Na około Księżyca/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Na około Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolf
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Zimno w przestrzeni.

Jak grom spadła ta nowina. Któżby się był spodziewał takiej w rachunku pomyłki? Barbicane nie chciał w nią wierzyć. Nicholl jeszcze raz przejrzał swe cyfry. Były one dokładne, Co zaś do formuły, która je oznaczała, nie można było podejrzewać jej dokładności, i po sprawdzeniu ostatecznie przekonano się, że szybkość początkowa 16.576 metrów w pierwszej sekundzie, niezbędną była dla dotarcia do punktu obojętnego.
Trzej przyjaciele spoglądali na siebie w milczeniu. O śniadaniu nie było już mowy. Barbicane z zębami zaciśniętymi, namarszczonemi brwiami i konwulsyjnie zamkniętemi pięściami, patrzał przez okienko, Nicholl z rękami skrzyżowanemi przeglądał swe rachunki, Ardan mruczał.
— Otóż mi uczeni! nigdy niczego innego od nich nie można się spodziewać! Dałbym 20 pistolów za to, żebyśmy spadli na Obserwatoryum w Cambridge, i zgnietli je wraz ze wszystkimi fabrykantami cyfr, jacy się w niem znajdują!
Nagle kapitan zwrócił się z uwagą wprost do Barbicana.
— Patrzcie koledzy — rzekł on — jest już 7 godzina rano, 32 godzin przeto upłynęło od chwili naszego wyjazdu, przebyliśmy już większą połowę naszej drogi, i nie spadamy jeszcze, o ile mi się zdaje.
Barbicane nie odpowiadał: lecz nagle, rzuciwszy okiem na kapitana, pochwycił cyrkiel, służący do mierzenia odległości kątów kuli ziemskiej, potem przez szybę dolną dokonał bardzo dokładnych pomiarów, do czego mu dopomogła pozorna nieruchomość pocisku. Następnie powstał, otarł z czoła krople potu, i zaczął stawiać cyfry ma papierze. Nicholl domyślił się, że prezes chciał z miary średnicy ziemskiej obliczyć odległość w jakiej się kula od ziemi znajdowała. Czekał też zaniepokojony rezultalu jego czynności.
— Nie! — zawołał Barbicane po chwili — nie, my nie spadamy! Znajdujemy się już o 50.000 mil od ziemi, przebyliśmy już punkt, w którym pocisk powinien się był zatrzymać, gdyby szybkość jego, przy wyjeździe wynosila tylko 11.000 metrów! A my posuwamy się wciąż!
— To widoczne — odpowiedział Nicholl — i z tego wypada wnosić, iż nasza szybkość początkowa pod parciem 40.000 funtów bawełny strzelniczej, musiała być większą, niż owe zapowiedziane 11.000 metrów. Teraz się wyjaśnia dlaczego po upływie 13 minut zaledwie spotkaliśmy drugiego satelitę o 2.000 mil oddalonego od ziemi.
— A objaśnienie to tem jest prawdopodobniejsze, — dodał Barbicane — iż po wyrzuceniu wody zawartej pomiędzy swemi przegrodami ruchomemi, pocisk nagle pozbył się znacznego ciężaru.
— I to prawda — rzekł Nicholl.
— Ah! mój dzielny Nichollu, — zawołał Barbicane — jesteśmy ocaleni!
— Kiedy więc jesteśmy już ocaleni — wtrącił spokojnie Ardan — to możemy zabrać się do śniadania.
W rzeczy samej Nicholl nie mylił się. Szybkość początkowa była większą, aniżeli ją wskazało Obserwatoryum w Cambridge, ale Obserwateryum także się nie myliło.
Podróżnicy, ochłonąwszy z chwilowego przestrachu, zasiedli do stołu i wesoło zabrali się do śniadania. Jedli dużo, mówili jeszcze więcej. Wiara w powodzenie powiększyła się jeszcze.
— Dlaczegożby nam się udać nie miało? — powtarzał Ardan.
— Czemuż nie mielibyśmy dotrzeć do celu? Jesteśmy na dobrej drodze, nie spotykamy żadnej przeszkody; droga jest wolna, swobodniejsza od drogi okrętu, torującego sobie kierunek przez morze, lub balonu, walczącego z wiatrami. Jeśli przeto okręt dopływa tam, gdzie zamierza, jeśli balon dolatuje tam, gdzie mu się podoba, dlaczegożby nasz pocisk nie miał dotrzeć celu zamierzonego?
— I dotrze — powiedział Barbicane.
— Choćby tylko dla uczczenia narodu amerykańskiego; — dodał Ardan — jedynego narodu, który mógł doprowadzić do skutku podobne przedsięwzięcie i wydać z pośród siebie takiego prezesa jak Barbicane. Ach! wiecie co towarzysze, teraz, kiedy znikły obawy, myślę nad tem, co się z nami stanie? Zdaje mi się, że czekają nas nudy śmiertelne!
Barbicane i Nicholl poruszyli głowami przecząco.
— Ale ja to przewidziałem, drodzy przyjaciele — mówił dalej Ardan. — Zażądajcie tylko, a mam na wasze usługi szachy, warcaby, karty, domino! Bilardu nam tylko brak.
— Co! — zawołał Barbicane — zabrałeś ze sobą takie fatałaszki.
— Zabrałem — odpowiedział Michał — i to nie tylko dla naszej rozrywki, ale z chwalebnym zamiarem, aby je rozpowszechnić w kawiarniach i restauracyach na księżycu.
— Mój drogi — rzekł Barbicane — jeśli księżyc jest zamieszkany, to ludzie na nim istnieli na wiele tysięcy lat przed mieszkańcami naszej ziemi, bo nie ulega watpliwości, iż ta gwiazda o wiele starsza jest od naszej. Jeśli przeto Selenici istnieją od tylu set tysięcy lat, jeśli ich mózg taką samą posiada organizacyę jak mózg ludzki, znają oni wszystko, co myśmy wynaleźli i co wynaleziemy z biegiem stuleci. Niczego ich nie nauczymy, lecz za to wszystkiego od nich możemy się nauczyć.
— Jak to — pytał Michał — sądzisz, że mieli artystów takich, jak Fidyasz, Michał Anioł, lub Rafael?
— Tak.
— Poetów jak Homer, Wirgiliusz, Milton, Lamartine, Hugo?
— Jestem tego pewny.
— Filozofów jak Platon. Arystoteles, Descartes, Kant?
— Ani wątpię o tem.
— Matematyków jak Archimedes, Euklides, Pascal, Newton.
— Gotówbym przysiądz.
— Komików jak Arnal, i fotografów, jak... jak Nadar?
— Niezawodnie.
— A więc przyjacielu Barbicanie, jeśli ci Selenici posiadają więcej nauki od nas, dlaczegóż więc nie próbowali zawiązać stosunków z ziemią? Dlaczego nie wyrzucili oni z księżyca na ziemię takiego jak nasz pocisku?
— Któż ci powiedział, że tego nie uczynili — poważnie odparł Barbicane.
— W samej rzeczy — dodał Nicholl — przyszłoby im to o wiele łatwiej, aniżeli nam, z tej przyczyny, że siła przyciągająca jest na powierzchni księżyca 6 razy mniejsza, aniżeli na powierzchni ziemi, co pociskowi dozwala wznieść się daleko łatwiej; oraz, że pocisk ten dość było wysłać na odległość 8.000 mil tylko, zamiast 80.000 mil, co wymaga siły rzutu 10 razy mniejszej.
— Powtarzam więc — ciagnął Michał — dlaczego tego nie uczynili?
— A ja — mówił Barbicane — powtarzam raz jeszcze, kto ci powiedział, że tego nie uczynili?
— Kiedy?
— Przed tysiącami lat, zanim się człowiek ukazał na powierzchni ziemi.
— A pocisk? gdzież jest ten pocisk? Chcę widzieć ten pocisk.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Barbicane — morze pokrywa, pięć szóstych części naszego globu; więc jest pięć słusznych powodów do przypuszczenia, że pocisk księżycowy, jeśli był kiedy wyrzucony, spoczywa teraz na dnie Atlantyku lub Oceanu Spolkojnego, jeśli się tylko nie zabłąkał w jakiej rozpadlinie zanim jeszcze skorupa ziemska nie była dostatecznie ukształtowaną.
— Mój poczciwy Barbicanie, — odpowiedział Milchał — masz jak widzę odpowiedź na wszystko i schylam czoło przed twą mądrością. W każdym razie jest jedno przypuszczenie, które mi się lepiej nad wszystkie inne podoba, mianowicie, że Selenici jako starsi, są od nas mądrzejsi, a nie wynaleźli prochu.
W tej chwili do rozmowy wmięszała się Diana szczeknięciem. Dopominała się ona o śniadanie.
— Otóż macie — dodał Ardan — zagadaliśmy się i zapomnieliśmy o Dianie i Satelicie.
Dany jej spory kawał pasztetu, Diana zjadła z apetytem.
— Czy wiesz, Barbicanie — ciągnął dalej Michał — sądzę, że powinniśmy byli z tego pocisku zrobić drugą arkę Noego i unieść w niej na księżyc po parze z każdego gatunku zwierząt domowych.
— Zapewne — odpowiedział Barbicane — aleby miejsca zabrakło.
— Nie zabrakłoby, — rzekł Ardan — gdybyśmy się nieco ścisnęli.
— Faktem jest — odezwał się Nicholl, że wół, krowa, koń i wszystkie zwierzęta roślinożerne bardzoby nam się przydały na lądzie księżycowym. Na nieszczęście jednak nasz wagon nie dał się zamienić na stajnię ani na oborę.

— Ależ przynajmniej — obstawał Ardan — trzeba było zabrać jednego osła, choćby małego osiołka, to odważne i cierpliwe zwierzę, któreby chętnie drapało się na księżyc. Lubię
Diana dopominała się o śniadanie.
poczciwego osiołka, to stworzenie jest najwięcej od natury upośledzone, biją go bowiem nietylko za życia, ale nawet i po śmierci!

— W jakiż sposób? — spytał Barbicane.
— Do licha, — zawołał Ardan — przecież z oślej skóry wyrabiają bębny.
Barbicane i Nicholl rozśmieli się głośno z tej zabawnej uwagi; w tem rozległ się okrzyk Ardana, który, pochyliwszy się do legowiska Satelity, nagle podniósł się i zawołał:
— Brawo, Satelita nie jest chory!
— Skąd to wnosisz? — spytał Nicholl.
— Nie jest chory, — odpad Ardan — bo zdechł. Otóż będziemy mieli z nim kłopot — dodał tonem żałosnym. — Wątpię teraz, moja biedna Diano, czy się staniesz matką psiego szczepu w krainach księżycowych. Nieszczęśliwy Satelita nie mógł się wyleczyć ze swojej rany, zdechł, i to na dobre.
Ardan spoglądał na swych przyjaciół pomięszany i zmartwiony.
— Teraz nastręcza się ważna kwestya — rzekł Barbicane — co zrobimy z tem ciałem. Nie możemy przecie trupa trzymać pomiędzy sobą przez 48 godzin jeszcze.
— Zapewne, że nie; — odpowiedział Nicholl — ależ, nasze okienka są na zawiasach, otwórzmy przeto jedno z nich i wyrzućmy ciało w przestrzeń.
Prezes namyślał się czas jakiś i rzekł:
— Trzeba będzie tak zrobić, ale musimy działać bardzo ostrożnie i przezornie.
— Dlaczego? — spytał Michał.
— Dla dwóch przyczyn, które łatwo zrozumiesz — odpowiedział Barbicane. — Jedna tyczy powietrza w pocisku, którego należy oszczędzać.
— Ależ my możemy je znów wytworzyć.
— W części tylko; odrobić możemy zaledwie tlen, mój kochany Michale, a strzedz się musimy, aby przyrząd nie dostarczał nam go w zbytniej ilości, bo nadmiar tegoż doprowadziłby nas do bardzo niebezpiecznych zboczeń fizyologiczmych. Ale, jeśli wytwarzamy tlen, nie możemy wytworzyć azotu, którego płuca nie wchłaniają, powinien on zostać nietkniętym. Otóż ten azot mógłby łatwo ulotnić się przez otwarte okienko.
— Alboż to wiele czasu potrzeba na wyrzucenie tego biednego Satelity? — zapytaj Ardan.
— To prawda! ale działać trzeba szybko.
— A druga przyczyna jaka?... — spytał Michał.
— Iż nie trzeba wpuszczać do pocisku zimna, gdyż możemy zmarznąć.
— Jednakże słońce...
— Słońce ogrzewa nasz pocisk, który pochłania jego promienie, ale nie ogrzewa próżni, w jakiej obecnie bujamy. Gdzie niema powietrza, niema ani ciepła — ani światła przezroczystego, i dla tego tam, dokąd promienie słoneczne wprost nie dochodzą, jest ciemno i zimno. Ta temperatura pochodzi z promieniowania gwiazd, i takąż mieć będzie kula ziemska, gdy kiedy słońce zgaśnie.
— Tego nie mamy potrzeby się obawiać — dodał Nicholl.
— Kto wie! — rzekł Ardan. — Przypuszczając nawet, że słońce nie zagaśnie, czyż to niemożliwe, że ziemia oddali się od niego.
— Ah! wyborny jesteś Ardanie z twoimi pomysłami — rzekł Barbicane z uśmiechem.
— Eh! — odparł Ardan, czyż nie wiadomo że ziemia przeszła przez ogon komety w 1861 r. Przypuśćmy zatem kometę, którego siła przyciągania będzie większą niż przyciąganie słońca; wówczas ziemia pociągnie za gwiazdą błądzącą i, zostawszy jej satelitą, odsuniętą być może na taką odległość; że promienie słoneczne żadnego na jej powierzchnię wpływu wywrzeć nie zdołają.
— To może nastąpić — odpowiedział Barbicane — ale w każdym razie następstwa podobnej zmiany miejsca nigdyby nie były tak niebezpieczne, jak przypuszczasz.
— A dlaczego?
— Dlatego, że zimno i ciepło równoważą się na naszej kuli ziemskiej. Obliczono, że gdyby ziemia w 1861 r. była pociągniętą przez kometę, to w największej od słońca odległości nie uczułaby gorąca szesnaście, razy większego od ciepła, jakie nam przesyła księżyc, a które zebrane w ognisku najsilniejszych soczewek, nie wywiera żadnego skutku.
— Więc cóż z tego? — przerwał Michał.
— Bądź cierpliwym — mówił dalej Barbicane. — Obliczono także, iż ziemia w swojem perihelium, to jest w najbliższej od słońca odległości, zniosłaby gorąco 28.000 razy większe od upałów letnich.
Żar ten zdolny do zamienienia w szkło materyi ziemskich i wyparowania wód, utworzyłby gruba oponę chmur, a te łagodziłyby ową nadzwyczajną temperaturę.
— Ale do iluż stopni oceniają temperaturę przestrzeni planetarnych? — spytał Nicholl.
— Dawniej — odpowiedział Barbicane — sądzono, że ta temperatura jest nadzwyczaj nizką. Obliczając jej spadek, wypadły miliony stopni poniżej zera.
Dopiero Fourier, twój rodak Michale, slawny uczony i członek Akademii Nauk, sprowadził te liczby do pewnych obliczeń. Według niego temperatura przestrzeni nie obniża się więcej jak do 60°.
— Fiu! — syknął Ardan.
— Przynajmniej — dodał Barbicane — taka jest niemal temperatura w okolicach podbiegunowych, na wyspie Melwille, albo w forcie Reliance, bo wynosi około 56 stopni niżej zera.
— Trzebaby dowieźć, — rzekł Nicholl — że Fourier nie pomylił się w swoich rachunkach. O ile sobie przypominam, inny uczony francuski, M. Pouillet, ocenia temperaturę przestrzeni na 160° niżej zera, i to właśnie sprawdzimy.
— Nie w tej wszakże chwili, — odpowiedział Barbicane — bo promienie słoneczne, padając wprost na nasz termometr, dałyby nam przeciwnie temperaturę bardzo wysoką. Ale gdy przybędziemy na księżyc, podczas nocy dwutygodniowej, jakie panują kolejno na każdej jego stronie, będziemy mieli dosyć czasu zrobić doświadczenie, bo nasz satelita porusza się w próżni.
— Ale co ty rozumiesz przez próżnię? — zapytał Michał, — czy próżnię zupełną?
— Próżnię zupełnie pozbawioną powietrza.
— I w której powietrze niczem nie jest zastąpione?
— Owszem, przez eter — odrzekł Barbicane.
— A cóż to jest eter?
— Eter, mój przyjacielu, jest to nagromadzenie atomów nieważkich, które względnie do swych rozmiarów, jak mówią dzieła o fizyce atomów, są tak samo oddalone jedne od drugich, jak ciała niebieskie w przestrzeni. Odległość ta jednak wynosi mniej niż jedna trzechmilionowa część milimetra. Otóż te atomy, przez swój ruch drgający wytwarzają światło i ciepło, robiąc w jednej sekundzie czterysta trzydzieści trylionów poruszeń, na przestrzeni czterech do sześciu dziesięciomilionowych milimetra.
— Do miliarda miliardów! — wrzasnął Ardan, — czyż te poruszenia wymierzono i obrachowano!
— Wszystko to mój zacny Barbicanie są tylko cyfry uczonych, które strachem napełniają głową, a niczem do umysłu nie przemawiają.
— Trzeba jednakże dobrze liczyć...
— Nie. Lepiej jest porównywać. Trylion nic nie znaczy. Przedmiot porównania znaczy wszystko. Naprzykład, chociaż ty mi będziesz powtarzał, że Uranus jest 76 razy większy niż ziemia, Saturn 900 razy większy, Jowisz 1.300 razy większy, a słońce 13.000 razy większe, to nic z tego nie zrozumiem, i niczego się nie nauczę. Wolę ja stare porównania, jakie w dawniejszych książkach napotykamy, gdzie mówią poprostu: słońce, to dynia, mająca dwie stopy średnicy. Jowisz to pomarańcza, Saturn to jabłuszko, Neptun to czereśnia. Uranus to wiśnia. Ziemia to ziarnko dużego grochu, Venus to groszek, Mars to duża główka od szpilki, Merkury to ziarnko piasku i t. d. Wówczas wiem przynajmniej, czego się trzymać.
Po tak energicznem wystąpieniu Michała Ardana przeciw uczonym i trylionom, jakimi oni szafują tak hojnie, zabrano się do pochowania Satelity.
Chodziło tu poprostu o wyrzucenie go w przestrzeń, tak samo jak pozbywają się na morzu trupów marynarze.
Ale, jak to już zalecał Barbicane, wypadało działać szybko i przezornie, aby jak najmniej utracić powietrza wewnątrz pocisku zawartego. Szrubki od prawego okienka, którego otwór wynosił około 30 centimetrów, starannie zostały odkręcone, a tymczasem Ardan mocno strapiony gotował się do wyrzucenia swego ulubieńca. Szyba raptownie odchyliła się na zawiasach, i Satelita wyleciał na zewnątrz. Odrobina zaledwie powietrza ulotniła się przez ten czas, a cała operacyja tak się dobrze powiodła, że Barbicane później bez obawy powtarzał ją dla uwolnienia się od niektórych odpadków, zapełniających niepotrzebnie wnętrze pocisku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.