Nędznicy/Część piąta/Księga pierwsza/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W owym właśnie czasie było w ogrodzie Luksemburskim — spojrzenie dramatu winno wszędzie przeniknąć — dwoje dzieci trzymających się za ręce. Jedno mogło mieć siedem, drugie pięć lat. Deszcz je zmoczył, więc szły aleją od strony słońca; starszy chłopiec prowadził młodszego, a obydwaj mieli minę dzikich ptasząt. Młodszy mówił: Jeść mi się chce.
Starszy, trochę opiekun, prowadził brata lewą ręką, a w prawej trzymał kijek.
Byli sami w ogrodzie. Ogród pusty, bramy zamknięte. Biwakujące w nim wojsko wyruszyło na ulicę.
Jakim sposobem dostały się tam dzieci? Może uciekły z jakiej otwartej kurdegardy; może w okolicach, przy barjerze Piekła, lub na placu Obserwatorjum, albo w sąsiedniej ulicy, gdzie na frontonie stoi napis: invenerunt parvulum pannis involutum, stała szopa skoczków, z której się wymknęli; może wieczorem omylili czujność dozorców ogrodu w chwili zamknięcia bramy i przepędzili noc w jednej z altanek, gdzie czytają dzienniki? Dość, że błądzili i zdawali się wolni. Błądzić i być wolnym jedno znaczy co być zgubionym. Biedne istoty w istocie były zgubione.
O tych właśnie dwóch malców troszczył się Gavroche, jak sobie przypomina czytelnik. Dzieci Thenardierów umieszczone u Magdusi, przypisywane p. Gillenormand, teraz były jak liście porwane wichrem z gałęzi rzucone na ziemię.
Odzież ich schludna, gdy byli u Magdusi i gdy służyła jako prospekt dla p. Gillenormand, teraz stała się łachmanami.
Biedne istoty należały już do statystyki „Dzieci opuszczonych,“ które policja zbiera na bruku paryskim.
Tylko zaburzenia tego dnia mogły sprawić, że dwaj malcy nędzarze zostali w ogrodzie. Gdyby ich dostrzegli dozorcy, wypędziliby te łachmany. Małe biedaki nie mogą, wchodzić do ogrodów publicznych, a jednak należałoby pomyśleć, że jako dzieci mają prawo do kwiatów.
Dzięki zamkniętym kratom dzieci były w ogrodzie, były przeciw przepisom, ale dostawszy się raz, pozostały. Zamknięte bramy nie dają odpoczynku dozorcom; powinni czuwać, ale najczęściej zaniedbują tego obowiązku; w tym dniu zwłaszcza dozorcy wzruszeni niepokojem publicznym i bardziej zajęci tem co się działo na ulicy niż ogrodem, nie zajrzeli do niego i nie zobaczyli dwóch delikwentów.
Poprzedniego dnia deszcz padał, a nawet trochę z rana. Ale w czerwcu prędko znikają ślady ulewy. W godzinę po nawałnicy ledwie spostrzedz możesz, że piękny ten dzień jasny płakał. Ziemia w lecie osycha tak prędko, jak jagody dziecięcia.
W tej porze roku światło południa jest, że tak powiem, łakome. Zbiera wszystko. Zdaje się wysysać wszystko z ziemi. Rzekłbyś, słońce ma pragnienie. Ulewa, to dla niego szklanka wody: prędko wypije deszcz. Rano wszystko ociekało, po południu wszystko sypie kurzawę.
Nic cudniejszego nad zieloność opłukaną od deszczu i osuszoną przez promień słońca; jest to ciepła świeżość. Ogrody i łąki, z wodą w korzeniach, a słońcem na kwiatach stają się trybularzami i kadzą przeróżną wonią. Wszystko śmieje się, śpiewa i rozlewa. Ogarnia cię słodkie upojenie. Wiosna jest tymczasowym rajem; słońce sprawia, że człowiek czeka cierpliwie.
Są ludzie, którym nic więcej nie potrzeba: śmiertelnicy ci patrzą na błękit niebios mówią: dość nam tego! marzyciele ci wchłonięci w cud, czerpią z bałwochwalstwa przyrody obojętność na dobre i na złe; patrząc na wszechświat radosny, nie troszczący się o człowieka, nie pojmują, że trzeba zajmować się głodem jednych, pragnieniem drugich, nagością biedaka w zimie, limfatycznem zgięciem drobnej kości pacierzowej, łożem chorego, poddaszem nędzarza, więzieniem i łachmanami dziewczynek, dzwoniących zębami, kiedy można rozkosznie marzyć pod drzewami; dusze te spokojne i straszne są nieubłaganie zadowolone. Rzecz dziwna, nieskończoność im wystarcza. Ta wielka potrzeba człowieka, skończoność, przypuszczająca potrzebę serdecznych uścisków, jest im nieznana. O skończoności wymagającej postępu, o pracy szczytnej, nie myślą. Nie pojmują tej rzeczy nieokreślonej, która rodzi ludzkie i boskie łączenie nieskończoności ze skończonością. Dość im patrzyć na ogrom niezmierzony i uśmiechają się szczęśliwi. Zawsze zachwyceni, nigdy nie doznają serdecznej radości. Zaprzepaszczać się w oderwaniu — oto ich życie. Dla nich dzieje ludzkości są tylko skrawkiem całości. Ogółu wszechświata w niej nie ma; prawdziwa całość jest za obrębem człowieczeństwa; po cóż zajmować się tą drobnostką, człowiekiem? Człowiek cierpi, może; ale spójrzcie na wznoszącą się tą świetną gwiazdę Aldebaron! Matka nie ma pokarmu, niemowie zamiera, dalibóg być może, ale spójrzcie przez mikroskop na cudowną tkankę w miąższości jodły, piękniejszą od najpyszniejszych koronek! Myśliciele zapominają o miłości. Tak się zagłębiają w zwierzyńcu niebieskim, że nie mogą widzieć płaczącego dziecka. Bóg zaciemnia ich duszę. Jest to gromada umysłów zarazem wielkich i małych. Do niej należeli Horacy, Goethe, a może i Lafontaine; pyszne samoluby nieskończoności, spokojni widzowie boleści, nie widzący Nerona; gdy piękna pogoda, słońce dla nich ukrywa stosy ofiar ludzkich; patrząc na gilotynę szukają gry światła, nie słyszą ani krzyku, ani łkania, ani chrapu konania, ani żałobnego dzwonu; dla nich wszystko obce, byle maj zieleniał, byle mieli nad głową obłoki purpurowe i złote: są zadowoleni i będą szczęśliwi dopóki nie wyczerpią się gwiazd promienie i śpiewy ptasząt.
Są to promieniejący synowie nocy. Ani się domyślają, że budzą litość. A zaiste, zasługują na to. Kto nie płacze, nie widzi. Trzeba ich podziwiać i żałować, jak żałujemy i podziwiamy istotę, która jest zarazem dniem i nocą, nie ma oczów pod powiekami, a ma gwiazdę na czole.
Obojętność tych myślicieli jest zdaniem niektórych filozofją wyższą. Zgoda; ale w tej wyższości jest ułomność. Można być nieśmiertelnym i kulawym, jak Wulkan. Można być więcej niż człowiekiem i mniej niż człowiekiem. Niezmierna niezupełność leży w przyrodzie. Kto wie, czy słońce nie jest ślepe?
Ale co znowu! komuż ufać w takim razie? Solem quis dicere falsum audeat? Tak więc nawet pewne geniusze, pewni ludzie — bogowie, śmiertelnicy — gwiazdy, mogą się mylić? Co stoi w górze u stropu, u szczytu, u zenitu, co tyle światła zsyła na ziemię, miałoby widzieć mało, źle, nic nie widzieć? Czyż to nie wprawia w rozpacz? Nie. Cóż więc wyższego nad słońce? Bóg.
Dnia 6 czerwca 1832 r. około jedenastej zrana, Luksemburg, samotny i wyludniony, był zachwycający. Aleje i klomby słały sobie nawzajem światło i wonie. Gałęzie oszalałe z radości w południe, miały, ochotę się uściskać; na jaworach brzęczały piegże, świergotały wróble, dzięcioły przesuwając się po kasztanach kłuły dziobem korę. Na klombach uznawano prawowitą władzę królewską lilji; najdostojniejszy zapach wychodzi z białości. Gwoździki wydawały odurzającą woń pieprzową. Stare wrony Marji Medicis rozkochane były w wysokich drzewach. Słońce złociło, rumieniło i rozogniało tulipany, które są odmianami płomienia przemienionego w kwiaty. Dokoła zagonu tulipanów krążyły pszczoły, niby iskry tych kwiatów płomieni. Wszystko było wdziękiem — i wesołością, nawet deszcz, na który się zanosiło; ta recydywa, z której korzystać miały konwalje i powoje wcale nie była niepokojącą, jaskółki groziły rozkosznie latając przy ziemi. Ktokolwiek tam był oddychał szczęściem; życie pachniało; cała natura wyziewała szczerotę, pomoc, wsparcie, ojcowstwo, pieszczotę i zorzę. Myśli padające z nieba były łagodne jak całowana rączka dziecięcia.
Posągi pod drzewami, nagie i białe, miały suknie z cienia podziurawione promieniami słońca; słońce obszarpało te boginie; ze wszech stron wisiały na nich promienie. Dokoła wielkiej sadzawki ziemia tak wyschła, że była prawie spalona. Tu i owdzie wiatr podnosił małą nawałnicę kurzu. Kilka zżółkłych liści, szczątki ostatniej jesieni, niby uliczniki uganiały się wesoło.
Obfitość światła ma coś w sobie uspakajającego. Wszędzie pełno życia, soków i ciepła; czułeś pod stworzeniem ogrom zasobów Stwórcy; w tchnieniach miłosnych, w błyskach światła, w cudownej rozrzutności promieni, w ciągiem przelewaniu się płynnego złota czułeś niewyczerpaną szczodrość przyrody, a za tym przepychem światła, niby za zasłoną z płomieni, widziałeś Boga, tego miljonera gwiazd.
Dzięki piaskowi nie było ani odrobiny błota, dzięki deszczowi nie było ani źdźbła kurzawy. Kwiaty się umyły, aksamity, atłasy, wszystkie bławaty i wszelkie złota, wychodzące z ziemi w postaci kwiatów, miały blask nieskalany. Ten przepych przyrody był wzorowo czysty. Głębokie milczenie szczęśliwej natury zapełniło ogród. Milczenie niebiańskie, godzące się z tysiącem muzyk, z gruchaniem w gniazdach, z brzęczeniem rojów, z tchnieniem wiatru. Cała harmonja tej pory roku łączyła się we wdzięczną całość. Początek i koniec wiosny przechodziły w należytem porządku; bzy okwitły; pękały jaśminy; opóźniło się kilka kwiatów, kilka owadów wyprzedziły porę; przednia straż różowych czerwcowych motyli, bratała się z tylną strażą majowych bielasów. Jawory okrywały się nową korą. Wietrzyk szemrał między liśćmi rosochatych kasztanów. Obraz przepyszny. Stary żołnierz, patrzący z koszar sąsiednich przez kratę, mówił: Oto wiosna w wielkim mundurze wyszła na paradę.
Cała przyroda spożywała śniadanie; stworzenie zasiadało do stołu; była właściwa godzina; rozciągniono wielki obrus błękitny na niebie i wielki obrus zielony na ziemi; słońce oświecało a giorno. Bóg dawał ucztę powszechną. Każda istota miała swój pokarm. Grzywacz znalazł siemię konopne, zięba ziarnka prosa, szczygieł mokszycę, maszka robaczki, pszczółka kwiaty, mucha wymoczki, a pająk muchy. Jedni drugich zjadali potrosze, co jest tajemnicą złego zamieszanego z dobrem, ale żadne zwierze nie miało pustego żołądka.
Dwa małe opuszczone dzieciaki podeszły do wielkiej sadzawki i nieco przestraszone światłem usiłowały się ukryć, jak to mimowolnie czynią biedni i słabi wobec przepychu nawet nieosobistego; i tak stali za budką łabędzi.
Tu i owdzie, czasami gdy wiatr zawiał, dolatywały pomieszane krzyki, jakaś wrzawa, hałaśliwy łoskot strzałów karabinowych i głuchy huk wystrzałów armatnich. Dym unosił się nad dachami od strony Targów.
Ale dzieci nie zwracały uwagi na tę wrzawę. Młodszy chłopiec powtarzał tylko półgłosem: Jeść mi się chce.
Prawie współcześnie z dwoma malcami, druga para zbliżyła się do wielkiej sadzawki. Był to jakiś poczciwiec pięćdziesięcioletni, który prowadził za rękę poczciwca sześcioletniego. Zapewne ojciec z synem. Poczciwiec sześcioletni trzymał w ręku duże ciastko.
W owym czasie w pewnych domach nadbrzeżnych przy ulicy Pańskiej i Piekielnej, miano klucze do Luksemburskiego ogrodu, z których korzystali lokatorowie, gdy bramy były zamknięte: później zniesiono ten przywilej. Ojciec i syn widocznie wyszli z jednego z takich domów.
Dwaj biedni, malcy zobaczyli nadchodzącego „pana“ i skryli się głębiej.
Ów pan był to mieszczanin, może ten sam, którego spotkał razu jednego Marjusz, także przy tej sadzawce i słyszał jak radził synowi „unikać zbytków“. Miał minę uprzejmą i wyniosłą, usta zawsze otwarte i uśmiechnięte. Ten uśmiech mechaniczny, pochodzący z nadmiaru szczęk a niedostatku skóry, pokazywał raczej zęby niż duszę. Chłopiec odziany w mundurek gwardji narodowej, trzymał w ręku napoczęte ciastko, którego jeść nie miał ochoty; ojciec przez roztropność ubrany był po cywilnemu.
Ojciec i syn zatrzymali się przy wielkiej sadzawce, gdzie pływały łabędzie. Mieszczanin zdawał się szczególniej podziwiać te ptaki. Miał z niemi to podobieństwo, że chodził jak one.
Łabędzie pływały z właściwym sobie przedziwnym talentem i w istocie były pyszne.
Gdyby ci dwaj malcy mogli usłyszeć i zrozumieć, doszłyby ich te słowa poważnego człowieka. Ojciec mówił do syna:
Mędrzec byle czem się zadawala. Spójrz na mnie, mój synu. Nie lubię przepychu. Nie widziano mię nigdy w ubiorze wyszytym złotem i drogiemi kamieniami; ten blask fałszywy zostawiam duszom źle zbudowanym.
Ta głucha wrzawa, dochodząca od strony Targów wybuchła z podwojonym rozgłosem.
— Co to jest? — zapytał chłopiec.
Ojciec odpowiedział:
— Rozpusta uliczna.
Nagle spostrzegł dwóch odartych malców, stojących za zielonym domkiem łabędzi.
— Oto już początek — rzekł.
I po chwili milczenia dodał:
— Bezrząd wciska się do ogrodu.
Tymczasem chłopiec ugryzł ciastko, splunął i zaczął płakać.
— Czego płaczesz? — zapytał ojciec.
— Jeść mi się już nie chce — rzekło dziecię.
Ojciec uśmiechnął się rozumnie:
— Moje dziecko, nie potrzeba być głodnym, żeby jeść ciastko.
— To ciastko mię nudzi. Jest czerstwe.
— Nie chcesz go?
— Nie.
Ojciec pokazał mu łabędzie.
— Rzuć je tym płetwonogim.
Chłopiec wahał się; można nie chcieć jeść ciastka, ale to nie racja, żeby je oddawać drugim.
— Ojciec mówił dalej:
— Bądź ludzkim. Trzeba mieć politowanie dla zwierząt.
I wziąwszy od chłopca ciastko, rzucił je do sadzawki.
Ciastko padło dość blisko brzegu.
Łabędzie były daleko na środku sadzawki, zajęte polowaniem na jakąś zdobycz. Nie widziały ani mieszczanina ani ciastka.
Mieszczanin, lękając się, by ciastko nie utonęło napróżno, niespokojny i wzruszony zaczął wyrabiać różne znaki telegraficzne, które w końcu zwróciły uwagę łabędzi.
Spostrzegłszy coś pływającego na powierzchni, jak okręty zmieniły kierunek jazdy wodnej i zwolna płynęły do ciastka z błogosławioną majestatycznością, jak przystoi na białe zwierzęta.
— Łabędzie rozumieją znaki — rzekł mieszczanin uszczęśliwiony, że ma tyle dowcipu.
W tej chwili daleka wrzawa miejska nagle wzrosła, tym razem złowrogo. Niektóre powiewy wiatru mówią wyraźniej niż inne. Dmiący w tej chwili wyraźnie donosił bicie w bębny, krzyki, ogień plutonowy i ponury odgłos dzwonów i armat. Współcześnie czarny obłok zasłonił słońce.
Łabędzie jeszcze nie dopłynęły do ciastka.
— Wracajmy — rzekł ojciec — szturmują do Tuilerjów.
Porwał syna za rękę i mówił dalej:
— Z Tuilerjów do Luksemburga tak blisko jak od królestwa do parostwa; wcale nie daleko. Strzały karabinowe mogą nas dosięgnąć.
Spojrzał na chmurę i dodał:
— A może i deszcz lunie; niebo się w to wdaje; młodsza linja upadnie. Wracajmy żywo.
— Chciałbym widzieć jak łabędzie jedzą ciastko — rzekł chłopiec.
Ojciec odpowiedział:
— Nieroztropnie byłoby czekać.
I uprowadził małego mieszczanina.
Syn, żałując łabędzi, obrócił głowę ku sadzawce i patrzył dopóki na zakręcie alei nie stracił jej z oczów.
Tymczasem razem z łabędziami, dwaj błędni malce zbliżyli się do ciastka. Pływało na wodzie. Mniejszy patrzył na ciastko, większy na odchodzącego mieszczanina.
Ojciec i syn zniknęli w labiryncie alei, prowadzących na wielkie schody od ulicy Pańskiej.
Gdy już ich nie widział, starszy rzucił się plackiem na ziemię przy brzegu sadzawki, lewą ręką czepił się krawędzi, przechylił się ku wodzie tak, iż o mało nie wpadł i prawą rękę z kijem wyciągnął ku ciastku. Łabędzie spostrzegłszy nieprzyjaciela, przyspieszyli biegu, ale spiesząc się sprawili piersiami poruszenie użyteczne dla małego rybaka; zakołysała się woda i popchnęła ciastko ku lasce dziecięcia. Gdy łabędzie nadpłynęły, kijek dotknął ciastka. Chłopiec uderzył silnie, sprowadził ciastko do samego brzegu, odstraszył łabędzie, porwał ciastko i podniósł się. Ciastko było zmoczone, ale mieli głód i pragnienie. Starszy rozłamał ciastko na dwoje, mniejszą część zachował sobie, większą podał małemu bratu i rzekł:
— Pałaszuj.