Nędznicy/Część druga/Księga czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA CZWARTA.
KLETKA GORBEAU.
I.
Imć pan Gorbeau.

Przed czterdziestu laty samotny przechodzień, któryby odważył się zapuścić w puste okolice Salpetrière, idąc bulwarem aż do rogatek Włoskich, zaszedłby w miejsca, gdzie rzec można, niknął Paryż. Nie było to pustkowie, bo napotykałeś przechodniów, nie wieś, bo były kamienice i ulice, nie miasto, bo ulice trawą zarastały i zorane były brózdami i kolejami jak na wielkich gościńcach, wreszcie nie miasteczko, bo domy były zbyt wysokie. Cóż to więc było? Było to miejsce mieszkalne, w którem nikt nie mieszkał, pustynia na której żyli ludzie; był to bulwar wielkiego miasta, ulica Paryża, dziksza w nocy niż las, posępniej cicha we dnie niż cmentarz.
Była to stara dzielnica Targów Końskich.
Gdyby ów przechodzień zapuścił się dalej za walące się cztery mury Targów Końskich, gdyby miał odwagę przejść ulicę Małego Bankiera, rzucając na prawo ogródek otoczony wysokiemi murami, dalej plac z szychtami dębczaków, podobnemi do olbrzymich domków bobrów, dalej podwórko zawalone materjałem ciesielskim, stosem pieńków, kupą trocin i wiórów na których szczekało ogromne psisko, potem mur długi, niski i odarty z czarną bramą w żałobie, porosłą mchem, który okrywał się kwiatami na wiosnę, a dalej jeszcze szkaradny budynek w gruzach, na którym stał napis wielkiemi literami: Niewolno przylepiać ogłoszeń, — śmiały ten przechodzień stanąłby na rogu ulicy Vignes-Saint-Marcel, w miejscu mało znanem. Tu przy fabryce, między dwoma murami ogrodu, stała w owym czasie kletka, która z pierwszego rzutu oka zdawała się małą jak chałupa, a w istocie była wielką jak kościół katedralny. Od ulicy widziano tylko jedną jej wystającą ścianę muru, i dlatego zdawała się tak szczupłą. Prawie cały dom był ukryty. Widać było tylko drzwi i jedno okno.
Kletka ta miała tylko jedno piętro.
Przypatrując się jej uderzał najprzód ten szczegół, że drzwi mogły być tylko drzwiami jakiej kletki, kiedy przeciwnie okno, gdyby było wyrobione z ciosowego kamienia, nie zaś ze zwyczajnego, mogłoby pałac ozdobić.
Drzwi składały się z kilku spróchniałych desek poprostu spojonych poprzeczną belką, niby klocem źle ociosanym. Prowadziły wprost na spadziste schody, o wysokich stopniach, zawalanych błotem, gliną i kurzem, równie jak do drzwi szerokich: otworzywszy drzwi widziałeś z ulicy te schody sterczące jak drabina i ginące w cieniu między dwiema ścianami. Szczyt niezgrabnego otworu, który te drzwi zajmowały, zatkany był wązką deską, z wyciętą pośrodku trójkątną dziurą, która była zarazem okienkiem i lufcikiem, gdy drzwi zostały zamknięte. Wewnątrz drzwi gruby pędzel malarza namazał atramentem liczbę 52, a nad lufcikiem tenże pędzel wymalował numer 50, tak iż byłeś w niepewności gdzie się znajdujesz? Drzwi mówiły: pod numerem 50, a wnętrze ich odpowiadało: fałsz, jesteś pod numerem 52. Jakieś szmaty barwy kurzu, wisiały niby draperje przy trójkątnym lufciku.
Okno szerokie, dostatecznie wzniesione, miało żaluzje i ramy z wielkiemi szybami; tylko, że na wielkich szybach tu i ówdzie rozmaite rany, które ukrywał i zdradzał zarazem dowcipny pasek naklejonego papieru; a te żaluzje stare i rozpadające się, raczej groziły przechodniom niż osłaniały mieszkańców. Tu i owdzie brakowało deszczułek poziomych, a ich miejsce zastąpiono naiwnie deskami przybitemi prostopadle, tak iż zaczynało się to od żaluzyj, a kończyło okienicą.
Te drzwi tak niechlujne i okno mające tak porządną choć zniszczoną minę, spotykające się w tym samym domu, podobne były do dwóch niedobranych żebraków, idących obok siebie w jednakich łachmanach, lecz z dwiema różnemi fizjognomjami; jeden z nich zawsze był nędzarzem, a drugi zawsze szlachcicem.
Schody prowadziły do korpusu kamienicy, który był bardzo obszerny i podobny do wozowni przerobionej na dom mieszkalny. W środku tego budynku ciągnął się długi korytarz, z którego na prawo i na lewo wchodziło się do izb różnego rozmiaru, w najgorszym razie mieszkalnych, ale podobnych raczej do szop niż do stancyjek. Do tych izb przedzierało się niepewne światło z okolicznych posesji. Wszystkie były ciemne, przykre, melancholiczne, grobowe; przenikały do nich albo zimne promienie lub mroźne wiatry, wedle tego czy szczeliny były w dachu czy we drzwiach. Ciekawym i malowniczym szczegółem tego rodzaju mieszkań są ogromne żyjące w nich pająki.
Na lewo drzwi od ulicy był w murze od strony bulwaru otwór zamurowany w kształcie niszy kwadratowej, pełnej kamieni, które rzucały przechodzące dzieci.
W ostatnich czasach zburzono część tego budynku, ale z tego co jeszcze pozostało można wnosić o tem czem był dawniej. Ogół istniał od stu lat nie dłużej. Sto lat, to młodość kościoła a starość kamienicy. Zdaje się, że mieszkanie człowieka jest w stosunku z krótkiem jego życiem, tak jak mieszkanie Boga z Jego wiecznością.
Roznosiciele listów nazywali tę ruderę numerem 50 — 52, ale w cyrkule znaną była pod nazwą domu Gorbeau.
Powiedzmy zkąd powstała ta nazwa.
Zbieracze drobnych wiadomostek, niby zielnicy anegdot, przypinający śpilką do swej pamięci pierzchliwe daty, wiedzą, że w zeszłym wieku około r. 1770 byli w Paryżu dwaj prokuratorowie przy Trybunale, zwani jeden Corbeau drugi Renard. Obydwa nazwiska (Kruk i Lis) przewidziane przez Lafontaina. Była to wyborna sposobność do drwinek dla urzędników sądowych. Niebawem zaczęły krążyć po salach sądowych kulawe wierszyki trawestowane z Lafontaina:

„Imć pan Kruk, siedząc na akt stosie
Wyrok zajęcia trzymał w swoim dziobie;
Imć pan Lis zapachem zwabiony
Prawił do niego mniej więcej w ten sposób:
A dzień dobry!“ i t. d.

Dwaj zacni prawnicy wystawieni na szyderstwa i śmiechy, które ich ścigały gdziekolwiek się ruszyli, postanowili wyrzec się swoich nazwisk i w tym celu podali prośbę do króla. Prośbę przedstawiono Ludwikowi XV w chwili, gdy nuncjusz z jednej strony, a kardynał Roche-Aymon z drugiej, nabożnie klęcząc wkładali w przytomności najjaśniejszego pana pantofelki na dwie bose nóżki pani Dubarry, wstającej z łóżka. Król, śmiejąc się wesoło, przeszedł od dwóch biskupów do dwóch figur sądowych i raczył cokolwiek przemienić ich nazwiska. Z rozkazu króla pozwolono, aby Imć pan Corbeau dołączył ogonek do początkowej głoski nazwiska, i zwał się Gorbeau; Imć pan Renard nie był tak szczęśliwy; pozwolono mu tylko postawić P przed R i nazywać się Prenard, tak iż drugie nazwisko prawie było podobne do pierwszego.
Otóż wedle miejscowego podania, ten Imć pan Gorbeau był właścicielem domu oznaczonego numerem 50 — 52 na bulwarze Szpitalnym. Był nawet twórcą pomnikowego okna.
Dlatego owa rudera nazywała się domem Gorbeau.
Naprzeciw numeru 50 — 52 między drzewami bulwaru, stoi ogromny wiąz prawie zupełnie wyschły; naprzeciw także idzie ulica rogatki Gobelinów, wówczas bez domów, niebrukowana, zasadzona lichemi drzewami, zielona lub błotnista stosownie do pory roku, i dochodząca aż do murów, opasujących Paryż. Zapach koperwasu zalatywał od dachów sąsiedniej fabryki.
Rogatki były niedaleko. W roku 1823 istniał jeszcze mur, opasujący miasto.
Sama rogatka budziła smutne myśli. Tędy szła droga do Bicêtre. Tędy za cesarstwa i restauracji wjeżdżali do Paryża w dniu tracenia skazani na śmierć. Tu w r. 1828 spełniono tajemnicze zabójstwo, zwane od rogatki „Fontainebleau“, którego sprawców nie odkryły władze, — smutna tajemnica nierozjaśniona, straszna zagadka nierozwiązana. Postąpiwszy kilka kroków znajdujesz się na fatalnej ulicy Croulebarbe, gdzie Ulbach zabił sztyletem pastuszkę z Yvry, wśród grzmotów, jak w melodramie. O kilka kroków dochodzisz do szkaradnych wiązów z obciętemi wierzchołkami rogatki Ś-go Jakóba, filantropijnego wybiegu dla ukrycia rusztowania, tego nędznego i haniebnego placu Gréve, społeczeństwa kramarzy i mieszczan, które ulękło się kary śmierci, nie śmiejąc ani jej odrzucić z wielkością umysłu, ani utrzymać z powagą.
Przed laty trzydziestu siedmiu, opuściwszy ów plac Ś-go Jakóba, zawsze straszny jakby przeznaczony na miejsce złowrogie, najposępniejszym punktem na całym tym posępnym bulwarze było miejsce i dziś jeszcze niepowabne, gdzie stała kletka 50 — 52.
Domy mieszczańskie zaczęto tu budować dopiero we dwadzieścia pięć lat później. Miejsce było smutne. Prócz grobowych myśli, które mimowoli cię tu ogarniały, czułeś jeszcze, że się znajdujesz między Salpetière, szpitalem warjatek, którego kopułę widziałeś zdaleka, i Bicêtre, którego dotykałeś sztachet; to jest byłeś między szaleństwem kobiety, a szaleństwem mężczyzny. Jak daleko sięgnęło oko, widać było same szlachtuzy, mur okopowy, tu i owdzie facjaty fabryk podobnych do koszar lub klasztorów; wszędy budy i gruzy, stare mury czarne jak katafalki, mury nowe białe jak całuny; wszędzie rzędy drzew równoległe, budowle wyciągnięte pod sznur, płaskie gmachy, długie zimne linje, smutek kątów prostych. Żadnej rozmaitości na ziemi, żadnej fantazji w architekturze, żadnego fałdu. Ogół lodowaty, regularny, ohydny. Nic tak nie ściska serca, jak symetrja. Symetrja to nudy, a nudy to samo jądro żałoby. Rozpacz poziewa. Można wymarzyć coś straszniejszego nad piekło, w którem cierpią, to piekło, w którem się nudzą. Gdyby to piekło istniało, drogą do niego byłby ów kawałek bulwaru Szpitalnego.
Gdy noc zapadła, gdy znikły światła, zimą zwłaszcza wieczorny wiatr zrywał z wiązów ostatnie liście wyżółkłe, gdy ciemność zaległa głęboka bez gwiazd, gdy księżyc i wicher rozdzierały obłoki, — wówczas ten bulwar stawał się prawdziwie strasznym. Czarne linje zanurzały się i gubiły w ciemnościach, jak odłamki nieskończoności. Przechodzień mimowolnie myślał o niezliczonych katowskich podaniach tego miejsca. Samotność, w której tyle popełniono zbrodni, miała w sobie coś przerażającego. Czułeś prawie zasadzki w tej ciemności, wszystkie bezładne kształty nocy były podejrzane, długie doły kwadratowe między drzewami, wydawały się wykopanemi grobami. We dnie było to brzydkie, wieczorem posępne, w nocy złowrogie.
W lecie o zmroku siadały gdzieniegdzie stare baby pod wiązami na ławkach, zbutwiałych od deszczu. Staruszki te chętnie wyciągały rękę po jałmużnę.
Zresztą dzielnica ta raczej przestarzałej niż starożytnej postaci wkrótce miała się przeistoczyć. Już w owym czasie musiał się spieszyć kto ją chciał zobaczyć. Codziennie znikał jakiś szczegół tej całości. Dziś i od lat dwudziestu dworzec kolei żelaznej Orleańskiej stoi obok starego przedmieścia i codzień go zarywa. Wszędy, gdzie na skraju stolicy budują dworzec kolei żelaznej, zamiera przedmieście, a rodzi się miasto. Zdawałoby się, że dokoła tych wielkich ognisk ruchu ludów, przy warkocie potężnych machin, pod oddechem potwornych rumaków cywilizacji, co pasą się węglem i zioną ognie, — drży ziemia zarodów pełna i otwiera się, by pochłonąć stare domostwa ludzkie, a wydać nowe. Stare kamienice rozpadają się w gruzy, powstają nowe.
Odkąd przystali kolei Orleańskiej zagarnęła budowy, Salpêtrière, zachwiały się stare wązkie ulice dołów Ś-go Wiktora i Ogrodu Botanicznego, trzy lub cztery razy dziennie przerzynane prądem dyliżansów, dorożek i omnibusów, które z czasem rozpychają domy na prawo i na lewo; dziwnie się bowiem wyda choć jest najściślejszą prawdą, gdy powiemy, że jak w wielkich miastach słońce zdaje się w południe budzić do wzrostu domy i rozszerzać facjaty, równie jest pewną rzeczą, że częsty przejazd powozów rozszerza ulice. Symptomata nowego życia są widoczne. W starym cyrkule prowincjonalnym, w najdzikszych zaułkach, ukazuje się bruk, chodniki zjawiają się i przedłużają tam nawet, gdzie niema jeszcze przechodniów. Pewnego pamiętnego poranku w lipcu 1845 r. nagle ujrzano tam dymiące się czarne kotły smołowca; w dniu tym, można powiedzieć, cywilizacja zajrzała na ulicę Orcine i Paryż wszedł do przedmieścia St. Marceau.






II.
Gniazdo puszczyka i piegży.

Przed tą ruderą Gorbeau zatrzymał się Jan Valjeau. Jak dzikie ptaki, obrał to miejsce samotne na swe gniazdo.
Poszukał w kamizelce, wyjął rodzaj wytrycha, otworzył drzwi, wszedł, potem zamknął starannie i wstępował na schody niosąc Cozettę.
Wszedłszy na górę, wyjął z kieszeni inny klucz i otworzył drzwi drugie. Pokój, który otworzył i natychmiast zamknął, był rodzajem dość obszernego poddasza, w którym stało kilka krzeseł, stół, a na ziemi leżał materac. Piec był ogrzany, w kącie widać było jeszcze żarzące się węgle. Latarnia z bulwaru słabo oświecała te ubogie mieszkanie. W głębi był alkierzyk z łóżkiem na pasach. Jan Valjean zaniósł dziecię na to łóżko i położył nie budząc.
Skrzesał ogień i zapalił świecę; wszystko było przygotowane na stole; Jan Valjean podobnie jak wczoraj wpatrywał się w Cozettę wzrokiem pełnym zachwytu i rozczulenia, dochodzącego prawie do obłąkania. Dziewczynka, z zaufaniem właściwem najwyższej mocy lub najwyższej słabości, zasnęła nie wiedząc z kim była i spała ciągle, nie wiedząc gdzie się znajdowała.
Jan Valjean pochylił się i pocałował rękę dziecięcia.
Dziewięć miesięcy przed tem całował rękę jej matki, która także była uśpioną.
To samo uczucie bolesne, religijne, przejmujące, przepełniało jego serce.
Ukląkł przy łóżku Cozetty.
Już dobrze rozwidniało, a dziecię spało jeszcze. Blady promień grudniowego słońca przedzierał się przez okno poddasza i snuł po pułapie długie snopy światła i cienia. Nagle ogromny wóz, ciężko wyładowany węglem kamiennym, jadąc bulwarem uderzył o ruderę i jak piorun wstrząsnął nią całą.
— Jestem, proszę pani! — zawołała Cozetta zrywając się z łóżka — jestem! jestem!
Zeskoczyła na podłogę, z oczyma na wpół zamkniętemi od snu ciążącego na jej powiekach, i wyciągnęła ręce ku kantowi muru.
— A mój Boże — rzekła — gdzie moja miotła!
Otworzyła oczy zupełnie i ujrzała uśmiechniętą twarz Jana Valjean.
— Ah, tak! prawda! — rzekło dziecię. Dzień dobry panu.
Dzieci bez wahania i poufale przyjmują radość i szczęście, bo z natury są same radością i szczęściem.
Cozetta zobaczyła Katarzynę w nogach swego łóżka, wzięła ją i bawiąc się zadawała tysiące pytań Janowi Valjean: — Gdzie jest? Czy bardzo wielki Paryż? Czy pani Thenardier jest daleko? Czy nie wróci i t. d. i t. d. Nagle zawołała: — Jak tu ładnie!
Ciupa była szkaradna, ale dziecię czuło się w niej wolnem.
— Czy mam zamiatać? — zapytała w końcu.
— Baw się — rzekł Jan Valjean.
Tak przeszedł dzień cały. Cozetta nie troszcząc się że nic nie rozumie, była niewymownie szczęśliwa z tą lalką i tym poczciwym człowiekiem.






III.
Dwa nieszczęścia złączone z sobą tworzą szczęście.

Nazajutrz o świcie Jan Valjean był jeszcze przy łóżku Cozetty. Stał nieruchomy i patrzał czekając aż się obudzi.
Jakieś nowe uczucie napełniało jego duszę.
Jan Valjean nigdy nie kochał. Od lat dwudziestu pięciu był sam jeden na świecie. Nie znał uczuć ojca, kochanka, męża, przyjaciela. Na galerach był złym, ponurym, ciemnym, czystym, dzikim. Serce starego galernika pełne było dziwactwa. Po siostrze i jej dzieciach zostały mu dalekie i blade wspomnienia, które w końcu rozwiały się zupełnie. Robił co mógł żeby je odszukać, ale nie znalazłszy zapomniał o nich. Taką jest natura człowieka. Inne tkliwe uczucia młodości jeśli ich kiedy doznał, wpadły jak w przepaść.
Gdy zobaczył Cozettę, gdy ją zabrał i oswobodził, uczuł w sobie poruszające się wnętrzności. Cokolwiek było w nim serdecznego i namiętnego rozbudziło się nagle i skierowało na to dziecię. Podchodził do łóżka, na którem spała i drżał z radości; czuł dziwne zachcenia jak matka, nie pojmując co to znaczyło; rzecz to bowiem bardzo ciemna i miła zarazem — ten wielki i dziwny ruch serca zaczynającego kochać.
Biedne stare serce jeszcze było dziewiczem.
Ale że miał pięćdziesiąt pięć lat a Cozetta ośm, cała potęga miłości jaką mógł mieć w swem życiu, stopiła się w jakieś światło niewysłowione.
Była to druga biała postać, która mu ukazała się w życiu. Biskup zwiastował na jego widnokręgu jutrzenkę cnoty; z Cozettą weszła doń jutrzenka miłości.
Ze swej strony Cozetta, biedna drobna istota, także stała się inną, sama nie wiedząc o tem! Matka opuściła ją tak małą, że wcale jej sobie nie przypominała. Jak wszystkie dzieci, podobne do latorośli winnych czepiających się wszystkiego, próbowała kochać. Ale daremnie. Wszyscy ją odpychali: Thenardierowie, ich dzieci i dzieci obce. Kochała psa, ale zdechł, potem żaden człowiek i żadne stworzenie znać jej nie chciało. Smutna rzecz, Cozetta, jakeśmy już wspomnieli, w ósmym roku miała serce zimne. Nie była to jej wina, ani jej brakło zdolności kochania; niestety! brakło możliwości. To też od pierwszego dnia wszystko co w niej czuło i myślało, jęło kochać tego poczciwca. Czego nie znała dotychczas, uczuła teraz — potrzebę wylania się.
Poczciwy człowiek nie wydawał się jej ani starym, ani ubogim. Owszem, Jan Valjean był dla niej pięknym, równie jak ta szkaradna ciupa wydawała się jej ładną.
Są to wrażenia jutrzenki dzieciątka, młodości i szczęścia. Młodość ziemi i życia przyczyniają się do tego. Nic powabniejszego jak ten barwny odblask szczęścia oświetlający poddasze. Wszyscy mieliśmy w przeszłości to poddasze lazurowe.
Natura, pięćdziesiąt lat różnicy wieku, stawiały głęboki przedział między Janem Valjean i Cozettą; ten przedział zapełniły losy. Losy połączyły nagle i związały nieprzepartą siłą te dwa byty wyrwane z korzenia, różne wiekiem, podobne żałobą. W istocie jedno uzupełniało drugie. Instynkt Cozetty szukał ojca, instynkt Jana Valjean pragnął dziecięcia. Spotkać się, było to się znaleźć. W tajemniczej chwili gdy zetknęły się te ręce, sprzęgły się na zawsze. Gdy ujrzały się te dwie dusze, poznały zaraz, że jedna potrzebuje drugiej i przytuliły się wzajem.
Biorąc wyrazy w znaczeniu najzrozumialszem i najbezwzględniejszem, możnaby powiedzieć, że Jan Valjean oddzielony od wszystkiego mogiłą, był wdowcem jak Cozetta była sierotą. To położenie sprawiło, że Jan Valjean stał się w sposób niebiański ojcem Cozetty.
W istocie, tajemnicze wrażenie, którego doznała Cozetta w głębi lasu Chelles, gdy ręka Jana Valjean chwyciła w ciemnościach jej rękę, nie było złudzeniem ale rzeczywistością. Bóg zstępował, gdy ten człowiek łączył się z losami tego dziecięcia.
Zresztą Jan Valjean dobre obrał sobie schronienie. Był tam prawie zupełnie bezpieczny.
Izba i alkierzyk, które zajmował z Cozettą, miały okno wychodzące na bulwar. To okno było jedyne w całym domu, nie można się było przeto lękać spojrzeń sąsiadów ani z boku ani z przeciwka.
Dół numeru 50 — 52, rodzaj krytego ganku, walącego się w gruzy, służył za skład warzywa i owoców ogrodnikom paryzkim, i nie miał żadnego związku z pierwszem piętrem; dzieliły je deski bez drzwi i schodów, niby brzuszna błona kletki. Na pierwszem piętrze były, jakeśmy mówili, różne izby i poddasza, z których jedno tylko zajmowała stara kobieta usługująca Janowi Valjean. Inne nie były zamieszkane.
Ta to stara kobieta przezwana główną lokatorką, a w rzeczy samej spełniająca obowiązki odźwiernej, najęła mu mieszkanie w wilją Bożego Narodzenia. Powiedział jej, że jest kapitalistą, który stracił na bonach hiszpańskich, i chce zamieszkać na ustroniu ze swą wnuczką. Zapłacił za pół roku z góry i polecił starej umeblować izbę i alkierzyk. Ta to staruszka zapaliła w piecu i przygotowała wszystko wieczorem przed ich przybyciem.
Upływały tygodnie. Dwie istoty pędziły życie szczęśliwe w tej nędznej ciupie.
Cozetta od świtu śmiała się, gwarzyła, śpiewała. Dzieci miewają śpiew poranny jak ptaki.
Niekiedy zdarzało się, że Jan Valjean wziął jej rączkę czerwoną, popękaną od odziębienia i pocałował.
Biedne dziecko przywykłe do tego by ją bito, nie wiedziało co to znaczy i odchodziło zawstydzone.
Czasami stawała się poważną i patrzyła na swą czarną sukienkę. Cozetta nie chodziła już w łachmanach, miała na sobie żałobę. Wyszła z nędzy, rozpoczynała życie.
Jan Valjean zaczął uczyć ją czytania. Sylabizując z nią, przychodziło mu niekiedy na myśl, że ze złą myślą uczył się czytać na galerach. Wyszło na to, że teraz uczył czytać dziecię. Pomyślawszy o tem stary galernik uśmiechał się zamyślonym uśmiechem aniołów.
Czuł w tem przeznaczenie z góry, wolą czyjąś nadludzką, i pogrążał się w zadumie. Dobre myśli mają swe przepaści jak złe.
Uczyć czytać Cozettę, i dać jej się bawić, to było prawie całe życie Jana Valjean. Później mówił jej o matce i kazał się modlić.
Nazywała go ojcem i innego nazwiska nie znała.
Po całych godzinach patrzył jak ubierała i rozbierała lalki, i przysłuchiwał się jej szczebiotaniu. Życie wydawało mu się pełne zajęcia, ludzie dobrzy i sprawiedliwi, nikomu w duchu nie czynił żadnych wyrzutów, nie wiedział przyczyny dla którejby nie miał dożyć późnej starości, mając przy sobie to kochające dziecię. Niby rozkoszne światło Cozetta oświecała całą jego przyszłość. Najlepsi ludzie nie są wolni od samolubnych myśli. Były chwile, że Jan Valjean z pewną radością myślał, że Cozetta będzie brzydką.
Jest to nasza opinja osobista, ale jeśli mamy całą myśl naszą wypowiedzieć, wyznać musimy, że wówczas gdy Jan Valjean zaczął kochać Cozettę, nie wiemy czy nie potrzebował tego odświeżenia i pokrzepienia duszy, aby wytrwać w dobrem. Ujrzał w nowych postaciach złość ludzką, i nędzę społeczeństwa, w postaciach niezupełnych, które ukazywały jedną tylko stronę prawdy, los kobiety streszczony w Fantinie, władzę publiczną uosobioną w Javercie: powrócił na galery tym razem za to, że dobrze robił; pił z kielicha nowych goryczy; czuł znowu wstręt i znękanie, samo wspomnienie biskupa zaczynało się zaćmiewać, by później ukazać jaśniejsze i tryumfujące; ale bądź co bądź, to święte wspomnienie zbladło. Kto wie czy Jan Valjean nie był bliskim zniechęcenia i upadku? Kochał, i znów stał się silny. Niestety! Nie mniej chwiał się od Cozetty. Dawał jej opiekę, ona go umacniała. Dzięki jemu mogła stawiać kroki w życiu; dzięki jej mógł dalej iść drogą cnoty. Był podporą tego dziecięcia, a dziecię jego punktem oparcia. O niezgłębiona i boska tajemnico równowagi losów!






IV.
Spostrzeżenia głównej lokatorki.

Jan Valjean przez ostrożność nigdy nie wychodził we dnie. Co wieczór przechadzał się o zmroku godzinę lub dwie, niekiedy sam, często z Cozettą, wybierając boczne aleje i najsamotniejsze bulwary, wstępując do kościołów gdy noc zapadła. Chętnie chodził do Św. Medarda, który był najbliższym kościołem. Gdy nie brał z sobą dziewczynki, pozostawała ze starą, ale największą jej uciechą było wychodzić ze starcem. Przekładała nawet jego obecność nad rozkoszną zabawę z Katarzyną. Szedł trzymając ją za rękę i rozmawiając pieszczotliwie.
Zwykle Cozetta była bardzo wesoła.
Stara zajmowała się gospodarstwem i kuchnią i chodziła na miasto za sprawunkami.
Żyli skromnie, wygodnie, ale jak ludzie niedostatni. Jan Valjean nic nie zmienił w sprzętach pierwszego dnia kupionych; tylko zamiast szklanych drzwi alkierza Cozetty, kazał zrobić drzwi zupełnie. Nosił zawsze żółty surdut, czarne spodnie i stary kapelusz. Na ulicy brano go za ubogiego. Zdarzało się, że dobre kobiety zatrzymywały się i dawały mu grosze. Jan Valjean brał jałmużnę i kłaniał się głęboko. Zdarzało się także, iż spotkał jakiego nędzarza proszącego jałmużny; wtedy obejrzał się czy go kto nie widzi, ukradkiem zbliżył się do nieszczęśliwego, kładł mu w rękę pieniądz, często srebrny, i prędko się oddalał. Miało to swoją niedogodną stronę. Zaczynano go nazywać w cyrkule żebrakiem który daje jałmużnę.
Stara główna lokatorka, stworzenie kwaśne i zazdrością względem bliźniego tchnące, bacznie śledziła Jana Valjean, choć się tego nie domyślał. Była trochę głucha, więc gaduła. Z przeszłości pozostały jej dwa zęby, jeden u góry drugi u dołu, które gryzła nieustannie. Wypytywała Cozettę, lecz ta o niczem nie wiedząc, to tylko mogła powiedzieć, że przybyła z Montfermeil. Pewnego poranku szpieg ten spostrzegł, że Jan Valjean wszedł do jednej z niezamieszkałych izb rudery, mając coś w fizjognomji, jak się zdawało kumoszce niezwykłego. Przyczaiła się za nim jak kot, i niewidzialna patrzyła przez szparę drzwi będących naprzeciwko. Jan Valjean, zapewne przez większą ostrożność, obrócił się do tych drzwi plecami. Stara widziała jak szukał w kieszeni, wyjął igielnik, nożyczki i nici, potem odpruł podszewkę surduta, wydobył z niej kawałek żółtawego papieru i rozwinął. Baba z przerażeniem poznała, że to był bilet tysiąc frankowy. Od czasu jak przyszła na świat był to drugi lub trzeci, który zdarzyło się jej widzieć. Uciekła przestraszona.
Po chwili Jan Valjean przyszedł do niej i prosił, by poszła zmienić ten bilet tysiąc-frankowy, dodając, że to półroczna rata jego renty, którą wczoraj odebrał. — Gdzie? pomyślała stara. Wyszedł dopiero o szóstej wieczór, a kassy skarbowe nie bywają otwarte o tej godzinie. — Baba pobiegła zmienić bilet czyniąc rozmaite domysły. Ten bilet tysiąc-frankowy był przedmiotem mnóstwa rozmów szalonych i przesadnych między kumoszkami ulicy Vignes St. Marcel.
Następnych dni zdarzyło się, że Jan Valjean tylko w kamizelce piłował drzewo na korytarzu. Stara uprzątała w izbie. Była samą, bo Cozetta wyszła podziwiać piłowane drzewo; stara zobaczyła wiszący na gwoździu surdut i zaczęła go oglądać. Podszewka była znów zaszyta. Baba obmacała ją z uwagą i uczuła w połach i pod pachami pakiety papierów. Niezawodnie inne bilety tysiąc-frankowe.
Prócz tego zauważała mnóstwo rzeczy w kieszeniach. Nietylko igły, nożyczki i nici, które już widziała, ale gruby pugilares, długi nóż, rzecz podejrzaną, i kilka peruk różnych kolorów. Każda kieszeń mieściła jakieś przedmioty na wszelki niespodziewany wypadek.
Mieszkańcy kletki dożyli tych ostatnich dni zimy.






V.
Sztuka pięciofrankowa robi hałas padając na ziemię.

Pod kościołem św. Medarda siedział zwykle na ocembrowaniu starej zasypanej studni żebrak, któremu Jan Valjean chętnie dawał jałmużnę. Rzadko się zdarzało, by przechodząc nie wsunął mu w rękę kilku groszy. Czasami z nim zagadał. Zazdrośnicy mówili, że ten żebrak należał do policji. Był to dziad kościelny lat siedmdziesięciu pięciu, który nieustannie szeptał pacierze.
Pewnego wieczora Jan Valjean przechodząc sam bez Cozetty, zobaczył żebraka w zwykłem miejscu pod latarnią niedawno zapaloną. Człowiek ten, wedle zwyczaju, zdawał się modlić skurczony. Jan Valjean postąpił ku niemu i dał zwykłą jałmużnę. Żebrak żywo podniósł głowę, bystro spojrzał na Jana Valjean, i równie prędko spuścił głowę. Ruch ten był jak błyskawica, Jan Valjean zadrżał. Zdawało mu się, że przy blasku latarni ujrzał nie spokojną i głupowatą twarz dziada kościelnego, lecz postać straszną i znaną. Doznał wrażenia, jakby spotkał się nocą oko w oko z tygrysem. Cofnął się przerażony i osłupiały, nie śmiejąc oddychać, ani przemówić, ani pozostać, ani uciekać, i patrzył na żebraka, który spuścił głowę okrytą łachmanami i zdawał nie wiedzieć, że on nie odszedł. W tej dziwnej chwili jakiś instynkt, zapewne tajemniczy instynkt zachowawczy, sprawił, że Jan Valjean nie wyrzekł ani słowa. Żebrak miał ten sam wzrost, te same łachmany i tę samą postać jak codzień. — Ba! — rzekł do siebie Jan Valjean, chyba zwarjowałem! marzę! to niepodobna! — Lecz powrócił mocno wzruszony.
Zaledwie ośmielił się wyznać przed sobą, że owa twarz którą ujrzał, zdała mu się być twarzą Javerta.
Rozmyślając nad tem w nocy, żałował, że nie zadał pytania człowiekowi, by go zmusić do podniesienia głowy powtórnie.
Nazajutrz gdy zmrok zapadł, wyszedł ku kościołowi. Żebrak był na swojem miejscu. — Dzień dobry poczciwy człecze — rzekł śmiało Jan Valjean podając mu grosz. Żebrak podniósł głowę i odpowiedział głosem żałosnym: — Dziękuję łaskawemu panu. — Był to w istocie stary dziad kościelny.
Jan Valjean uspokoił się zupełnie i śmiać się zaczął. Zkąd u licha przywidział mi się Javert? pomyślał. Czyżbym już miewał wzrok zaćmiony? — I przestał o tem myśleć.
W kilka dni jednak, około ósmej wieczór siedział w pokoju i słuchał sylabizującą głośno Cozettę, gdy nagle usłyszał jak drzwi od rudery otworzyły się i zaraz zamknęły. Wydało mu się to niezwykłą rzeczą. Stara, która sama mieszkała z nim w tym domu, zwykle kładła się spać o zmroku, by nie palić świecy. Jan Valjean słuchał. Chód był ciężki jakby mężczyzny; ale stara nosiła grube trzewiki, a nic nie jest podobniejszem do chodu mężczyzny jak stąpania starej kobiety. Jednakże Jan Valjean zgasił świecę.
Posłał Cozettę do łóżka mówiąc do ucha. — Kładź się pocichu; kiedy ją całował w czoło, kroki się zatrzymały. Jan Valjean siedział w ciemności milczący, nieruchomy, tyłem do drzwi na krześle, którego nie ruszył, zatrzymując oddech. Po długim przeciągu czasu, nic już nie słysząc, podniósł oczy ku drzwiom swego pokoju i zobaczył światło przez dziurkę od klucza. Światło było jak złowroga gwiazda w ciemnościach drzwi i ściany. Widocznie ktoś stał ze świecą w ręku i podsłuchiwał.
Upłynęło kilka minut, światło się oddaliło. Ale nie usłyszał już stąpania, z czego wniósł, że podsłuchujący pod drzwiami zdjął trzewiki.
Jan Valjean rzucił się w ubraniu na łóżko i całą noc nie mógł zmrużyć oka.
Nad ranem zdrzemnął się ze znużenia, ale go rozbudził zgrzyt zawiasy jakichś drzwi otwierających się w głębi korytarza, potem usłyszał to samo stąpanie człowieka, który wczoraj wszedł na schody. Rzucił się na ziemię i przyłożył oko do dość dużej dziurki od klucza, spodziewając się, że zobaczy ktosia, co wszedł nocą do kletki i podsłuchiwał pod jego drzwiami. W istocie przechodził jakiś mężczyzna, lecz tym razem nie zatrzymywał się przed pokojem Jana Valjean. Na korytarzu zbyt było jeszcze ciemno, by rozpoznać rysy jego twarzy, ale gdy człowiek doszedł do schodów, padł na niego promień światła z zewnątrz i Jan Valjean zobaczył go doskonale z tyłu. Człowiek był wysokiego wzrostu, odziany w długi surdut, miał pałkę pod pachą. Była to straszna postać Javerta.
Jan Valjean mógłby go jeszcze zobaczyć z okna od bulwaru, ale trzeba je było otworzyć, a nie śmiał.
Oczywiście człowiek ten wszedł z kluczem, jakby do siebie. Kto mu go dał? co to mogło znaczyć?
O siódmej rano gdy stara weszła, by uporządkować w izbie, Jan Valjean rzucił na nią wzrok badawczy, ale nie pytał. Baba miała minę zwyczajną.
Zamiatając izbę, rzekła:
— Zapewne pan słyszał jak ktoś wchodził tej nocy?
W tej porze, na bulwarze, ósma wieczór to noc najgłębsza.
— A prawda — odpowiedział tonem najnaturalniejszym. Ktoż to był taki?
— Mamy nowego lokatora — odrzekła stara.
— Nazwiskiem?
— Nie pamiętam dobrze. Dumont czy Daumont, coś podobnego.
— A co za jeden ten pan Dumont?
Stara spojrzała nań kuniemi oczkami i odpowiedziała:
— Kapitalista jak pan.
Zapewne powiedziała to bez myśli, ale Jan Valjean dopatrzył jakąś myśl ukrytą.
Gdy odeszła stara, złożył w rulonik sto franków które miał w szafie, i schował do kieszeni. Chociaż bardzo ostrożnie układał pieniądze, jedna sztuka pięciofrankowa wysunęła się mu z ręki i z brzękiem potoczyła po podłodze.
O zmroku wyszedł przed sień i patrzył uważnie na wszystkie strony bulwaru. Nie widać było nikogo. Bulwar zdawał się pusty zupełnie. To prawda, że można było skryć się za drzewami.
Powrócił do izby.
— Pójdź — rzekł do Cozetty.
Wziął ją za rękę i wyszli oboje.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.