Nędznicy/Część piąta/Księga dziewiąta/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Usłyszawszy stukanie do drzwi, Jan Valjean się obrócił.
— Proszę wejść — rzekł słabym głosem.
Drzwi się otwarły i ukazali się Cozetta i Marjusz.
Cozetta rzuciła się do pokoju.
Marjusz pozostał w progu, oparłszy się o futrynę.
— Cozetta — rzekł Jan Valjean i wyprostował się na krześle, wyciągnąwszy drżące ręce, zdumiony, trupiej bladości, z niezmierną radością w oczach.
Cozetta, dusząc się ze wzruszenia, padła na piersi Jana Valjean.
— Ojcze? — zawołała.
Jan Valjean zmieszany, wstrząśnięty, wybąkał:
— Cozetta! to ona! to pani! to ty! mój Boże!
I przyciskając ją do serca, zawołał:
— To ty! jesteś tutaj! Więc mi przebaczasz!
Marjusz, spuszczając powieki, by z nich łzy nie płynęły, postąpił krok naprzód i wyszeptał, ściskając konwulsyjnie usta, żeby powstrzymać łkanie:
— Ojcze mój!
— I pan także, i pan mi przebaczasz! — rzekł Jan Valjean.
Marjusz nie mógł znaleść słów i Jan Valjean dodał:
— Dziękuję.
Cozetta zerwała z siebie szal i rzuciła kapelusz na łóżko.
— To mi zawadza — rzekła.
I siadając na kolanach starca, wdzięcznie odgarnęła jego białe włosy i pocałowała go w czoło.
Jan Valjean nie opierał się, odurzony radością.
Cozetta, która ledwie coś pojmowała z tego, co zaszło, podwoiła pieszczoty, jakby chciała zapłacić dług Marjusza.
Jan Valjean wyszeptał:
— Jacy jesteście niedorzeczni! Sądziłem, że już jej nie zobaczę. Wyobraź sobie, panie Pontmercy, że w chwili gdyście weszli, powiedziałem sobie: Już wszystko skończone. Oto jej sukienka, jestem nędzny człowiek, już nie zobaczę Cozetty, mówiłem w chwili właśnie, gdyście wstępowali na schody. Nie byłżem głupi! Tacy to my śmieszni. Zapominamy, że jest Pan Bóg. Pan Bóg mówi: Wyobrażasz sobie, że cię opuszczą, głuptasiu! Nie. Nie, tak nie będzie. Biedny poczciwiec potrzebuje anioła. I anioł przychodzi. I widzi swoją Cozettę! i widzi swoją małą Cozettę! Ach! byłem bardzo nieszczęśliwy.
Przez chwilę nie mógł mówić, potem ciągnął dalej:
W istocie bardzo potrzebowałem widzieć Cozettę, choć czasami. Sercu także potrzebny jest pokarm. Wszelako czułem dobrze, że jestem zbyteczny. Tłómaczyłem to sobie, mówiłem: nie potrzebują cię, pozostań w swoim kącie, człowiek nie ma prawa się uwieczniać. Ach! Bogu dzięki, oglądam ją jeszcze! Czy wiesz Cozetto, że twój mąż jest bardzo piękny? A, masz śliczny kołnierzyk haftowany, to dobrze. Lubię tak i deseń. Mąż ci go wybrał, nie prawdaż? A przytem potrzebne ci są kaszmiry. Panie Pontmercy, pozwól mi jej ty mówić. Nie na długo.
A Cozetta mówiła:
Co, za złośliwość tak nas opuszczać! Gdzie ojciec się obracał? dlaczego tak długo był nieobecny? Dawniej podróże ojca nie trwały dłużej nad trzy lub cztery dni. Posyłam Nicolettę, odpowiadają zawsze: Nie ma go. Oddawna ojciec wrócił? Dlaczego nas nie zawiadomił? Ojciec jest bardzo zmieniony. Ach brzydki ojciec; był chory i nic nie powiedział. Marjuszu, dotknij jego ręki, jaka zimna!
— Ach! więc i pan przyszedłeś! Panie Pontmercy, przebaczasz mi — powtórzył Jan Valjean.
Na te słowa, powtórzone przez Jana Valjeau, wezbrane serce Marjusza wybuchło i zawołał:
— Cozetto, czy słyszysz, co on mówi? prosi mię przebaczenia! A czy wiesz Cozetto, co on uczynił? Ocalił mi życie. Uczynił więcej. Dał mi ciebie. I ocaliwszy mię, dawszy mi ciebie Cozetto, cóż zrobił z sobą samym. Poświęcił się. Oto człowiek. I mnie niewdzięcznemu, bez pamięci, bez serca, mnie winowajcy, mówi: Dziękuję! Cozetto, choćbym całe życie przepędził u nóg tego człowieka, jeszczeby to było niedość. Ta barykada, ten kanał ściekowy, te topiele i kloaki — wszystko to przeszedł dla mnie, dla ciebie Cozetto, uniósł mię ze wszystkich śmierci, sam je przyjmując. Tyle ma męztwa, cnoty i heroizmu.
— Cicho, cicho! — szepnął Jan Valjean. Po co to mówić?
— Ale pan — zawołał Marjusz z gniewem czci pełnym — czemuś tego nie powiedział? To także pańska wina. Ocalasz drugim życie i ukrywasz to przed nimi! Gorzej robisz, pod pozorem, że się odsłaniasz, w istocie się spotwarzasz. To okropne.
— Powiedziałem prawdę — rzekł Jan Valjean.
— Nie — odparł Marjusz — prawda, to cała prawda, a pan jej nie powiedziałeś. Byłeś panem Madeleine, dlaczego nie powiedziałeś pan tego? Ocaliłeś życie Javertowi, czemuś tego nie powiedział? Winien ci jestem życie, czemuś tego nie powiedział?
— Bo myślałem, jak pan. Sądziłem, że masz słuszność. Powinienem był odejść. Gdybyś wiedział o tej przygodzie w kanale, zatrzymałbyś mię przy sobie. Musiałem więc umilknąć. Gdybym przemówił, zawadzałbym wszystkim.
— Zawadzał w czem i komu! — odparł Marjusz. Czyż pan sądzisz, że tu zostaniesz? Zabieramy cię. A mój Boże! gdy pomyślę, że przypadkiem dowiedziałem się o tem, rozpacz mię bierze. Zabieramy cię ojcze. Należysz do nas. Jesteś jej ojcem i moim. Nie przepędzisz ani jednego dnia więcej w tym szkaradnym domu. Nie wyobrażaj ojciec sobie, że będziesz tu jeszcze jutro.
— Jutro — rzekł Jan Valjean — nie będę tutaj, ale też nie będę i u was.
— Co mówisz ojcze? — odparł Marjusz. Może znowu zamyślasz o podróży? Nie pozwolimy. Nie opuścisz nas nigdy. Należysz już do nas, nie puścimy cię.
— Tym razem wymówki na nic się zdadzą — dodała Cozetta. Mamy na dole powóz. Zabiorę ojca, a jeśli potrzeba, użyję siły.
I śmiejąc się, zrobiła poruszenie, jakby chciała wziąć starca na ręce.
— W naszym domu zawsze jest gotowy pokój dla ojca — mówiła dalej. Gdybyś wiedział, jaki teraz piękny jest ogród! Jak ładnie kwitną amerykańskie powoje! Aleje wysypane są piaskiem z rzeki: są w nim małe muszelki fioletowe. Będzie ojciec jadł poziomki. Ja sama je pielęgnuje. I nie będzie już między nami panie Janie i pani, wszyscy będziemy się tykać jak w rzeczypospolitej, nie prawdaż Marjuszu? Program został zmieniony. Żebyś wiedział ojcze, jakie miałam zmartwienie; okropny kot zjadł mi maszkę, która miała gniazdko w wydrążeniu muru. Biedna mała maszka, wyścibiała główkę ze swego okienka i patrzyła na mnie! Płakałam po jej stracie. Byłabym zabiła kota! Ale teraz już nikt nie płacze. Wszyscy się śmieją, wszyscy są szczęśliwi. Pójdzie ojciec z nami. Jak się dziadek ucieszy! Ojciec będzie miał swój klomb w ogrodzie, sam go będzie uprawiał i zobaczymy, czy ojca truskawki będą takie piękne, jak moje. Przytem będę robiła co zechcesz ojcze, a i ty będziesz mi posłuszny.
Jan Valjean słuchał jej nie słysząc. Słyszał muzykę jej głosu, ale nie chwytał znaczenia słów; gruba łza, posępna perła duszy, wezbrała powoli w jego oku. Wyszeptał:
— Ona jest przy mnie, czyż to nie dowód, że Bóg jest dobry!
— Mój ojcze — wołała Cozetta.
Jan Valjean odezwał się znowu:
— Wielka to prawda, że byłoby rozkosznie żyć razem. Mają pełne ptaków drzewa. Przechadzam się z Cozettą. Należę do ludzi, którzy żyją, mówią mi dzień dobry, wołają do ogrodu, jak słodko! Widzimy się co rano. Uprawiamy razem ogródek. Ona mi podaje truskawki, ja zrywam dla niej róże. Jak miło! Tylko że...
Przerwał i dodał zcicha:
— Szkoda.
Łza nie spadła, wróciła się i Jan Valjean zastąpił ją uśmiechem.
Cozetta ujęła w swe dłonie ręce starca.
— A mój Boże! — rzekła — ręce ojca coraz zimniejsze. Czyś chory? Czy bardzo cierpisz?
— Nie — odpowiedział Jan Valjean; — owszem, mam się dobrze. Tylko...
I umilkł.
— Tylko co?
— Zaraz umrę.
Cozetta i Marjusz zadrżeli.
— Umrzesz! — zawołał Marjusz.
— Tak, ale to nic — rzekł Jan Valjean.
Westchnął, uśmiechnął się i dodał:
— Cozetto, mówiłaś do mnie, mów jeszcze, mów; więc twoja drobna maszka nie żyje, mów, niech słyszę twój głos!
Marjusz skamieniały patrzył na starca.
Cozetta wydała krzyk rozdzierający.
— Ojcze! drogi ojcze! ty żyć będziesz. Musisz żyć. Chcę, żebyś żył, czy słyszysz?
Jan Valjean podniósł ku niej głowę i patrzył z uwielbieniem.
— O tak, nie pozwalaj mi umierać. Kto wie? Może ci będę posłuszny. Miałem już umrzeć, gdyście nadeszli. To zatrzymało życie. Zdaje mi się, że się odradzam.
— Jesteś pełen sił i życia — zawołał Marjusz. Czyż ojciec wyobraża sobie, że tak się umiera! Miałeś zmartwienia, ale ich mieć już nie będziesz. Ja to proszę cię przebaczenia i na kolanach błagam! Będziesz żył, żył z nami, żył długo. Zabieramy cię do siebie. Dla nas obojga jedna tylko myśl będzie, jakby cię uszczęśliwić!
— Widzisz ojcze — dodała załzawiona Cozetta — Marjusz powiada, że nie umrzesz.
Jan Valjean uśmiechał się ciągle:
— Choćbyś mię zabrał do siebie, panie Pontmercy, czyżbym przestał być tym, kim jestem? Nie, Bóg pomyślał jak ty i ja, i nie zmieni zdania; trzeba, bym się oddalił. Śmierć wszystko godzi. Bóg wie lepiej od nas, co nam potrzeba. Bądźcie szczęśliwi, niech pan Pontmercy ma Cozettę, niech młodość zaślubia poranek, niech dokoła was, moje dziatki, kwitną bzy i śpiewają słowiki, niech życie wasze będzie pięknem błoniem, ozłoconem od słońca, niech wszystkie czary niebios napełniają wasze dusze, a ja, gdy już na nic nie jestem przydatny, niech umrę; wszystko tak być powinno. Widzicie, bądźmy rozsądni, teraz już nie ma się czego spodziewać, czuję dobrze, że wszystko skończone! Przed godziną padłem omdlały. A przytem tej nocy wypiłem pełen dzban wody. Jaki twój mąż jest dobry, Cozetto! Tobie z nim lepiej, jak ze mną.
Zrobił się szmer u drzwi. Wszedł lekarz.
— Witaj i żegnaj konsyljarzu — rzekł Jan Valjean. Przyszły moje poczciwe dzieci.
Marjusz zbliżył się do lekarza i zapytał tylko: panie?... lecz w sposobie, jakim wymówił ten wyraz, mieściło się wszystko, o czem chciał się dowiedzieć.
Lekarz odpowiedział wymownem poruszeniem oczów.
— Jeśli nam się co nie podoba — rzekł Valjean — to jeszcze nie powód, by być niewdzięcznymi względem Boga.
Nastało milczenie. Serca wszystkich się ścisnęły.
Jan Valjean obrócił się ku Cozecie i patrzył na nią, jakby chciał ją, zabrać do wieczności. Mimo głębokości cieni, w które się zanurzał, w oczach jego, utkwionych w Cozettę, jaśniało zachwycenie. Odblask tej pięknej twarzy oświecał jego blade lica. I mogiła miewa olśnienia.
— Ach! to was było mu potrzeba! — szepnął lekarz — spojrzawszy na Cozettę i Marjusza.
I nachyliwszy się do ucha Marjusza, dodał pocichu:
— Zapóźno.
Jan Valjean, nie przestając prawie wpatrywać się w Cozettę, pogodnie spojrzał na Marjusza i lekarza.
Z ust jego wyszły te słowa ledwie dosłyszane:
— Fraszka umrzeć, ale straszna rzecz nie żyć.
Nagle podniósł się. Takie potwory sił bywają nieraz znakiem zbliżającego się konania. Silnym krokiem postąpił do ściany, usuwając Marjusza i lekarza, którzy chcieli go wesprzeć, zdjął mały krucyfiks miedziany, zawieszony na ścianie, wrócił i usiadł z całą swobodą poruszeń zupełnego zdrowia i rzekł głosem donośnym, kładąc krucyfiks na stole:
— Oto wielki męczennik:
Potem głowa jego zachwiała się i opadła na piersi, jakby go odurzyło upojenie grobowe i dwie jego ręce, złożone na kolanach, jęły skrobać paznogciami sukno odzieży.
Cozetta podtrzymywała jego ramiona i łkała, daremnie usiłując przemówić. Wśród łez pomieszanych z gorzką, śliną boleści, ledwie mogła wyjąkać: — Ojcze! nie opuszczaj nas, nie opuszczaj! Czyż po tośmy cię odzyskali, by stracić na zawsze?
Konanie, rzec można, posuwa się jak wąż. To odchodzi, to przybywa, to zbliża się ku mogile, to znowu zawraca do życia. Jest jakieś wahanie się i niepewność w umieraniu.
Jan Valjean po chwilowem omdleniu, wyprostował się, wstrząsnął czoło, jakby chciał zrzucić z niego ciemności i znowu zdawał się silnym i pogodnym. Wziął kraj rękawa Cozetty, podniósł do ust i pocałował.
— Przychodzi do siebie, doktorze, wraca do życia! — zawołał Marjusz.
— Jesteście dobrzy oboje — rzekł Jan Valjean. Powiem wam, co mi sprawiło przykrość. Martwiło mię to, panie Pontmercy, że nie chciałeś tknąć się tych pieniędzy. Pieniądze te rzeczywiście należą do twojej żony. Wytłómaczę wam to, moje dzieci; już dlatego samego rad jestem, że was widzę. Gagatek czarny pochodzi z Anglji, a gagatek biały z Norwegji. Zapisane to jest na tym papierze, który sobie odczytacie. Do bransoletek wynalazłem sposób zastępowania kółek z blaszki lutowanej, przez kółka z blaszki zsuniętej. To ładniejsze a mniej kosztuje. Można na tem dużo zarobić. Majątek Cozetty jest jej istotną własnością. Podaję wam ten szczegół, byście mieli spokojne sumienie.
Odźwierna weszła na górę i spojrzała przez drzwi odemknięte. Lekarz dał jej znak, by odeszła, ale gorliwa kobiecina, oddalając się, zawołała na umierającego:
— Przysłać panu księdza?
— Jest przy mnie — odpowiedział Jan Valjean.
I palcem wskazał na punkt nad swoją głową, jakby tam widział kogoś.
Prawdopodobnie biskup był w istocie przytomny temu konaniu.
Cozetta wsunęła mu ostrożnie poduszkę pod plecy.
Jan Valjean mówił dalej:
— Panie Pontmercy, zaklinam cię, nie miej obawy. Te sześćset tysięcy franków są własnością Cozetty. Tak więc utraciłbym życie napróżno, gdybyście z niego niego nie korzystali! Bardzo nam się powodziła fabryka tych świecidełek. Współzawodniczyliśmy z tak zwanemi klejnocikami berlińskiemi. Nie można naprzykład dorównać piękności czarnych szkiełek niemieckich. Dwanaście tuzinów, zawierające tysiąc dwieście ziarnek pięknie wyszlifowanych, kosztowało nas tylko trzy franki.
Gdy droga nam istota umiera, patrzymy na nią spojrzeniem, które się w nią wpija, pragnąc utrzymać przy życiu. Oboje niemi z boleści, nie wiedząc co powiedzieć do śmierci, zrozpaczeni i drżący stali przed Janem Valjean, Cozetta trzymając rękę Marjusza.
Z każdą chwilą Jan Valjean bardziej słabnął i niknął w oczach, zbliżając się do posępnego poziomu. Chrapanie przerywało oddech. Z trudnością poruszał ramiona, nogi stały się bezwładne, a w miarę jak w zrastała omdlałość członków i znękanie ciała, cały majestat duszy roztaczał się na jego czole. Blaski nieznanego świata jaśniały w źrenicy.
Twarz blada i współcześnie promieniała. Niestało już życia, ale było coś w niej nadludzkiego. Oddech zamierał, spojrzenie olbrzymiało. Był to trup, na którym dostrzegałeś skrzydła.
Skinął na Cozettę, żeby się zbliżyła, potem na Marjusza; oczywiście nadchodziła ostatnia chwila ostatniej godziny. I jął do nich mówić głosem tak słabym, że zdawał się dochodzić z daleka, i rzekłbyś, już teraz rozdzielała go od nich mogiła.
— Zbliż się, zbliżcie się oboje. Kocham was z całego serca. Jak dobrze jest tak umierać! Ty także mię kochasz, Cozetto moja. Wiedziałem, że zawsze byłaś przywiązana do twego starego poczciwca. Jaka ty dobra, włożyłaś mi poduszkę pod plecy. Nieprawdaż, zapłaczesz trochę po mej stracie? Tylko nie nazbyt. Nie chcę, byś wiele cierpiała. Powinniście się dużo bawić, moje dzieci. Zapomniałem wam powiedzieć, że na sprzączkach bez ząbków zarabialiśmy więcej, niż na innych świecidełkach. Dwanaście tuzinów kosztowało nas dziesięć franków, a sprzedawaliśmy po sześćdziesiąt. Był to w istocie doskonały handel. Nie powinny cię też dziwić te sześćkroć sto tysięcy franków, panie Pontmercy. Pieniądze zapracowane uczciwie. Możecie być bogaci spokojnem sumieniem. Trzeba mieć swój powóz, czasami lożę w teatrze, piękną toaletę balową, moja Cozetto, a przytem dawać dobre obiady przyjaciołom i żyć szczęśliwie. Pisałem przed chwilą do Cozetty. Znajdzie mój list na stole. Jej także zapisuję dwa świeczniki, które stoją na kominku. Są srebrne, ale dla mnie są złote, są djamentowe; proste świece, osadzone w nich, stają się woskowemi. Nie wiem, czy ten, co mi je darował, jest zadowolony ze mnie, tam w górze. Czyniłem co mogłem. Dziatki moje, nie zapominajcie, że jestem biedny, pochowajcie mię w jakimbądź kąciku ziemi pod kamieniem, by oznaczał miejsce. Taka jest moja wola. Żadnego nazwiska na kamieniu. Jeżeli Cozetta przyjdzie kiedy do mnie, będę bardzo szczęśliwy. A i ty przyjdź, panie Pontmercy. Muszę ci wyznać, że nie zawsze cię kochałem; chciej mi to przebaczyć. Teraz, ty i ona, jesteście dla mnie tylko jedną istotą. Jestem ci bardzo wdzięczny. Czuję, że Cozetta jest z tobą szczęśliwa. Gdybyś wiedział, panie Pontmercy, jej piękne rumiane jagody były moją rozkoszą; gdym ją zobaczył trochę bladą, smutniałem. Znajdziecie w komodzie bilet pięćset frankowy. Nie tknąłem go. To dla ubogich. Cozetto, czy widzisz twoją małą sukienkę, tam na łóżku? czy ją poznajesz? Przecież jest te mu zaledwie lat dziesięć. Jak czas upływa! Byliśmy bardzo szczęśliwi. Stało się, dzieci moje, nie płaczcie, nie odchodzę daleko i ztamtąd będę na was patrzył. Gdy noc zapadnie, spojrzyjcie na niebo, a dostrzeżecie mój uśmiech. Cozetto, czy przypominasz sobie Montfermeil? Byłaś w lesie, przestraszona, czy sobie przypominasz, jakem wziął konewkę z wodą? Poraz to pierwszy dotknąłem twej biednej rączyny. Była tak zimna! Ach! moja damo, miałaś wówczas czerwone ręce, a teraz masz białe. A dużą lalkę, czy przypominasz sobie? Nazywałaś ją Katarzyną. Żałowałaś, żeś jej nie zabrała do klasztoru! Ileż razy rozśmieszyłaś mię, mój drogi aniele! Gdy deszcz padał, puszczałaś na rynsztok źdźbła trawy i patrzyłaś, jak płyną. Jednego dnia dałem ci piłkę i wolonta z piórami żółtemi, niebieskiemi i zielonemi. Zapomniałaś o tem, swywolnico mała! Bawiłaś się, igrałaś. Przyczepiałem ci wiśnie do uszów. Wszystko to do przeszłości należy. Bór, który przechodziłaś ze swojem dzieckiem, drzewa, pod któremi się przechadzałaś, klasztor, w którymś się ukrywała, zabawki, wesołe śmiechy dziecięce — wszystko jak cień minęło. Wyobrażałem sobie, że to do mnie należy. W tem była cała niedorzeczność. Ci Thenardierowie byli ludzie złośliwi. Trzeba im przebaczyć. Cozetto, nadeszła chwila, bym ci powiedział imię twojej matki. Nazywała się Fantina. Zapamiętaj to imie: Fantina. Uklęknij ilekroć będziesz je wymawiała. Cierpiała wiele. Kochała cię bardzo. Była równie nieszczęśliwą, jak ty jesteś szczęśliwą. Tak Bóg rozdziela dole. Tam w górze Bóg patrzy na nas i z pośród wielkich gwiazd, wie czego nam potrzeba. Tak więc, odchodzę moje dziatki. Kochajcie się zawsze. Nie masz na świecie nic milszego i świętszego nad miłość. Czasami pomyślcie o biednym starcu, który tu umarł. O, moja Cozetto, nie moja to wina, bądź pewna, że cię nie widziałem tak długo; serce mi pękało z bólu, dochodziłem aż do rogu ulicy, musiałem śmiesznie wydawać się przechodniom, byłem jak warjat; razu jednego wyszedłem bez kapelusza. Dzieci moje, oto już widzę niejasno, miałem jeszcze dużo do powiedzenia, ale mniejsza o to. Myślcie trochę o mnie. Jesteście istoty błogosławione. Nie wiem, co mi jest, ale dostrzegam światłość. Zbliżcie się jeszcze. Umieram szczęśliwy. Podajcie drogie wasze głowy ukochane, niech położę na nich ręce.
Cozetta i Marjusz nieprzytomni, dusząc się łzami, padli na kolana każde na jedną z rąk Jana Valjean.
Przechylił się na wznak, światło dwóch świec woskowych padało na jego twarz bladą, patrzącą w niebiosa. Nie żył.
Niebo było bez gwiazd i głęboko ciemne.