Nędznicy/Część piąta/Księga trzecia/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Należy oddać policji owych czasów tę sprawiedliwość, że nawet w najdrażliwszych okolicznościach publicznych, niezachwianie wypełniała trudny swój obowiązek dozoru i baczności. Powstanie nie było bynajmniej w jej oczach pozorem do popuszczenia cugli złoczyńcom i zaniedbania społeczeństwa, dlatego że rząd był w niebezpieczeństwie. Zwykłą służbę pełniła ona ściśle obok służby nadzwyczajnej i nie przestraszało ją to. W chwili poczęcia wypadku publicznego, mogącego mieć nieobrachowane skutki, pod naciskiem możebnej rewolucji, nie pozwalając sobie przeszkadzać ani powstaniu ani barykadom, ajent policyjny „tropił“ złodzieja.
Jedna właśnie z podobnych operacji odbyła się po południu 6 czerwca nad brzegiem Sekwany, na wyniosłości lewego wybrzeża, nieco po za mostem Inwalidów.
Wyniosłego tego wybrzeża nie ma już dzisiaj.
Widok miejsca zmienił się od tego czasu.
Na tem to wybrzeżu, dwaj ludzie, oddzieleni od siebie pewną odległością, zdawali się obserwować wzajemnie, tak jednak, że jeden unikał drugiego. Ten, który szedł naprzód, starał się oddalić, ten zaś, który szedł za nim, starał się przybliżyć.
Była to niby partja szachów, grana zdaleka i w milczeniu. Ani jeden ani drugi nie zdawał się śpieszyć, tak jakby każdy z nich obawiał się zbytecznym pośpiechem podwoić kroki swojego partnera.
Była to żądza schwytania ścigająca ofiarę, starając się ukryć, że ją ściga. Ofiara była zafrasowaną, i miała się na baczności.
Tropiona zwierzyna i tropiący ją brytan, mieli się do siebie właściwie. Ten, co starał się umknąć, miał niewiele ducha i nędzną minę; ten, co starał się go pochwycić, drab wyniosłej postawy, był tęgiej postawy i musiał być dzielnym w spotkaniu. Pierwszy, czując się słabszym, unikał drugiego, lecz unikał go w sposób nader gwałtowny; gdyby kto mógł nań uważać, dostrzegłby w jego oczach ponurą nienawiść ucieczki i wszystkie groźby obawy.
Wybrzeże było puste, nie było na niem ani jednego przechodnia; nie było nawet przewoźników ani posługaczy w czółnach, poprzywiązywanych miejscami do brzegu.
Możnaby było z łatwością widzieć obu tych ludzi z przeciwnego rogu ulicy i temu ktoby ich zauważył z tej odległości, człowiek, idący naprzód wydałby się istotą najeżoną, obdartą i połamaną, niespokojną i drżącą pod połachmanioną bluzą; drugi zaś osobą klasyczną i urzędową, noszącą surdut pełen powagi, oguzikowanej aż pod brodę.
Czytelnik poznałby może tych dwóch ludzi, gdyby ich zobaczył więcej z bliska.
Jaki był cel ostatniego? Prawdopodobnie ten, żeby ubrać pierwszego nieco cieplej.
Kiedy człowiek ubrany przez państwo ściga człowieka w łachmanach, czyni to dlatego, ażeby z niego zrobić także człowieka ubieranego przez państwo.
Jest także purpura poniżenia.
Prawdopodobnie jakiejś nieprzyjemności i jakiejś purpury tego rodzaju pierwszy starał się uniknąć.
Że drugi dozwalał mu iść naprzód i nie schwytał go jeszcze, przyczyną tego było, według wszelkiego prawdopodobieństwa to, że się spodziewał, iż ścigany będzie miał jakie znaczące spotkanie z jaką gromadką, mogącą być dobrym łupem. Taka delikatna operacja nazywa się „tropieniem.“
Przypuszczenie to jest tem prawdopodobniejszem, że człowiek oguzikowany, spostrzegłszy z wybrzeża na rogu ulicy przejeżdżającą niezajętą dorożkę, dał znak dorożkarzowi; dorożkarz zrozumiał to, poznał zaraz z kim ma do czynienia, ściągnął cugle i zaczął powolnie zdążać od rogu ulicy za dwoma ludźmi. Ponura i obdarta postać idąca naprzód nie spostrzegła tego wcale.
Dorożka przejeżdżała wzdłuż drzew Pól Elizejskich. Widać było po za wałem postać dorożkarza i bat, który trzymał w ręku.
Jedną z sekretnych instrukcji policyjnych, danych ajentom, stanowi ten artykuł: — „Mieć zawsze w pogotowiu powóz miejski, na przypadek.“
Tak manewrując każdy swoim sposobem, ze strategią wyborną, dwaj ci ludzie zbliżyli się do narożnego zjazdu, prowadzącego z ulicy do wybrzeża, po którym dorożkarze, przejeżdżający z Passy zjeżdżali poić konie w Sekwanie. Zjazd ten został zrównanym następnie dla symetrji; konie cierpią pragnienie, lecz oko jest zadowolone.
Prawdopodobnie człowiek w bluzie zamierzy wejść na ulicę tym zjazdem, ażeby spróbować zniknąć na Polach Elizejskich, w miejscu przyozdobionem drzewami, lecz w zamian za to zaopatrzonem dobrze w ajentów policyjnych, gdzie zatem ścigający znalazłby łatwo pomoc w potrzebie.
Ten punkt ulicy nader mało jest oddalonym od domu sprowadzonego z Moret do Paryża w r. 1824 przez pułkownika Brack i zwanego domem Franciszka Igo. Odwach znajduje się tam bardzo blisko.
Ku wielkiemu zdziwieniu swojego obserwatora, człowiek tropiony nie poszedł wcale zjazdem do pojenia. Szedł on dalej wybrzeżem wzdłuż ulicy.
Położenie jego stawało się widocznie krytycznem.
Oprócz rzucenia się do Sekwany, cóż mógł i myślał począć?
Nie miał już żadnego środka dostać się na ulicę; nie było zjazdu ani schodów, a bardzo już blisko było miejsca, w którem załamuje się koryto Sekwany, w pobliżu mostu Jena, gdzie wybrzeże coraz bardziej się zwężające, kończy się cienkim pasem i niknie pod wodą. Doszedłszy tam znalazłby się otoczonym przez mur prostopadły z prawej strony, przez rzekę z lewej i od przodu, przez władzę od tyłu.
Wprawdzie ten kraniec wybrzeża był zasłonięty przed wzrokiem przez kupę ziemi, sześć do siedmiu stóp wysoką, usypaną przez jakieś opadnięcie. Lecz czy ten człowiek mógł myśleć, że się schroni bezpiecznie po za tem rumowiskiem gruzu, które dosyć było obejść, aby go złapać. Byłoby to dzieciństwem. Naiwność złodziei nie sięga tak daleko.
Kupa gruzu tworzyła nad brzegiem wody rodzaj pagórka, wznoszącego się coraz wyżej, aż do prostopadłego muru nadbrzeżnego, ponad którym była ulica.
Człowiek ścigany doszedł do tego wzgórza i obszedł je tak, że przestał być widzianym przez idącego z tyłu.
Ten drugi także przestając widzieć pierwszego, przestał być przez niego widzianym; korzystając z tego porzucił wszelkie udawanie i zaczął iść bardzo szybko. W kilku chwilach był już przy kupie rumowisk i okrążył ją. Tam, zatrzymał się zdumiony. Człowieka, którego ścigał, nie było.
Było to zaćmienie całkowite mężczyzny w bluzie.
Wybrzeże po za kupą gruzów kończyło się najwięcej o trzydzieści kroków, niknąć pod wodą, która dalej uderzała o mur.
Zbieg nie mógł się rzucić do Sekwany, ani wdrapać na mur, nie będąc spostrzeżony przez tego, który szedł za nim. Cóż się więc stało?
Człowiek w zapiętym pod szyję surducie przeszedł do krańca wybrzeża, pozostał w tem miejscu przez chwilę zamyślony, z zaciśniętemi pięściami, ze spojrzeniem badawczem. Zobaczył tam w punkcie, w którym kończyła się ziemia a rozpoczynała woda, kratę żelazną, szeroką, umieszczoną na dole, sklepioną, opatrzoną dużym zamkiem i trzema grubemi zawiasami. Ta krata, rodzaj drzwiczek wybitych u spodu muru, otwierała się na samym skraju wybrzeża. Brunatny strumyk wypływał z niej. Strumyk ten wpadał do Sekwany.
W głębi po za tą ciężką zardzewiałą kratą można było rozpoznać rodzaj korytarza sklepionego.
Człowiek wzruszył ramionami i patrzył na kratę z wyrzutem.
Gdy to spojrzenie nie miało skutku, spróbował ją popchnąć, wstrząsnął nią, lecz się nie otwierała wcale. Prawdopodobnie była ona otwieraną, jakkolwiek nie słychać było najmniejszego skrzypnięcia, co jest rzeczą szczególną dla kraty tak zardzewiałej, lecz pewnem było, że ją nazad zamknięto. To wskazywało, że ten, przed którym te drzwi się otworzyły, był opatrzony, był opatrzonym nie w wytrych, lecz w klucz.
Tę oczywistość zrozumiał wkrótce człowiek wysilający się nad otworzeniem kraty i rzucił jej z oburzeniem tę sensację:
— Djabelnie mocna! — klucz rządowy!...
Później, uspokoiwszy się natychmiast, pomieścił cały orszak przypuszczeń wewnętrznych w szeregu wykrzykników, wymówionych z akcentem prawie ironicznym:
— No! no! no! no!
— Powiedziawszy to, w niewiedzieć jakiej nadziei, czy spodziewając się ujrzeć wyjście człowieka w bluzie, czy wejście innych przez tąż samą kratę, postawił się na czatach po za kupą, gruzów z cierpliwą wściekłością psa więziennego.
Ze swej strony dorożka, która się zupełnie stosowała do jego chodu, zatrzymała się po nad nim w bliskości brzegu. Dorożkarz, przewidując długie oczekiwanie, powkładał łby swoich koni do worka owsa, wilgotnego od spodu, tak dobrze znanego Paryżanom. Nieliczni przechodnie mostu Jena, nim zeszli z niego obracali głowy, żeby popatrzeć przez chwilę na te dwa szczegóły nieruchome krajobrazu: człowieka na wybrzeżu i dorożkę na ulicy nadbrzeżnej.