Na około Księżyca/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Na około Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolf
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Następstwa zboczenia.

Barbicane nie obawiał się już obecnie, jeżeli nie o rezultat podróży, to przynajmniej o siłę rzutu pocisku. Szybkość jej ciągnęła go poza linię obojętną, a zatem nie spadną już na ziemię i nie pozostaną w zawieszeniu na punkcie przyciągania. Jednego jeszcze nie rozstrzygnął pytania, mianowicie: czy pocisk dojdzie do celu zamierzonego pod działaniem siły przyciągającej księżyca.
Chociaż ciężkość na księżycu była 6 razy mniejszą od ciężkości na ziemi, zawsze jednak był to spadek 8.296 mil; spadek ogromny, przeciwko któremu wypadało się zabezpieczyć jak najśpieszniej.
Środki ostrożności, jakie przedsięwziąć należało, były dwojakie: jedne z nich miały na celu unicestwienie skutków odbicia przy spadaniu pocisku na księżyc; drugie zaś, opóźnić jego spadek, a przez to uczynić go mniej gwałtownym.
Co się tyczy pierwszego — z żalem Barbicane nie mógł zastosować tych samych środków, co przy wystrzale z kolumbiady, to jest wody, zastosowanej jako sprężyna i przegród ruchomych. Przegrody istniały jeszcze, ale wody brakowało, a nie można jej było brać na zapas.
Zresztą choćby i posiadano jakiś zapas, to nie zastąpiłby nigdy sprężyny. Warstwa wody zabranej przy odjeździe, na której spoczywała tarcza hamująca pocisk, miała 3 stopy wysokości na powierzchni 54 stóp kwadratowych, objętości zaś 6 metrów kubicznych, a wagi 5.730 kilogramów, nie licząc, że przeszło piąta część tej ilości mieściła się prócz tego w zbiornikach. Środka więc tego wyrzec się musiano.
Na szczęście, Barbicane oprócz wody, opatrzył jeszcze tarczę ruchomą w mocne czopy na sprężynach, mające zapobiedz wstrząśnieniu w tylnej części, po zdruzgotaniu przegród poziomych. Czopy te nie uszkodziły się, należało je tylko przytwierdzić do tarczy ruchomej na właściwem miejscu.
Wszystko to bardzo łatwo dało się wykonać, przy pomocy sztab i zawias, oraz narzędzi, których nie brakowało. Wkrótce tarcza spoczęła na swych czopach stalowych, jak stół na nogach. Jedynem złem, jakie wynikło z tego ustawienia tarczy, było zasłonięcie szyby na spodzie pocisku, przez co podróżnicy nie będą mogli obserwować księżyca, gdy spadną nań prostopadle.
Ustawienie tarczy wymagało godziny pracy. Już było po 12 w południe, gdy ukończono przygotowania. Barbicane znowu obserwował pochylenie się pocisku, ale niestety, nie obrócił się on jeszcze dostatecznie do spadnięcia i zdawał się podążać po linii krzywej, równoległej do tarczy księżyca. Księżyc wspaniale jaśniał w przestworzu, a z przeciwnej strony słońce paliło go swymi promieniami.
Położenie wciąż było niepokojacem.
— Czy dojedziemy? — zapytał Nicholl.
— Postępujemy tak, jak gdybyśmy dojechać mieli — odparł Barbicane.
— Jesteście tchórze! — odezwał się Ardan — dojedziemy, a nawet i prędzej nawet niż sobie tego życzylibyśmy.
Odpowiedź ta zachęciła Barbicana do prowadzenia, w dalszym ciągu robót przygotowawczych, zajął się ustawieniem przyrządów chroniących od skutków odbicia.
Kapitan Nicholl utrzymywał kiedyś, że pocisk rozbryźnie się jak szklanka — Ardan wówczas twierdził, że opóźni jego spadanie za pomocą rac odpowiednio ustawionych.
W samej rzeczy silne race, umieszczone na spodzie pocisku i palące się na zewnątrz niego, mogły spowodować ruch wsteczny, i tym sposobem zmniejszyć prędkość kuli. Race te nie powinnyby wprawdzie palić się w próżni, lecz tlenu im nie brakło, gdyż same go sobie wytwarzały.
Barbicane zaopatrzył się w race zamknięte w armatkach stalowych świdrowanych, które można bylo przytwierdzić do spodu pocisku. Wewnątrz armatki szczelnie przystawały do podłogi, na zewnątrz zaś wystawały na pół stopy. Było ich dwadzieścia.
Przez otwór pozostawiony w tarczy zapalał się lont, w jaki każda, była zaopatrzona. Wystrzał odbywał się na zewnątrz. Dosyć było wyjąć blaszki metalowe, zatykające otwory w spodzie pocisku, a na ich miejscu wstawić szczelnie przylegające armatki.
Przygotowania te ukończono około 3 godziny.
Pocisk widocznie zbliżał się do księżyca, którego wpływ uczuwał już nieco; ale pewnem już było, że nie spadnie normalnie na księżyc, ku któremu wierzchnia jego część skutkiem swego ciężaru obrócić się musiała.
Zaniepokojenie Barbicana zwiększało się w miarę, gdy zauważył, iż kula jego opiera się wpływom ciążenia. Rzecz nieznana stawała przed nim wśród przestrzeni międzyplanetarnych. Zdawało mu się, iż przewidział wszystko w trzech swoich przypuszczeniach: powrotu na ziemię, spadnięcia na księżyc, lub pozostania na linii obojętnej. A tu niespodzianie zjawia się czwarte, co do nieskończoności. Aby wobec tego nie upaść na duchu, trzeba było takiego mędrca jak Barbicane, istoty tak flegmatyczmej jak Nicholl, albo śmiałka takiego jak Ardan.
Rozmowę zwrócono na tę sprawę.
Inni rozważaliby kwestyę z punktu praktycznego i pytaliby się, gdzie ich niesie wagon — pocisk? nasi zaś podróżnicy przeciwnie, szukali przyczyny samego wypadku.
— Wyszliśmy zatem z kolei — rzekł Ardan, ale jakiż tego powód?
— Obawiam się — rzekł Nicholl — czy pomimo całej naszej przezorności kolumbiada nie była źle ustawioną. Błąd w tym wypadku, choćby najmniejszy, mógł nas rzucić poza punkt przycięgania księżyca.
— Więc źle wycelowano? — zapytał Ardan.
— Wątpię — odpowiedział Barbicane. — Armaty skierowano prawidłowo do zenitu, a prostopadłe jej ustawienie bardzo ściśle było zrobione. Otóż powinniśmy koniecznie spaść na księżyc w pełni, przechodzący przez zenit. Musi tu być jakaś inna przyczyna, tylko że dojść jej nie mogę.
— Może zapóżno przybywamy? — zapytał Nicholl.
— Zapóźno? — powtórzył Barbicane.
— Tak — powiedział kapitan. — Nota obserwatoryum w Cambridge powiada, że podróż powinna trwać 97 godzin, 13 minut i 20 sekund, — co znaczy, że wcześniej księżyc nie będzie jeszcze w punkcie oznaczonym, a póżniej już w nim nie będzie.
— Zgadzam się z tem — powiedział Barbicane — ale wyjechaliśmy 1 grudnia, o 11 godzinie bez 13 minut i 25 sekund wieczorem, a powinniśmy przybyć do celu dnia 5, o północy, w chwili właśnie, gdy księżyc będzie w pełni. Dziś właśnie mamy 5 grudnia, jest teraz wpół do czwartej, a osiem i pół godziny powinno wystarczyć do, przybycia do miejsca wytkniętego. Dlaczegóż więc nie przybywamy?
— Czy szybkość nasza nie jest zbyteczna? — zapytał Nicholl — gdyż wiemy już teraz, że szybkość początkowa była większą aniżeli przypuszczano.
— Nie! — odpowiedział stanowczo Barbicane. — Nadmiar szybkości, gdyby kierunek pocisku był dobry, nie przeszkadzałby nam dotrzeć na księżyc. Nie! widocznie było tu zboczenie. Niewątpliwie zboczyliśmy!
— Kiedy i dlaczego? — pytał Nicholl.
— Nie umiem tego objaśnić — odpowiedział Barbicane.
— Słuchaj Barbicane — rzekł wtedy Ardan — czy chcesz, abym ci wyjawił moje zdanie w tym przedmiocie?
— I owszem!
— Nie dałbym i pół dolara za to, żeby się tego dowiedzieć. Zboczyliśmy — stało się! Dokąd dążymy — wszystko mi jedno! Zresztą niedługo się o tem przekonamy. Jeżeli posuwamy się w przestrzeni, w końcu przecież dojdziemy do jakiegoś punktu przyciągania!
Obojętność, z jaką wypowiedział swe zdanie, nie mogła zaspokoić Barbicana, nie dlatego, aby się miał obawiać, ale, że chciał koniecznie wiedzieć przyczynę zboczenia pocisku.
Pocisk tymczasem dalej przybierał położenie równoległe do księżyca, a jednocześnie z nim wszystkie przedmioty wyrzucone w powietrze. Barbicane z obserwacyi księżyca, oddalonego już tylko o niespełna 2.000 mil, mógł się nawet przekonać, iż prędkość jego stawała się jednostajną, co było świeżym dowodem, iż nie spada. Siła rzutu była jeszcze silniejszą niż przyciąganie księżyca, lecz przebieg pocisku zbliżał go niezawodnie do tarczy księżycowej, i można się było spodziewać, iż w bliższej odległości ciężkość przeważy i stanowczo spowoduje spadek.
Trzej przyjaciele, nie mając nic lepszego do roboty, prowadzili dalej swe spostrzeżenia. Nie mogli jednak określić jeszcze położenia topograficznego satelity. Wszystkie wypukłości wyrównywały się pod promieniami słonecznymi.
Patrzyli tak przez przeciwległe szyby do 8 godziny wieczorem. Księżyc urósł w ich oczach tak, że zakrywał całą połowę firmamentu. Pocisk otoczony był światłem słonecznem z jednej strony, a księżycowem z drugiej.
W tej chwili Barbicane oceniał odległość dzielącą ich od celu upragnionego tylko na 700 mil. Szybkość pocisku, wedle jego zdania, wynosiła 200 metrów na sekundę, czyli 170 mil na godzinę. Pocisk dolną swoją stroną odwracał się do księżyca pod wpływem siły dośrodkowej; ponieważ jednak siła odśrodkowa zawsze ją przewyższała, było więc możliwem, że przebieg z linii prostej zejdzie na jakąś krzywą, której oznaczyć nie było można.
Barbicane wciąż myślał nad rozwiązaniem zagadnienia. Godziny całe upływały na niczem. Pocisk zbliżał się widocznie do księżyca, ale też nie mniej było widocznem, że go nie dosięgnie. Najkrótsza odległość, w jakiej go ominie, byłaby wypływem dwóch sił: przyciągającej i odciągającej, które ruch wywoływały.
— Pragnę tego tylko, — mówił Ardan — aby przejść tak blizko księżyca, aby módz zbadać jego tajemnice.
— Przeklętą niech będzie — zawołał Nicholl — przyczyna zboczenia pocisku.
— Przeklętym niech będzie — dodał Barbicane, jakby dociekający nagle przyczyny, — przeklętym niech będzie bolid, który w drodze spotkaliśmy.
— Co! — zawołał Ardan.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Nicholl.
— Chcę powiedzieć — odrzekł Barbicane tonem przekonywującym, — że zboczenie przypisać należy zetknięciu się z tem błędnem ciałem.
— Ależ ono wcale nas nie tknęło — zauważył Ardan.
— To nic. Masa jego w porównaniu z masą pocisku była ogromna, — przeto jego siła przyciągająca mogła wywrzeć wpływ na nasz kierunek.
— Taka bagatela! — zawołał Nicholl.
— Tak, — odrzekł Barbicane — bagatela, to prawda, ale na odległości 84.000 mil nie potrzeba było więcej, aby się minąć z księżycem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.