Nędznicy/Część czwarta/Księga dwunasta/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Co czynili w tych godzinach oczekiwania?
Musimy opowiedzieć, bo fakt jest historyczny.
Gdy mężczyźni robili ładunki, a kobiety skubały szarpie, gdy z bronią na ramieniu placówki czuwały nad barykadą, gdy Enjolras niczem nie dający się rozerwać, czuwał nad placówkami, Combeferre, Courfeyrac, Jan Prouvaire, Feuilly, Bossuet, Joly, Bahorel i kilku innych zebrali się razem jak w najspokojniejszych chwilach gawędek studenckich i zasiadłszy w kącie szynkowni, zamienionej na kazamaty, o kilka kroków od reduty, którą postawili, oparłszy o krzesła nabite karabiny, piękni ci młodzieńcy tak blizcy ostatecznej godziny — zaczęli deklamować wiersze miłosne.
Jakie wiersze? Oto one:
Czy ty pamiętasz owe słodkie chwile,
Gdy tacy młodzi byliśmy oboje,
Gdyśmy się razem kłopotali tyle,
Tylko o miłość i o skromne stroje.
I kiedy licząc twe lata z mojemi,
Liczba czterdzieści nam nie wypadała,
I kiedy dla nas dwojga na tej ziemi
Zima się nawet wiosną wydawała?
Piękne to czasy były! Książka szkolna
Była mi wątkiem, zkąd swą wiedzę snułem,
Paryż się bawił — ty w gorset swawolna
Wpinałaś śpilkę, o którą się kłułem.
Bez spraw, lecz pełen adwokackiej pychy,
Gdym cię prowadził na obiad na Prado,
Tak byłaś piękną, że róże kielichy
Z dały się zwracać na twoją twarz bladą.
Szept ich słyszałem: „Ona jest przecudną!
Włosy powiewne! woń cudna do koła!
Skrzydła jej ukryć pod mantylą trudno,
Woalka kryje oblicze anioła!“
Błądziłem z tobą, z twą dłonią w mej dłoni,
Gdy nas przechodnie zakochanych wzajem
Spotkali w jakiej czarownej ustroni,
Mówili: „miłość łączy kwiecień z majem.“
Cieniem swym, szczęsnych z wspólnego kochania
Kryła nas miłość, jabłoń Adamowa, —
Jeszcze me usta nie dały pytania,
Gdy twa odpowiedź już była gotowa.
Szkoła mi była miłosną ustronią,
Gdziem śnił o tobie do zmroku od ranka:
Tak miłość łączy wszechmocną swą dłonią
Doktorską wiedzę z uczuciem kochanka.
O gęste drzewa! zielone gałązki!
Kiedy tasiemką, okryta ich cieniem,
Zastępowałaś zgubione podwiązki,
Jam niby gwiazdy pochłaniał spojrzeniem.
Czytałem nieraz Platona, — cóż potem?
Lepiej niż mędrzec albo wieszcz natchniony
Dałaś mi poznać kwiatkiem, włosów splotem,
Szczęście niebiańskie i raj wymarzony.
Słuchałem ciebie, byłaś mi oddaną!
O gwiazdko moja!... Jakim szczęścia zdrojem
Zdjąć ci sznurówkę, lub widzieć cię rano,
Przeglądającą się w lusterku swojem!
Możnaż zapomnieć te ranki wieczory,
Chwile zórz złotych i mroków różanych,
Wstążek i kwiatów, muślinu i mory,
Szeptów miłosną mową wyszeptanych?
Ogrodem naszym był wazonik kwiatów,
Zasłoną w oknie twa spódniczka biała;
Jam w fajce wonnych szukał aromatów,
Tyś z filiżanki nektary spijała.
Nieszczęścia nasze śmiech w nas obudzały...
Zgubione boa, kołnierzyk spalony,
Albo ów wielki Szekspir pełen chwały
Raz za kolacją przez nas zastawiony.
Byłem żebrakiem, a tyś chojną była,
Ramiona twoje całowałem w locie,
Edycja Danta za stół nam służyła,
Gdyśmy niedrogie zjadali łakocie.
Ach! gdy raz pierwszy usta moje drżące
Złożyły całus na twem licu miłem,
Tyś poprawiała włosy spadające,
A jam zbladł cały i w Boga wierzyłem.
Czy ty pamiętasz te rozkosze błogie,
Te twe chusteczki podarte na szmaty!...
Och! ileż westchnień za te czasy błogie
Posłałem w niebo z biegnącemi laty.
Miejsce, godzina, wspomnienia młodości, kilka gwiazd, które zabłysły na niebie, grobowy spokój na pustych ulicach i bliska nieubłagana katastrofa, nadawały jakiś patetyczny urok tym wierszom, które w zmroku szeptał półgłosem Jan Prouvaire, jakeśmy powiedzieli, słodki poeta miłości.
Tymczasem zapalono lampę na małej barykadzie, a na wielkiej jedną, z tych woskowych pochodni, które obnoszą po ulicach w zapusty w ostatni wtorek. Pochodnie te, jakeśmy mówili, przyniesiono z przedmieścia Św. Antoniego.
Pochodnię ustawiono w pewnego rodzaju klatce obrukowanej z trzech stron, by ją zasłonić od wiatru i w ten sposób, by całe światło padało na chorągiew. Ulica i barykada pogrążone były w ciemności i widziano tylko chorągiew czerwoną okropnie oświeconą, niby olbrzymią ślepą latarnię.
To światło nadawało szkarłatowi chorągwi jakąś straszną czerwoność.