Nędznicy/Część piąta/Księga piąta/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Cozetta i Marjusz zobaczyli się znowu.
Spotkania tego nie będziemy opisywać. Są, rzeczy, których odmalować niepodobna; do ich liczby należy słońce.
Cała rodzina, nie wyłączając Baskijczyka i Nicolety, zebrała się w pokoju Marjusza, w chwili gdy weszła Cozetta.
Ukazała się na progu; zdawało się, że ją otaczały promienie.
Właśnie w tej chwili dziadek miał utrzyć noc, ale zatrzymał się i spojrzał na Cozettę przez chustkę, trzymaną przy nosie.
— Czarująca! — zawołał.
Potem utarł nos głośno.
Cozetta była upojona, zachwycona, przestraszona, w niebiosach. Ją także przerażało szczęście. Wyszeptała kilka słów niezrozumiałych, to blada, to zarumieniona, chciałaby rzucić się w objęcia Marjusza i nie śmiała. Wstydziła się, że kocha wobec tylu ludzi. Nie mamy litości dla szczęśliwych kochanków; zostajemy przy nich, gdy radziby pozostać sami. A jednak wcale nas nie potrzebują.
Za Cozettą wszedł mężczyzna z białemi włosami, poważny choć uśmiechnięty jakimś bolesnym uśmiechem. Był to „pan Fauchelevent“, był to Jan Valjean.
Był bardzo porządnie ubrany, jak mówił odźwierny, cały czarno, w białej chustce na szyi.
W tym przyzwoitym mieszczaninie, prawdopodobnie notarjuszu, odźwierny nigdyby nie poznał przerażającego tragarza trupów, który ukazał się u bramy w nocy 7 czerwca, obdarty, zabłocony, szkaradny, dziki, z twarzą zbroczoną krwią i błotem, niosąc na ręku omdlałego Marjusza; wszelako węch stróża się ocknął. Gdy p. Fauchelevent wszedł z Cozettą, odźwierny szepnął do ucha swej żonie: Nie wiem dlaczego, ale mi się zdaje, że już kiedyś tę twarz widziałem.
W pokoju Marjusza p. Fauchelevent zatrzymał się jakby na stronie, niedaleko drzwi. Miał pod pachą pakiet dość podobny do książki in octavo, obwinięty papierem. Papier był zielonawy, jakby spleśniały.
— Czy ten jegomość zawsze nosi książki pod pachą? — zapytała pocichu Nicoletę panna Gillenormand, która nie lubiła książek.
— Ba — odpowiedział tym samym tonem p. Gillenormand, który ją usłyszał; to jakiś uczony, albo to jego wina? P. Boulard, mój znajomy, także nigdy nie wychodził bez książki i zawsze nosił przy sercu jaki antyk.
I skłoniwszy się, rzekł głośno:
— Panie Tranchelevent...
Ojciec Gillenormand nie przekręcał umyślnie, ale nie zwracanie uwagi na nazwiska osób należało u niego do zwyczajów arystokratycznych.
— Panie Tranchelevent, mam zaszczyt prosić pana o rękę panny, dla mojego wnuka, pana barona Marjusza Pontmercy.
Pan Tranchelevent ukłonił się.
— Rzecz skończona — rzekł dziadek.
I obracając się do Marjusza i Cozetty, wyciągnął ku nim ręce jakby błogosławiąc i zawołał:
— Możecie teraz się ubóstwiać.
Nie czekali na powtórzenie pozwolenia. Rozpoczął się szczebiot. Mówili do siebie po cichu, Marjusz wsparty na krześle, Cozetta stojąc przy nim. — O mój Boże! — szepnęła Cozetta — znowu pana oglądam! To ty — to pan. Żeby też iść bić się! Po co? To okropne. Przez cztery miesiące byłam jak nieżywa. Ach, co za złośliwość iść na bitwę! Co panu zawiniłam? Przebaczam, ale niech to będzie raz ostatni. Przed chwilą, gdy nam powiedziano żebyśmy przyszli, myślałam, że umrę, ale z radości. Byłam tak smutna! Nie miałam nawet czasu się ubrać, muszę strasznie wyglądać. Co twoi krewni powiedzą, że mam tak pognieciony kołnierzyk! Ale mówże pan! Milczysz i ja sama tylko mówię. Mieszkamy ciągle przy ulicy Człowieka Zbrojnego. Musiałeś mieć ramię strasznie pokaleczone. Powiedziano mi, że można było rękę włożyć w ranę. Podobno odcinano ciało nożyczkami. Okropność. Wypłakałam oczy. Dziwna, że można tyle cierpieć. Pański dziadek ma bardzo miłą fizjonomję. Nie poruszaj się pan, nie opieraj się tak łokciem, urazisz się. O jakże jestem szczęśliwa! Więc już skończyły się cierpienia? Oszaleję, doprawdy. Miałam tyle rzeczy do powiedzenia, a teraz zapomniałam. Czy zawsze mnie pan kochasz? Mieszkamy przy ulicy Człowieka Zbrojnego. Nie ma tam ogrodu. Cały czas skubię szarpie; patrz pan, to twoja wina, mam odciski na palcach. — Aniele! rzekł Marjusz.
Aniele, jedyny w języku miłości wyraz, który nigdy się nie zużyje. Żaden inny nie ostałby się, tak niemiłosiernie nadużywają ich kochankowie.
Potem przez wzgląd na obecnych, przerwali rozmowę. Nie rzekli już ani słowa i tylko ściskali się za ręce.
P. Gillenormand obrócił się do wszystkich, którzy byli w pokoju i zawołał:
— Rozmawiajcie głośno, krzyczcie, hałasujcie u djabła! niech dzieci szczebioczą sobie swobodnie.
I zbliżywszy się do Marjusza i Cozetty, rzekł do nich pocichu:
— Mówcie sobie ty; nie żenujcie się wcale.
Ciotka Gillenormand z osłupieniem patrzyła na to wtargnięcie światła w jej stare zacisze. Osłupienie to jednak nie miało nic nieprzyjaznego; nie było to bynajmniej zgorszone i zazdrosne spojrzenie sowy na dwoje turkawek, tylko bezmyślne oko biednego pięćdziesięcioletniego niewiniątka: życie chybione, patrzące na tryumf miłości.
— Panno Gillenormand starsza — rzekł do niej ojciec — a co, wszak mówiłem, że cię to spotka.
I po chwili milczenia dodał:
— Teraz patrz na szczęście drugich.
Potem obrócił się do Cozetty.
— Jaka ładna! jaka ładna. Istny obraz Grenza. I będziesz to miał dla siebie samego tylko, wisusie! A mały hultaju, szczęśliwieś się mi wykręcił, bo gdybym był o jakie piętnaście lat młodszy, bilibyśmy się o nią na szpady. Zakochałem się w tobie, moja panno. Rzecz prosta. To twoje prawo. Ach! jakże śliczne mieć będziem wesele! Należym do parafii Św. Dyonizego Najświętszego Sakramentu, ale za dyspensą dostaniemy ślub u Św. Pawła. Kościół ładniejszy, zbudowany przez Jezuitów. Ma minę zalotną. Stoi naprzeciw fontanny kardynała Birague. Arcydzieło jezuickiej architektury jest w Namur. Możecie tam pojechać, jak się pobierzecie. Warto fatygi. Zupełnie podzielam przekonanie panienki; i ja myślę, że dziewczęta powinny wychodzić za mąż, bo są na to stworzone. Jest pewna święta Katarzyna, którą radbym widzieć zawsze z rozpuszczonemi włosami. Pozostać panną rzecz piękna, ale zimna. Biblja powiada: Rozmnażajcie się. By ubawić lud, potrzebna jest Joanna d’Arc, ale by go utworzyć, na to przyda się matka Gigogne. A więc, wychodźcie za mąż, moje piękne. Dalibóg, nie wiem po co zostawać panną? Wiem, że jest osobna kaplica w kościele i że się cisną do bractwa Najśw. Panny, ale do djabła, ładny mąż, zuch chłopiec, a po roku tłusty dziedziak jasnowłosy, który ci ostro ssie piersi, ma fałdy tłuszczu na udach i chwyta cię za łono różanemi rączęty, śmiejąc się jak jutrzenka, to ci więcej warto, jak nieść gromnicę na nieszporach i śpiewać Turris eburnea.
Dziadek wykręcił pirueta na dziewięćdziesięcioletnich piętach i zadeklamował te wiersze:
Tak więc, marzeniom swoim broniąc już płomienieć,
Alcyppie, w krótkim czasie myślisz się ożenić.
— Ale!
— Co, ojcze?
— Czy miałeś serdecznego przyjaciela?
— Miałem, Courfeyraca.
— Co się z nim stało?
— Poległ.
— To dobrze.
Usiadł przy Marjuszu, posadził Cozettę i wziął ich cztery ręce w swe stare pomarszczone dłonie:
— Zachwycająca jest i wytworna, ta mała. Cozetta jest arcydziełem. Mała panienka, a wielka dama. Szkoda, że będzie tylko baronową, urodziła się na margrabinę. Co za rzęsy! Moje dziatki, wbijcie to sobie w głowę, że nic lepszego nad miłość. Kochajcie się. Bądźcie głupiemi. Miłość to głupstwo ludzi, a rozum Boga. Ubóstwiajcie się. Tylko, dodał nagle zachmurzony, co za nieszczęście! Przyszło mi na myśl, że połowa tego, co posiadam, jest dożywocie, dopóki żyć będę jakoś to pójdzie, ale po mojej śmierci, po jakich dwudziestu latach, biedne dzieci, nie zostanie się wam ani szeląga? Twoje piękne ręce, pani baronowo, będą musiały klepać biedę.
Tu odezwał się głos poważny i spokojny:
— Panna Eufrazja Fauchelevent ma sześćset tysięcy franków posagu.
Był to głos Jana Valjean.
Dotychczas nie wyrzekł ani słowa; wszyscy zapomnieli prawie, że stał nieruchomy w tyle za tymi szczęśliwymi ludźmi.
— Jaka panna Eufrazja? — zapytał zdumiony dziadek.
— To ja — odpowiedziała Cozetta.
— Sześćset tysięcy franków! — powtórzył p. Gillenormand.
— Bez czternastu lub piętnastu tysięcy franków — dodał Jan Valjean.
I położył na stole pakiet, który ciotka Gillenormand wzięła za książkę.
Jan Valjean sam rozwinął pakiet; była to paczka biletów bankowych. Rozwiązano ją i przeliczono bilety. Było pięćset biletów tysiącfrankowych i sto sześćdziesiąt ośm pięćsetfrankowych. Razem pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków.
— A to śliczna książka — rzekł p. Gillenormand.
— Pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków! — szepnęła ciotka.
— To się dobrze nadarza, nie prawdaż panno Gillenormand starsza? — mówił dziadek. Ten djabeł Marjusz wykręcił z gniazda miljonową gryzetkę na jakiemś drzewie marzeń. I ufaj tu miłostkom młodych ludzi! Studenci znajdują kochanki z sześciuset tysiącami franków! Cherubin lepiej pracuje od Rotszylda.
— Pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków! — powtórzyła półgłosem panna Gillenormand. Pięćset ośmdziesiąt cztery! to jakby sześćset tysięcy.
Tymczasem Marjusz i Cozetta wpatrywali się w siebie i prawie nie zwrócili uwagi na ten szczegół.