykupienia ziemi polskiej i rozkolonizowania jej pomiędzy Niemców, a nam kazano cynicznie iść do Monaco, by przegrywać resztki spuścizny ojcowskiej, wykazywało niegodziwość polityki, usiłującej na bezprawiu i demoralizacyi oprzeć fundamenta budowy państwowej. Wtedy to, jak już powiedzieliśmy wyżej, i księża na Szląsku polskim stali silnie przy ludzie, opiekowali się jego językiem, bronili go na każdym kroku.
Czy przez miłość dla nas, czy przez chęć zaprzeczenia narodowemu przysłowiu, że: »Póki świat światem, Polak Niemcowi nie będzie bratem?«
Chyba tak naiwnym, żeby w to uwierzył autor odezwy nie jest, chyba tak łatwowiernymi nam się być nie godzi, nam, którzy ocierając się o Niemców od wieków, znamy ich dobrze i jako katolickich Krzyżaków i jako protestanckich Prusaków.
Że tak jest, czyż o tem nie świadczą fakta dni ostatnich? Jak się zachowało Centrum, gdy rugowano resztki naszego języka ze szkół, gdy alfabet i katechizm polski wyrzucano z nich precz za drzwi? Czy wszczęło ogólną nad tą sprawą dyskusyę, czy będąc zawsze ważnym czynnikiem w izbach, z którym rachuje się rząd, podniosło hałas, zaatakowało potężnie niegodziwy systemat polityczny, którego celem (na szczęście nie dającym się urzeczywistnić) było i jest nasze unicestwienie?
Zawtórowało półsłówkami posłom polskim, i zamknęło się w dyskretnem milczeniu.
Autor odezwy, nie mogąc tego nie przyznać, powiada, że broniło nas ono »raz żarliwiej, raz chłodniej«, dodaje przecież, że »życzliwiej i wierniej, niż jakakolwiek partya niemiecka«.
Czy tak rzeczywiście?
Czy stronnictwo socyalistyczne, z którem przecież nie mamy nic wspólnego i którego ideałów zwolennikami nie jesteśmy, nieraz, gdy się po temu nadarzała sposobność, nie występowało przeciwko rządowi energiczniej, odpierając ciosy, wymierzane przezeń naszym: religii i językowi, bez porównania dzielniej niż ci, którzy mienią się być obrońcami prawa i sprawiedliwości, ale którzy dziś i to prawo i tę sprawiedliwość zawieszają na kołku, gdy chodzi o naród, stojący silnie przy wierze ojców, ale nie chcący uronić niczego ze swoich skarbów językowych?
To samo, co się powiedziało o Centrum, stosuje się i do prasy katolickiej w Niemczech.
I ona dziś coraz wyraźniej wiąże się z naszymi wrogami, świadkiem chociażby taka Germania, która pod świeżem wrażeniem niesłychanego gwałtu wyroku gnieźnieńskiego, skazującego na ciężkie więzienia matki i dzieci za ujmowanie się słowami tylko, za katowanymi uczniami szkoły pruskiej, do chwili, kiedy to piszemy, nie zdobyła się na wyrazy oburzenia[5].
Prawda, że niektóre inne katolickie gazety z Kölnische Volks Zeitung na czele, uderzyły z powodu tych bezprawiów na rząd, ale nie należy zapominać o tem, że uderzyła nań i taka nieprzyjazna nam stale, nie katolicka Krzyżowa Gazeta, a socyalistyczny Vorwärts, którego teoryi społecznych zwolennikami nie jesteśmy, i którego stronnictwo sojusznikiem naszym nigdy nie było i nie jest, nie zawahał się nazwać szkoły pruskiej w prowincyach polskich jawnie i bez ceremonii »izbą tortur« (Folterkammer), to jest dla napiętnowania okrutnego systematu posłużył się takiem wyrażeniem, jakiego katolickie niemieckie gazety, gdy szło o krzywdę nam wyrządzoną, nie użyłyby z pewnością nigdy.
Cóż z tego? Czy przez wdzięczność za to mamy konserwatystów i socyalistów pruskich uważać za naszych przyjaciół, podporządkowywać nasze interesa narodowe ich interesom, stać wiernie i wytrwale przy ich sztandarze?
Jeżeli katolickie Centrum i katolickie niemieckie gazety bronią nas, gdy nad nami miecz Damoklesa wisi, należy im się za to, naturalnie, uznanie, jak wogóle każdej politycznej partyi lub organowi, ujmującym się za nami, — uznanie to przecież, jak chce autor odezwy, posuwać za naturalne granice, byłoby czemś w rodzaju sprzedawania biblijnego starszeństwa za łyżkę soczewicy.
Przemawiacie za nami, od czasu do czasu, wykazujecie niemoralność polityki, usiłującej nas wyzuć z największych naszych dóbr i zgnębić, — bardzo dobrze, odpłacimy się wam w podobny sposób, gdyby i wam krzywda się działa, ale za platoniczne dary składać wam w ofierze rzeczywiste, nie będące w stosunku do usług, jakie nam oddajecie, zasługiwałoby to na nazwę politycznego samobójstwa.
Chyba ten, który w ciągu pełnej zasług swej działalności na Szląsku polskim tyle ponosił znojów nad utrzymaniem w nas życia, co szanowny Redaktor Katolika, na myśli tego mieć nie może.
Ale nie myśląc tak niezawodnie, krążąc przecież w błędnem kole błędnego rozumowania, doznaje on dziwnego zaiste, jak na męża tej co on wiary i tej nadziei, lęku.
Przyznając, ze w razie nawet odłączenia się od Centrum na Szląsku polskim, »zasady zmuszać je i katolików niemieckich będą, oraz ich gazety do obrony uciśnionych Polaków,« twierdzi on (co jest z tym aksyomatem w logicznej niezgodzie), że nieprzyjaciele nasi, widząc nas opuszczonymi, nie znaliby hamulca w uciskaniu nas, że wszystko, coby czynili, uchodziłoby bezkarnie, a rząd pruski mógłby się z nami jeszcze gorzej obchodzić, widząc, że nikt go za to nie gani.
Lękliwe to rozumowanie jest z gruntu fałszywem.
Jak od czasu do czasu, gdy się miara bezprawiów przebierze, ujmują się za nami w parlamencie wrodzy nam konserwatyści, i nie mający z nami nic wspólnego socyaliści, tak i katolicy niemieccy, nie chcąc się chociażby wobec innych stronnictw sprzeniewierzać swoim hasłom, i tym sposobem kompromitować, a fortiori od czasu do czasu półsłówkami za nami się ujmą, ale ujmą się energicznie z możliwością osiągnięcia jakiegoś realnego rezultatu właśnie wtedy, kiedy nastąpi to, czego autor nie pożąda, t. j. kiedy staniemy się im potrzebnymi, kiedy wbrew nim przeprowadzimy kandydatury własne na polskim Szląsku.
I nie oni tylko.
Gdy liczba naszych posłów wzrośnie, gdy głos nasz w Berlinie się wzmoże, wtedy i ten sam prześladowczy rząd rachować się z nami będzie, bo od wieków nawykłszy deptać słabych, a uginać się przed silnymi, zrozumie dobrze, że wiążąc się z opozycyą, możemy go szachować w niejednem.
Dziś platoniczne głosy Centrowców ma on sobie za nic, a obserwując dwulicowość taktyki względem nas katolików niemieckich, których jeden i to główny organ: Germania jest nam prawie zupełnie obojętny, podczas gdy drugi: Kölnische Volks Zeitung, ujmuje się za nami, doskonale czuje całą słabość naszych współwyznawców i rzekomych przyjaciół, obrony, ale rzeczy zmienią się radykalnie, skoro przez wzmożenie naszych posłów wzmogą się nasze własne siły, skoro powiększy się zastęp zwalczających jego germanizującą i protestantyzującą politykę, i to nie przypadkowo, ale stale, skoro skardze podniesionej przez naszego posła z nad Warty i dolnej Wisły zawtóruje energicznie nasz własny poseł z nad górnej Odry.
Słabego w polityce nikt w rachubę nie bierze, z postępującym naprzód na cudzych szczudłach, mogących mu być w każdej chwili wyjętemi z pod nóg, nikt się na seryo nie rachuje — głos w sprawach publicznych ma dziś ten tylko, kto przemawia energicznie i donośnie, i to oparty o imponującą zawsze i wszędzie liczbę, piastujących jedne i te same ideały parlamentarnych szeregowców.
Należałoby o tem pamiętać, kiedy się taką wiarę do sojuszu słabego z silnym przywiązuje.
Należałoby pamiętać, inaczej fabuła bajki La Fontaine’a odbije się fatalnie na własnej skórze.
Ale nastraszywszy nas tyle urojonemi na szczęście obawami odseparowania się na Szląsku polskim od Centrum, autor odezwy nie poprzestaje na tem.
Zdaniem jego, grożą Szląskowi w tym wypadku jeszcze dwa wielkie niebezpieczeństwa: od strony księży, którzy, jak powiada, są wszyscy z Centrum, i od strony pracodawców niemieckich, trzymających jakoby lud polski w ekonomicznej od siebie zależności.
Pierwsi wedle niego, gdy ruch przeciwcentrowy rozprzestrzeni się nad Górną Odrą, przestaną zajmować się ludem, »cofną się od wszystkiego (od czego?), albo też zostaną do tego zmuszeni«, drudzy, niewiadomo co nam doprawdy ze złości zrobią, bo sam autor tego nie wie. Sądząc przecież z jego słów: »wolelibyśmy posła stracić, aniżeli narazić sto rodzin na utratę zarobku i nędzę«, wnosić można, że przypuszcza, iż w tym wypadku, zamkną drzwi przed nosem robotników polskich, i przez patryotyzm pruski przełożą zastój w fabrykach i ruinę, nad dawanie marnego zarobku tym, bez których pracy sami istnieć nie mogą.
Co do księży, to nie pojmujemy doprawdy, o co autorowi odezwy chodzi. Ta mała ich garstka, co nie poprzestała być dotąd polską z ducha, polską naturalnie pozostanie, ci zaś, którzy jak to sam przyznaje, dziś, gdy sojusz z Centrum istnieje, okazują »chęci germanizacyjne«, okazywać je i potem będą. Tylko, że w bezporównania mniejszym stopniu, a w mniejszym z tej samej racyi, z jakiej i rząd pruski i samo Centrum rachować się z nami, skoro poczują siłę naszą, muszą. Dziś większość ich, niestety, powolną drogą przez Kościół dąży do germanizacyi, bo do tej germanizacyi dąży Centrum i większość katolików niemieckich, niechno jednak karta się odwróci i przedstawicielami ludu szląskiego zostaną posłowie z krwi i kości nasi, a ujrzymy, jaki to zbawienny wywrze i na nich samych wpływ. Zresztą już raz lud na Szląsku, świadom jak gdyby słów słynnego przywódcy katolików irlandzkich, Parnella, że »bierze się religję z Rzymu, ale nie politykę«, wbrew ich woli i nie zważając na ich agitacyę przeprowadził w Opolskiem wybór Szmuli do Berlina. Autor odezwy nie powiada, i my też wcale o tem nie wiemy, aby skutkiem tego został narażony na jaki w swoich dobrach duchowych, czy też ziemskich, szwank.
A pracodawcy niemieccy? Ci dają na Szląsku ludowi polskiemu chleb, ale nie dawać go nie mogą dla tej samej przyczyny, dla jakiej z powodu braku paliwa, żadna na świecie maszyna funkcyonować nie jest w stanie. Przypomnijmy sobie, jak gorliwie starali się najzacieklejsi szowiniści pruscy, prowadzący wielkie gospodarstwa w Poznańskiem i Prusach Zachodnich, o zniesienie zakazu, niedozwalającego robotnikom z Królestwa przekraczania dla zajęć w polu granicy, a pojmiemy tę elementarną prawdę, że popyt na pracę ludzką zależny jest od praw, których nie uznawać ten tylko może, kto jest wrogiem własnej kieszeni. A Prusak trąbiący w surmę największego nawet patryotyzmu, o sobie nie zapomina nigdy, dowodem chociażby taki typowy ich wszystkich przedstawiciel Bismark, który na kierowaniu sprawami ogółu miljony zarabiał, ale na ołtarzu interesów publicznych feniga nigdy w życiu nie złożył.
Więc niech się autor odezwy nie obawia, w razie odseparowania się Szląska polskiego od Centrum, sto rodzin chleba nie utraci, bo utracić go nie może, choć obawa podobna w rachubę działacza publicznego, nawet gdyby urzeczywistnioną być mogła, braną być chyba nie powinna. A nie powinna być braną z tego chociażby, sądzimy, względu, że gdy chodzi o osiągnięcie wielkiego celu, na stosunkowo drobne ofiary, nie zwraca się uwagi, bo skoro się do tego celu dojdzie, zdobyte tym sposobem dla ogółu korzyści, nietylko że zrównoważą, ale wynagrodzą hojnie straty. Coby powiedziano naprzykład, gdyby taki genjalny nasz Szczepanik powstrzymał się na drodze wynalazczości swojej, rewolucyonizującej tyle gałęzi przemysłu, panicznym strachem, że nowo zbudowana przez niego maszyna, wytrąci chwilowo z wielu robotniczych rąk zarobek?
Ale w tej nieszczęsnej, powielekroć nieszczęsnej odezwie, jest nad to wszystko coś takiego, co przejmuje rzeczywistym niesmakiem i zdumieniem.
Ma ona być czemś w rodzaju politycznego programu, lecz nakreślona jest językiem takim, jakim, wątpimy by jakikolwiek polityk kiedykolwiek do ogółu przemawiał.
Usiłowaliśmy przekonać, że lękliwa jej argumentacya jest naciąganą sztucznie i błędną, kiedy już o ten język chodzi, powiemy, że jest on prawdziwym unikatem w literaturze politycznej.
Unikatem, którego wzoru żadne stronnictwo na świecie naśladować nigdy nie będzie, bo żadne nigdy i nigdzie, wobec zwartej jak tu falangi wrogów, nie przyzna się tak wyraźnie do swojej bezsilności.
Jeśli odłączymy się na Szląsku polskim od Centrum, — powiada odezwa, — odwróci się od nas to stronnictwo, rząd czyhający tylko na rozłam między katolikami, nie będzie się hamował w swojej prześladowczości, przestaną się nami zajmować księża, — zginiemy bez pardonu.
Czy, gdyby to nawet prawdą było, tak się publicznie przemawiać godzi, czy takie zdawanie się na łaskę i niełaskę wątpliwemu, i narodowościowo obcemu sojusznikowi, nie wbije go w pychę, przeświadczając o tem, że bez niego jesteśmy u siebie w domu niczem, że mając nas jak gdyby w swoim ręku, rachować się z nami, jako z niemogącymi się bez niego obchodzić, nie potrzebuje?
W numerze 89 z d. 5 listopada r. b. Gazety Opolskiej, która nam przyniosła w całości tę odezwę, czytamy, że zapadła ona »na mocy wyczerpujących obrad i uchwały, powziętej w ubiegłym tygodniu«. Zapytujemy każdego, kto wie dobrze o tem, że naiwna szczerość w polityce, odsłaniająca karty wobec wrogów, jest więcej niż błędem, czy gdy się już nawet uznało podczas tych obrad za konieczne wystąpić do ogółu z publiczną odezwą, nie należało motywów tak drażliwych okryć mgłą tajemnicy, by niechętnym i nieprzyjaznym nie dawać ostrej przeciwko sobie do ręki broni?
Autor jej jednak tak przezornym się nie okazał, i to co nie powinno było nigdy wyjść poza granicę izby, w której się rozprawy nad tą kwestyą toczyły, wyprowadził na rynek publiczny, na urągowisko z mniemanej słabości i zależności naszej nieprzyjaciół.
Powinszować więc mu szczęśliwego natchnienia, chyba że niepodobna.

∗             ∗

Usiłując wykazać niemożliwość przeprowadzenia swojskich kandydatów na Szląsku polskim, autor odezwy wpada sam z sobą w sprzeczność.
Ślubując niemieckiemu Centrum wiarę serdeczniejszą od małżeńskiej, uważając (słusznie zresztą), że kandydaci na posłów »nietylko narodowość powinni mieć jako program«, powiada, że żądanie Pracy, abyśmy raz wreszcie dali Szląskowi własne w Berlinie przedstawicielstwo, »rozbić się musi o brak ludzi«. A nieco dalej, przyznawszy jak gdyby pod przymusem, że rozgoryczenie przeciwko Centrum pomiędzy ludem na Szląsku istnieje i że byłoby strusią polityką, gdyby gazety polskie miały na to wszystko być głuchemi«, zaleca, abyśmy nie odłączając się broń Boże od niego, »w okręgu z polską ludnością wybierali takiego posła, który jest z nami jednej wiary i jednej narodowości«.
Jak tu pogodzić jedno z drugiem?
Więc gdy zainaugurujemy własną, narodową politykę na Szląsku, ludzi nie znajdziemy, ale gdy niby niedołężne dziecko będziemy dalej kroczyli na jego pasku, nie uczujemy tego braku, gdyż nam zapewne dopomoże samo do odnalezienia ich przy świetle swojej latarki. Widzimy, do jakich logicznych konsekwencyi prowadzi fałszywe i naciągane rozumowanie.
A tymczasem po tylu rozczarowaniach od Prusaków, po tylu odwiecznych ich przeniewierstwach i zdradach, łudzić się dziś chyba nie powinniśmy.
Panowie Niemcy, reprezentujący w Izbach Szląsk polski, uważają tę prowincyę jak gdyby za wieczystą swoją dzierżawę, a miljonowy jego lud polski za podściółkę dla swojej wielkiej!! (dowodem katowanie dzieci polskich we Wrześni) kultury. Raz dorwawszy się na nim do znaczenia, nie wypuszczą lejc dobrowolnie z rąk swoich, — nigdy przenigdy nie zgodzą się na to (jak to już agitacyą księży przeciwko wyborowi Szmuli udowodnili), aby w miejsce nich podstawili się ludzie wrogiej im narodowości. A nie zgodzą się i dlatego, że im autor odezwy napędził wodę na ich młyn. Przyznawszy się z taką naiwną szczerością do słabości i zależności naszej, wydąwszy do niemożliwych rozmiarów okropność następstw zerwania z nimi, chyba ich do ustępczości nie nakłonił.
Ale bądźmy spokojni, ustąpią, bo ustąpić muszą, tylko wtedy dopiero, gdy poczują naszą siłę, gdy się spotkają oko w oko z naszą samodzielnością i stanowczością, to jest z tem, do czego poznańska Praca lud szląski nawołuje.
Niechże spotkają się z nią jak najprędzej.

∗             ∗

Skończyliśmy. Rozpatrzyliśmy punkt po punkcie argumentacyę tej znamiennej odezwy, usiłowaliśmy wykazać błędność jej i przesadzoną lękliwość. Nie możemy w końcu rozprawy naszej przeoczyć w niej nad to wszystko jednego.
Oto jak szydło z worka czyta się między jej wierszami niechęć do pisma, które z nową myślą na Szląsk polski przyszło, i przewidując w niem groźnego w przyszłości być może w tej prowincyi współzawodnika, odsądza się je nieledwie że od czci i wiary.
Nietylko więc, że politykę jego wydawcy nazywa się »niemądrą i nieudolną«, że robi mu się zarzut, iż chce posłować ze Szląska (jak gdyby w tem mogło być znowu coś bardzo zdrożnego i jak gdyby nie przejmowało nas nieraz zdziwieniem, że zasłużony tyle obecny redaktor Katolika kandydatury swojej nie proponował), ale przedstawia się go jako zwyczajnego spekulanta, myślącego tylko o osobistym zysku.
Z podobnego rodzaju pociskami, trącącemi niegodną politycznych działaczy osobistą zawiścią, należałoby postępować bardzo ostrożnie.
W ostatnich czasach przyniosły nam gazety wiadomość, że w szeregu pism prześladowanych z wielką zaciekłością w Prusach, za energiczną obronę ludu, poznańska Praca zajmuje bodaj czy nie jedno z pierwszych miejsc. Dowiedzieliśmy się z nich także, że rzeczywisty kierownik tego pisma Dr. Rakowski w przejeździe przez Wrocław został niedawno aresztowany i obecnie znajduje się w więzieniu.
Otóż, gdy się samemu po burzliwem morzu spraw publicznych sterowało lata długie tak przezornie i lękliwie, że się uniknęło niebezpiecznych raf i mielizn, nie godzi się w działalności tych, którzy płynąc naprzód całą siłą pary, doznali bolesnych wstrząśnień i uszkodzeń, — dlatego tylko, że krzyżuje ona nasze plany, dopatrywać się poziomej prywaty.
Nieprzyjaciel jest silny i jednolity, bije taranem w mur największych naszych skarbów z zaciekłością bezprzykładną w nowoczesnych dziejach, nie sprawiajmy mu więc uciechy z domowych poswarków, przechodzących granice polemicznej przyzwoitości i rycerskości.
A wtedy stawiając dobro publiczne ponad własne interesa i ambicye, wolni od chwiejności i urojonych obaw, pełni wiary w niespożytą siłę szląskiego ludu, odeprzemy jego ciosy, i w prastarej słowiańskiej dzielnicy, gdzie, powtarzamy, cudem prawie przechowała się dotąd polskość, ochronimy go już na zawsze od wynarodowienia.
Bo jak słusznie powiedział umiłowany wieszcz tego ludu, niezapomniany ks. Damroth, w chwili gdy szerokie warstwy społeczne ogarniała rozpacz, po uchwaleniu stu milionów marek na wykupywanie dla Niemców ziemi od Polaków:

»Sto milionów marek to nie fraszka,
Można wykupić województwo całe,
Lecz walka z ludem polskim nie igraszka,
Aby go zniszczyć i Niemcy za małe!«



Pisałem w Warszawie w listopadzie 1901 r.



KONIEC.







  1. Czytaj: Stanisław Bełza Karol Miarka, kartka z dziejów Górnego Szląska. Warszawa 1880.
  2. Czuję smutek w duszy. W ciągu długiego mojego życia nie uczyniłem nikogo szczęśliwym, ani moich przyjaciół, ani mojej rodziny, ani nawet samego siebie. Robiłem źle, bardzo źle. Jestem sprawcą trzech wielkich wojen; z mojej winy na polu walki zginęło 80.000 ludzi, których dziś jeszcze opłakują ich matki, bracia, siostry, wdowy. Busch: »Les memoires de Bismark«. Tom II, str. 91.
  3. Wyjątek z listu Miarki do nas: »W tym to czasie zbliżył się do mnie kusiciel, ofiarując mi 30 tysięcy talarów subwencyi na lat 5, a oprócz tego po 2 tysiące za każdego posła górnoszląskiego, za 32 posłów więc 64 tysiące talarów, czyli razem 94 tysiące talarów, jeżeli »Katolik« przestanie się mieszać do polityki i do wyborów posłów, i nie będzie pisywał przeciw Niemcom. Subwencyę miałem zaraz odebrać skoro kontrakt podpiszę w Gliwicach, zaraz też złożono na moim stole zadatek. Nastąpiła straszna we mnie walka. Ubóstwo moje i wzgląd na dziatki radziły brać, sumienie zaś inaczej przemawiało. Gdy po bezsennej nocy oczy mi się skleiły, trapił mnie straszny sen, a ocuciwszy się, uczułem kurcz w piersiach. — Wiem, co ci kurcze sprawiło, odezwała się troskliwa żona. Judaszowe pieniądze. Znam cię i jestem przekonana, że nigdy nie będziesz szczęśliwym, jeśli sumienie zaprzedasz. Wróć zadatek i pozostań ubogim, lecz sprawiedliwym«. (Czytaj: Stanisław Bełza. Kartka z dziejów Górnego Szląska, str. 39).
  4. Podczas ostatniej bytności naszej na Szląsku polskim, ludzie ceniący zkądinąd wysoko zasługi Napieralskiego, z rozgoryczeniem opowiadali nam, że nie przeszkodził on, mogąc to uczynić, wyborowi do Berlina na posła Balleströma, który nigdy przecież ze Szlązka posłować nie powinien, chociażby za to tylko, iż przed laty wyraził się publicznie, że chcąc polskich Szlązaków skłonić do uległości przed germanizatorami, należałoby ich bić po twarzy.
  5. W chwili druku tego artykułu, Germania nareszcie przemówiła. Ale o ileż jej język jest różnym od tego, którym napiętnował gwałt, taki np. socyalistyczny Vorwärts, z którego partyą nie chodzimy w jednym szeregu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.