<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział III.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nigdy przedtem nie pracowałem z taką wytrwałością i pilnością, jak teraz. Przed wschodem słońca bywałem już na nogach, zaglądałem wszędzie, gdzie potrzeba było dozoru, pomagałem wszędzie wedle sił i chętnie przykładałem nawet sam ręki do pracy. Byłem przykładem w majątku dla całej czeladzi. Poczciwi wieśniacy, którzy każdego człowieka delikatniejszych obyczajów za zdechlaka i niedołęgę uważają, zdumiewali się widocznie. Starzy służebnicy ojcowscy nie taili swej radości i wyznawali mi otwarcie, że czegoś podobnego nigdy po mnie nie oczekiwali.
Wkrótce przywiązałem się całą duszą do nowego zajęcia, nietylko dla zysku, ale i gwoli rzeczy samej. Nie pojmowałem, jak mogłem być tak zaślepionym, aby nie widzieć, jakiego szczęścia gospodarstwo wiejskie może być zdrojem. Poznałem teraz dopiero, jak przyjemnem jest znużenie po pracy prawdziwej, pożytecznej, a im więcej nabierałem doświadczenia, tem milszym stawał mi się nowy rodzaj życia. Przyroda nowe mi teraz okazała oblicze, którego dotąd nie przeczuwałem.
Nie szukałem już wdzięku jej w malowniczych jeno widokach i sceneryach romantycznych, odnalazłem jej wielkość w małych, blizkich, nieznacznych przedmiotach. Nie mówiła już, jako dawniej, do mej wyobraźni, dotykała wprost mego serca. Ozwała mi się głosem tkliwym, jako matka do wracającego dziecięcia, mową prostą, otwartą, której przedtem nie rozumiałem. Odczułem spokojne, marzące życie roślinności, poznałem, jak każde źdźbło trawy własnym żyje żywotem, i wkrótce uznała mnie ta wielka, kwitnąca rodzina ziół za brata starszego, a dusza moja znalazła pokrewieństwa w nizkich trawach łąk iw szumnych lasu drzewach. Jakież miłe były te spotkania!
Jak słodki rozbrzask jutrzenny, występowało we mnie wówczas po raz pierwszy z mroku niewyraźnych myśli wzruszające poczucie, że człowiek, ta pycha ziemskiego stworzenia, w skrytym jest związku ze skromną istotą cichej roślinności, że korzeń istnienia ludzkiego tai się w głębiach życia roślinnego, i że miły, błogim snom podobny żywot tych dzieci światłości, jest źródłem zagadkowego naszego jestestwa. Nigdy nie czułem wyraźniej tego pokrewieństwa między człowiekiem i kwiatem, jak kiedym legiwał śród wysokich wrzosów, pijany wonią ziemi, słonecznemi przegrzanej promieniami, gdy ucho napełniały mi łagodne, ciche szepty wiatrzanych podmuchów, a oko zanurzało się w zawrotnych głębiach błękitu nademną, tak, że myśli moje traciły wyraźne zarysy i stawały się znowu tem, z czego powstały, uczuciami, — i gdy serce namiętną w piersi wzbierało tęsknotą ku czemuś nieznanemu, nieskończonemu. To marzące zapominanie o swem „ja,“ to rozkochiwanie się w światłości i wietrze, podobne było zaiste jakiemuś rozkwitaniu...
Jakże znaczącą jest stara baśń, która opowiada, że o wiośnie świata kwitło drzewo, którego owocem był człowiek! Było to podobno drzewo drzew, streszczające w sobie wszystką siłę i wszystek żywot całej roślinności. I dlatego było później drzewo świętem dla ludzi, było im nietylko pradziadem, lecz i symbolem, obrazem wszechświata, bo ten także jest drzewem, na którego latoroślach światy i gwiazdy rozkwitają jak kwiaty, a którego korzenie spoczywają w łonie samego bóztwa. Drzewo było przeto także, jako król i kapłan całej roślinności, pośrednikiem między bogami i ludźmi; pod jego gałęziami zasiadali sędziowie, w cieniu jego wsłuchiwali się od czasów zamierzchłych prorocy i wybrańcy w tajemne szumy liści, z których Bóg do nich przemawiał, czy to na szerokiej równi wyżyn Dodońskich odbywał się ten „cud nie do uwierzenia,“ jak Ajschylos śpiewa, czy też w Mamre i na górze Efraim, jak poezya głosi hebrajska.
Palm, cedrów i dębów proroczych nie znalazłem wprawdzie w naszej krainie, ale owocowe moje drzewa w sadzie wystarczały mi zupełnie. Nie poruszały wprawdzie wyobraźni wieszczemi szumy, ale miały w powierzchowności coś poczciwego, dobrodusznego, i stały mi się poniekąd rodzajem zwierząt domowych. W dziecinnych napadach wyobrażałem sobie niekiedy, że znają mnie, podobnie jak stada moje i psy. Była to niewątpliwie myśl nieskończenie dziwaczna, ale bądź co bądź podobne wyobrażenia były mi zawsze na długo źródłem prostej, niewinnej rozkoszy, i dni płynęły mi w tem zaciszu spokojnie, szczęśliwie; czułem, że odżywam — dusznie i cieleśnie. Niestety, idyliczne to życie zbyt prędki spotkał koniec.
Mniej więcej w trzy miesiące po śmierci ojca doszedł mnie list od pana Frydeckiego. Zaraz w pierwszym tygodniu po przyjeździe z Paryża, podziękowałem mu listownie za wzięcie udziału w pogrzebie ojcowskim, ale Frydecki nie odpowiedział mi, aż teraz dopiero. Po krótkim wstępie, zapraszał mnie bardzo natarczywie do siebie, robił aluzye do tego, co podobno „z nieboszczykiem ojcem byli postanowili,“ i wyrażał ufność, że jestem w plany ich wtajemniczony. Nie chciał pono pisać do mnie wcześniej, bo pragnął zostawić mi dość czasu do rozważenia tak poważnego kroku. Córka jego, zapewniał, o niczem nie wie.
„Odnów śmiało dawną znajomość” — pisał — „nie zobowiąże cię to ostatecznie do niczego, jeżeli przyjedziesz nas odwiedzić. Jeżeli Flora ci się nie spodoba, nie poprosisz wprost o jej rękę; mnie tem bynajmniej nie urazisz. Ale, tak czy owak, przyjedź, i to co najprędzej!“
List ten wydał mi się tak mało delikatnym, żem chciał w pierwszej chwili krótko odpisać i propozycyę poprostu odrzucić. Ale dwie niespodziane przyczyny zmieniły mój zamiar. Przedewszystkiem jęła ogarniać mnie coraz większa, niepojęta ciekawość ujrzenia znowu Flory, a powtóre, pomimo pilności mej i oszczędności, oblegały mnie właśnie podówczas dość poważne trudności pieniężne, które do zimnego skłoniły mnie rozumowania. Czemużbym nie miał zawrzeć związku, który obiecywał mi korzyści materyalne i pozwalał spodziewać się rzeczywistego szczęścia rodzinnego? Nie wierzyłem już wprawdzie w miłość. Dobrze. Ale czyliż do porządnego małżeństwa potrzeba istotnie tego chorobliwego, od czasu trubadurów pod niebiosa wynoszonego, uczucia? Wzajemny szacunek i wyrozumiałość obojga małżonków wystarczą z pewnością zupełnie. Nie miałem potrzeby wyrzucać sobie, że snadź dla zysku zawieram ten związek. Sprzedać się jest niewątpliwie zawsze podłością, ale odrzucać rękę dziewczęcia tylko dlatego, że związek z niem i co do innych doczesnych rzeczy obiecuje korzyści, wydało mi się po dłuższej rozwadze prostem waryactwem. A ostatecznie, czyliż nie obiecywało to i dla niej korzyści, że stanie się panią takiego, jak mój majątku, który przy zobopólnej pracy i staraniu można było do wysokiego stopnia podnieść i rozwinąć?
Toć ojciec jej znał przecie stosunki moje najszczegółowiej, a i Flora sam a nie była już dzieckiem, mogła sama sądzić, sama decydować. Miała już lat przeszło dwadzieścia; wiek dostateczny do dojrzałej rozwagi i sądu. Myślałem tedy, że postąpię zupełnie uczciwie, o ile szczerze, bez kłamstwa i obłudy, nie będę udawał uczucia, o którem mowy być nie mogło. Postanowiłem sobie kategorycznie, że słowo „miłość“ z ust mych nie wyjdzie, nawet gdyby Flora, wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, miłe na mnie zrobiła wrażenie.
Tą ostatnią myślą, że nie chodzi o żadne zaloty, lecz o zimną, rozumową umowę, uspokoiłem gorzką misogynię, która, przy mimowolnem wspomnieniu o wiarołomnej Adelmie, w sam dzień odjazdu do Frydeckich znowu się we mnie ozwała, i o mało podróży mej i wszystkich planów przyszłości w nicość nie obróciła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.